Geoblog.pl    louis    Podróże    Ekwador - Guayaquil    Ekwador - Guayaquil
Zwiń mapę
2018
08
sie

Ekwador - Guayaquil

 
Ekwador
Ekwador, Guayaquil
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Witam ponownie...
Tym razem będzie to rozdzialik „lekki, łatwy i przyjemny”, czyli... przede wszystkim króciutki, którego lekturę będzie można wreszcie przebrnąć w sposób zapewne dużo mniej utrudniający wam życie, aniżeli te poprzednie długie „tasiemce”, które – jak podejrzewam – musiały być dla was jednak dość w swym rozbudowaniu „niestrawne”.
Zatem, tym razem naprawdę będzie szybko i sprawnie, zapewniam. Z tym że... pozwólcie mi jednak najpierw na dwa-trzy zdania wstępnego wyjaśnienia, zgoda..?
Otóż, chciałbym jedynie – tak gwoli „kronikarskiemu obowiązkowi” – zaznaczyć, iż nasza wizyta w ekwadorskim porcie Guayaquil będzie dotyczyć czasów „już dość mocno zamierzchłych”, choć w porcie tym dane mi było być w latach następnych już prawie 20 razy, jednakże jakichś ciekawszych przygód lub przeżyć, które godne by były większej uwagi, podczas tych następnych tam odwiedzin niestety nie miałem. Tak więc żadnych opisów zwiedzania portu tym razem nie będzie, a jedynie krótkie wzmianki o drobnych epizodzikach, które się wówczas, właśnie w Październiku roku 1982, tam wydarzyły. Zbyt ciekawym ten rozdział zatem nie będzie, ale obiecuję, że w przyszłości postaram się to jakoś zrekompensować.




GUAYAQUIL - Ekwador - Październik 1982
Zjawiliśmy się tutaj, jak zawsze zresztą w większości południowoamerykańskich portów, z rozmaitą drobnicą, głównie z Polski. Był to bowiem jeden ze statków PLO, obsługujący linię tzw. „Karaibską i Zachodniego Wybrzeża Ameryki Południowej". (Proszę się nie dziwić, to wówczas naprawdę brzmiało bardzo dumnie!) Drobnica owa to była jakaś maszyneria, tafle szklane w skrzyniach, sfermentowany jęczmień w workach (czyli słód piwny), trochę wyrobów stalowych - po prostu standard.
Sam port leży w odległości około 50 mil od morza, w jednej z odnóg rzeki o nazwie Rio Guaymas. Zatem, żegluje się najpierw z pilotem ze cztery dobre godziny, zanim spośród soczystej zieleni ujrzy się wyłaniające się z wolna portowe nabrzeża. A widoki w tej części rzeki są naprawdę imponujące. Zdrowy, bujny, a przede wszystkim gęsty las tropikalny wydaje się być jakby nieprzebytą jeszcze dla nikogo zaporą, szczelnie obrastając oba brzegi, których w wielu miejscach niemalże w ogóle nie można dostrzec, gdyż plątanina drzew i krzewiastych zarośli „nachodzi" niejako na rzekę, wdzierając się jakby w jej nurt lub też sprawiając wrażenie, iż wyrasta bezpośrednio z wody. Ma się nawet odczucie, że pokonuje się właśnie jakiś jeden z niezbyt jeszcze zbadanych przez człowieka terenów, ale oczywiście to są tylko pozory. W pobliżu przecież znajduje się kilka całkiem sporej wielkości miasteczek z dość dużym jak na miejscowe warunki Guayaquilem na czele.
Ekwador jest jednym z najbiedniejszych krajów Ameryki Łacińskiej, jakikolwiek znaczący przemysł praktycznie tutaj nie istnieje, jednakże największe bogactwo tego kraju, czyli przeogromne plantacje bananów, zapewniają mu na tyle wystarczający dochód, ażeby nie musiał już sobie „dorabiać" wyrębem swoich lasów, jak to się dzieje np. w Indonezji, Brazylii czy w Wenezueli. Stąd właśnie zapewne wynika to wrażenie, iż przyroda jest tutaj wciąż dzika, nietknięta i po prostu naturalna.
Zabrałem się właśnie za opis mojej pierwszej wizyty w tym porcie, ale z obserwacji poczynionych podczas szeregu moich następnych odwiedzin w tymże miejscu (a byłem w tym porcie już około 20 razy) wynika, że od owego czasu pod tym względem niewiele się tutaj zmieniło. Wypada więc tylko przyklasnąć...
Ale wracajmy do „akcji"… Mamy rok 1982, zbliżamy się już do portu, wciąż sycąc oczy nad wyraz bujną i soczystą zielenią. Po prostu pełna egzotyka… Tak, kiedyś mnie to jeszcze „rajcowało" (najlepszy dowód, że właśnie o tym piszę), ale z biegiem lat stało się to już dla mnie „chlebem powszednim" i dzisiaj nie poświęcam już tyle uwagi obserwacjom okolicy (choćby i najpiękniejszej), bo i nawet bardzo często po prostu brakuje mi na to czasu.
Podejście do nabrzeża jest tutaj dość trudne, bowiem tuż przed wejściem do właściwego basenu znajdują się dwa bardzo ostre zakręty rzeki, która w tym miejscu pod kątem niemalże 90 stopni opływa z obu stron niezbyt wielką, porosłą niską roślinnością wysepkę. Z doświadczenia wiem już, że właśnie tutaj niejeden ze statków tychże zakrętów po prostu „nie wyrobił" i albo wbił się dziobem w „szuwary", albo ratował się nagłym rzucaniem kotwicy.
To przydarzyło się również i na statku, na którym byłem tutaj dużo później, w roku 2005, w dodatku zdarzyło się to nam aż trzy razy..! Ale o tym rzecz jasna później. Na razie, przypominam raz jeszcze, mamy Październik 1982 roku. Zacumowaliśmy…
Staliśmy wtedy w tym porcie, o ile dobrze pamiętam, ze cztery a może i nawet z pięć dni, a zatem na tyle długo, ażeby wystarczyło nam czasu na wszystko. Centrum miasta zwiedziłem zatem dość dokładnie, choć przyznam uczciwie, że niezbyt mi się ono spodobało. Ot, raczej taki południowoamerykański prowincjonalny standard, nic specjalnego.
Podczas tych spacerów wraz z moimi współzałogantami ze statku mnóstwo czasu spędzałem... na piwie (a jakże, wszak to „znak firmowy” każdego szanującego się marynarza) w małych knajpach znajdujących się tuż przy portowej bramie, jednakże największą dla nas tutejszą atrakcją był wówczas „drobny wymienny handelek" ze zjawiającymi się na naszym statku Indianami. Tak, z prawdziwymi, z krwi i kości Indianami. Oferowali nam oni swoje wyroby, głównie drewniane, bardzo oryginalne maski, figurki, jakieś bębenki, itp. przedmioty, na które rzecz jasna popyt był dość spory. Bo przecież wiadomo - egzotyka…
Chcąc jednak kupić od nich cokolwiek za „żywą gotówkę", trzeba się było najpierw dobrze zastanowić, ceny bowiem były iście „europejskie", słono sobie liczyli za każdą rzecz i za nic w świecie spuszczać cen nie zamierzali. Natomiast handelek wymienny..? A owszem. Akurat tutaj były wręcz nieograniczone możliwości. W „ruch" szły więc wówczas tak cenione na całym świecie kremy Nivea, wody kolońskie „Prastara" (to były wtedy nasze „hity" eksportowe!), wszelkie używane ciuchy, buty czy rękawice robocze, jakieś drobiazgi codziennego użytku, itd., itp. Każdy coś tam sobie wyhandlowywał - a to maskę, a to figurkę, a to małe rzeźbione indiańskie krzesełeczko czy też jakąś plecionkę, bo przecież takiego drobnego towaru jak kremy czy mydła to nam nie brakowało nigdy.
Targi odbywały się zazwyczaj w kabinach, brało się takiego Indiańca na ten czas do siebie (jeśli miał coś, co się akurat chciało zdobyć) i rozpoczynało się "rozmowę handlową" pod tytułem; "negocio". "Ty mi dasz to coś", a ja ci za to dam dwa kremy, mydło i rękawice… Nie..? No to dwa kremy, dwa mydła i rękawice, bueno..?" Oj tak - negocjacje były naprawdę "burzliwe". Aż się łezka w oku kręci na samo wspomnienie, było to bowiem, nie tylko że interesujące obcowanie z egzotyką, ale również (a może i nawet przede wszystkim) pożyteczne dla swego samopoczucia. Było to takim swoistego rodzaju "wentylem bezpieczeństwa" pozwalającym nieco się wyluzować, odreagować codzienne stresy związane z naszą pracą i wielomiesięczną rozłąką z rodzinami…
A dziś..? W obecnych czasach już to z naszego "pejzażu" zniknęło, najprawdopodobniej raz na zawsze, egzotyka i te zupełnie "niewinne" handelki już całkowicie odeszły w niepamięć, ten tzw. "luz i odreagowanie" przemieniły się w pośpiech i przerażającą wprost nudę, ale stresy (oj tak, akurat one jak najbardziej..!) pozostały. I komu to przeszkadzało..?
Ale wracajmy do tych "negocio", póki mamy jeszcze co powspominać… Potem każdy chwalił się tym, co udało mu się nabyć (oczywiście po "nadzwyczaj korzystnej cenie") i opowiadał jak to się "dzielnie" ze wszystkim uwinął. Ale tak prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę te wszystkie zadziwiająco niskie ceny, zawsze należało brać poprawkę na to, że przecież nigdy nie było wiadomo jak naprawdę przebiegały owe targi w zaciszu marynarskich kabin. Ot, taka to już chyba nasza narodowa (czy też może ogólnoludzka..?) natura…
Ja również (a jakże!) wziąłem sobie pewien przedmiot "na oko", mianowicie; no właśnie…..! Aż wstyd się przyznać, ale nie jestem całkowicie, tak w 100% pewien, cóż to takiego było, jednakże, najprawdopodobniej była to niewielka figurka rybaka z workiem na plecach. Skromny, aczkolwiek przepiękny drewniany wyrób o około 30 centymetrach wysokości, stojący do dziś na należnym mu miejscu w moim domu. Mam gorącą nadzieję, że się jednak nie mylę… Że to jednak właśnie chodzi o niego, nie zaś o którąkolwiek z innych wyrzeźbionych w drewnie postaci, które zdarzyło mi się niegdyś przywieźć z „dalekiego świata”, albowiem znaczyłoby to ni mniej ni więcej jak tylko to, że z moją pamięcią jest już niestety coś nie tak. Czyżby już wiek się człowiekowi kłaniał...?
No cóż, czas jednak robi swoje, a pamięć ludzka jest niestety zawodna. Było to przecież, jakby na to nie patrzeć, już – ufff – niemal 40 lat temu..! Nie dziwota więc, że takich szczegółów mogę nie pamiętać, zwłaszcza że z biegiem lat od czasu do czasu przywoziło się z różnych miejsc naszego globu podobne przedmioty i po wielu latach, siłą rzeczy, takie detale muszą się w końcu w pamięci zamazać. Ale za to inną rzecz pamiętam bardzo dokładnie..! Oj tak..! Mianowicie, pamiętam przebieg mojego targowania się o ową figurkę – choć, tak właściwie, zupełny brak tegoż… Tak, tego "negocio" właśnie…! Bo wyglądało to mniej więcej tak…
Przywlokłem z sobą do kabiny jakiegoś Indianina z wielkim jak kartofel nosem i z dwoma, wyglądającymi nieco na dziewczęce, bardzo długimi warkoczykami. Facet w ogóle się nie odzywał, rozglądał się tylko ciekawie wokoło jakby się chciał zorientować, co też może w zamian za swoją figurkę ode mnie zażądać. Coś, co być może znajduje się akurat w zasięgu jego wzroku i kiwał tylko głową w odpowiedzi na moje zagadywania.
A ja, tak "na dobry początek" zaoferowałem mu moje stare, wysłużone już tenisówki i dwa mydełka. I wiecie co..? Ten Winnetou od razu się na to zgodził..! Zupełnie nie był zainteresowany jakimkolwiek „negocio”..! Ot, wziął te moje trampki pod pachę, postawił figurkę na stole i zupełnie bez słowa wyszedł z kabiny..! Ja natomiast (co ze mnie za frajer!), aż podskoczyłem z radości. Ależ cena..! "No tak - pomyślałem - ma tych drewienek „na pęczki", to właściwie co mu szkodzi?" W końcu, mydła i kapcie to też towar, no nie..?
Ale po chwili zauważyłem coś, co mnie natychmiast bardzo skutecznie "sprowadziło na ziemię". Otóż, pod moim stoliczkiem leżały sobie dwa ohydne i okropnie obszarpane plastikowe laczuszki, tzw. "motylki", w których ów Indianin tu się zjawił, natomiast brakowało pary moich, właściwie całkiem nowych butów..! Kur..! No tak, teraz rozumiem dlaczego się chłop nie targował, jednakże w jakiż to przedziwny sposób, tak zupełnie niezauważenie, ówże facet mógł "wskoczyć" w moje buty i tak po prostu sobie wyjść..?
Miałem przecież wrażenie, że gość się w ogóle nie poruszał, w taki sposób przynajmniej, który by wskazywał na fakt "wymiany obuwia", tzn. ani nie przestępował z nogi na nogę, ani się nie wiercił, nie "tańczył", czy też coś temu podobnego… Ale, może jednak się mylę..? W każdym razie - moich butów nie było i już..! A to był po prostu fakt dokonany..!
Pognałem szybko na pokład, jednakże po tym Indianinie ślad już, rzecz jasna, zaginął. A co, może miał na mnie czekać, żeby się pozbyć swojego, z tak niewielkim trudem zdobytego "trofeum"..? Wszakże to ja byłem frajerem nie on..! Eeeech… Zresztą, a o co tu w ogóle było "kruszyć kopie"..? Po chwili już oczywiście się z tego śmiałem. A co mi tam..! Para butów, choćby nawet i nowych? A niech tam chodzi w nich sobie "na zdrowie" długo i szczęśliwie (mam chociaż nadzieję, że było tam wystarczająco wyraźnie napisane "made in Poland"), ja za to dorobiłem się naprawdę przepięknej pamiątki z Ekwadoru. I nawet nie pamiętam czy były to półbuty czy też obuwie sportowe typu "Adidas"…
Jednakże, tak na wszelki wypadek, tenże fakt "taktycznie" zmilczałem, nie chwaliłem się tym nikomu, po cóż bowiem miano by się ze mnie naigrywać, że ze mnie jest niby taki "tytan interesu"..? Lecz na zakończenie tego wątku mam jeszcze takie drobne, złośliwe wprawdzie, ale zupełnie niewinne pytanko; czy Indianie z Ekwadoru też potrafią tak tańczyć River Dance jak Irlandczycy..? To znaczy – tak energicznie i zgrabnie przebierać nogami, jednocześnie zupełnie nie poruszając swoim korpusem? Bo wówczas, oczywiście, wyjaśniałoby to wszystko…
Pozwólcie, że w tym miejscu zamieszczę jeszcze tylko kilka zdań na temat naszego, zupełnie innego w swojej naturze, drobnego handelku. Tuż przed naszym dziobem stał niewielki chłodniowiec, na który ładowano (już od dobrego tygodnia zresztą) całookrętowy ładunek bananów w 18,5 kilogramowych kartonach. Załadunek ten zresztą odbywał się w bardzo niekonwencjonalny sposób (nawet jak na rok 1982), mianowicie, nie dźwigami ani bomami ładunkowymi ale po prostu tzw. „metodą na mrówkę”, czyli sposobem nazywanym niekiedy „żywą ludzką taśmą". Dziesiątki robotników "gęsiego", ciasno jeden za drugim i bardzo szybko przemieszczało się bezpośrednio z kei po specjalnej drewnianej kładce na pokład statku a potem do jego ładowni.
Każdy z tych robotników taszczył po jednym takim kartoniku i kiedy tylko ukończył już taki swój "kurs" natychmiast wracał, już z pustymi rękoma, ponownie pod magazyn na nabrzeżu, brał znowu na swoje barki jeden z takich kartonów i wyruszał w następną, dokładnie taką samą trasę. Widok był rzeczywiście niezwykły.
Jak mrówki właśnie. W nieustannym ruchu i w dodatku w całkiem przyzwoitym tempie. I to trzy a może nawet cztery takie szeregi. Co chwilę jednak z któregoś z takich poruszających się korowodów „urywała się” nagle jakaś „ludzka mróweczka", która „w te pędy" gnała na nasz statek, aby czym prędzej zamienić taki kartonik na coś bardziej dla niej pożytecznego, np. na mydełko, jakiś kremik, czy coś podobnego. Była to, rzecz jasna, oczywista kradzież z ich strony, jak najbardziej, ale chyba w warunkach tegoż portu jest to zaledwie "niewinne" nadużycie, zważywszy na wprost przeogromną ilość tego towaru w tutejszych magazynach. Zresztą, nawet i sami dozorujący tenże załadunek foremani patrzyli na to przez palce i do żadnej interwencji się nie kwapili.
Przez te kilka dni naszego postoju w Guayaquilu "nałykaliśmy" więc tych bananów takie ilości, iż w żaden sposób nie mogliśmy pomieścić tego w naszych chłodniach. Owe kartony walały się więc dosłownie wszędzie, obżarliśmy się tych owoców za wszystkie czasy tak, iż nie mogliśmy już na nie nawet patrzeć, zaś w tych zapasach, które każdy z nas zgromadził w chłodniach, ulokowaliśmy nasze nadzieje na to, że uda się je jakoś dotransportować do kraju, dla naszych rodzin. Fakt, brzmi to teraz wprost bezgranicznie śmiesznie, ale przypominam – mamy rok 1982, zaś o ówczesnych tzw. „niedoborach" na polskim rynku nie wypada mi się tutaj wypowiadać. Wszyscy bowiem dobrze wiemy jak wyglądały wówczas polskie sklepy, zwłaszcza w branży spożywczej.
Ale niestety, banany mają to do siebie, że jeśli nie przewozi się ich w odpowiedniej temperaturze (12.8 do 13 stopni Celsjusza), to zaczynają dojrzewać, w dodatku w sposób gwałtowny i wszystkie naraz. Tak więc, w powrotnej drodze do kraju, już na Atlantyku, zmuszeni byliśmy wyrzucać, w większości gnijące już owoce za burtę. Ależ tego było..! Napracowaliśmy się więc nieźle (a dobrze nam tak!), zaś woda za rufą statku stała się nagle żółta aż po horyzont…


O, i to by było tyle na temat tej wizyty w Ekwadorze. No cóż, było tego rzeczywiście niewiele, ale jak już zaznaczałem, w przyszłości się nieco poprawię. Mam bowiem jeszcze w zanadrzu wiele znacznie ciekawszych miejsc do opisania z, praktycznie rzecz biorąc całego świata, toteż postaram się was tymi opowieściami – na przykład z prawie wszystkich krajów Dalekiego Wschodu Azji, Australii, całej Południowej Ameryki, niemal całej Afryki... – zbytnio nie zanudzić. Lecz jak zwykle powtarzam, mogę je zamieszczać w takiej kolejności, w jakiej tylko ktoś z was sobie zażyczy. A już wkrótce Kongo, Jamajka, Papua-Nowa Gwinea, Indonezja... Pozdrawiam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2018-08-09 10:13
Ious przedstawiłeś w obrazowy sposób "dzień" w porcie.
Bananowy przypadek dla morskich osobników szczęśliwy...dla nas w Polsce przykry :(
Postaraj się wyszukać na mapie to miasto w Ekwadorze i postaw kropkę.Mapa zostanie zaktualizowana !
Powodzenia ,pozdrawiam
 
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020