Geoblog.pl    louis    Podróże    Namibia - Walvis Bay    Namibia - Walvis Bay
Zwiń mapę
2018
26
wrz

Namibia - Walvis Bay

 
Nambia
Nambia, Walvis Bay
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
WALVIS BAY - Namibia - Styczeń 1987

Moi drodzy, to piękne miasteczko w istocie leży w Namibii, co do tego oczywiście nie ma żadnych wątpliwości, tylko że wtedy, kiedy byłem tam po raz pierwszy (czyli, w dniu zawartym w tytule tegoż rozdziału, zaś od tego czasu zaglądałem tam jeszcze trzykrotnie), należało ono jeszcze do Republiki Południowej Afryki, stanowiąc pozostającą pod jej jurysdykcją niewielką enklawę.
Zatem, tak właściwie, to powinienem w powyższym tytule napisać RPA zamiast Namibia, ale wtedy to z kolei być może bym was zmylił, jako że już od roku 1978 miasto Walvis Bay wraz z okolicami tak de facto było zarządzane przez namibijskie władze z pobliskiej stolicy Windhook (chociaż sama Namibia też jeszcze jako niezawisły byt nie istniała, oficjalnie powstała dopiero w roku 1990), choć jednocześnie formalnie wciąż pozostawało częścią terytorium RPA.
Ja jednakże, absolutnie nie chcąc w te polityczne zawiłości wnikać, zdecydowałem się w tytule napisać Namibia, bo akurat to jest najbliższe rzeczywistego ówczesnego statusu tego miejsca. No bo jeśli nawet i sami mieszkańcy Walvis Bay mówili o sobie, że są Namibijczykami, to już tym bardziej ja nie powinienem swoich paluchów między drzwi wtykać, no nie..? Takoż więc, mamy Styczeń roku 1987 i jesteśmy w pięknym dużym kraju o nazwie Namibia, ot co.
A w ogóle, to po co tutaj zawitaliśmy..? Ano, po całkowitym rozładunku naszego statku w dwóch nigeryjskich portach, w Lagos i w Apapa, podążyliśmy stamtąd na południe do Walvis Bay, ażeby na tutejszej redzie odebrać od naszych rybaków z gdyńskiego Dalmoru i ze szczecińskiego Gryfa kilkutysięcznotonowy ładunek rybnej mączki, którą mieliśmy podczas postoju na kotwicy przeładować kolejno z kilku ich trawlerów – o ile dobrze pamiętam, było ich w sumie aż sześć.
Przybyliśmy tu więc, rzuciliśmy w tej niezwykle malowniczej zatoce nasze „żelazko” i ów rzeczony przeładunek nieomal natychmiast rozpoczęliśmy. Tych wspomnianych powyżej polskich rybackich trawlerów, od których przejmowaliśmy ich ładunek rybnej mączki, by go potem do naszego Świnoujścia zawozić było w sumie aż sześć sztuk. Podchodziły one kolejno do naszej prawej burty, by po swoim do nas przycumowaniu natychmiast rozpoczynać przeładunkową robotę. Przerzucano nam zatem do naszych ładowni tysiące worków tej śmierdzącej mączki, składowanej dotychczas na tych rybakach z braku wystarczającego miejscach w ich lukach również i na otwartym pokładzie (ba, część worków złożona była tymczasowo nawet i na skrzydłach ich mostków – tak wiele tego było), dokonywali tego jednak miejscowi namibijscy portowi stevedorzy, jako że samodzielnie takiej roboty wykonać nam nie było wolno z racji lokalnych przepisów, które podobnych prac we własnym zakresie podczas postoju na ich kotwicowisku obcym statkom stanowczo zabraniały.
No tak, ale dzięki temu przeładunek przebiegał całkiem szparko, bowiem jeden taki trawler Namibijczycy (choć prawdę mówiąc większość z nich to byli... Niemcy – tak, tak!) załatwiali przez około półtorej doby, a poza tym nie musieliśmy w ten sposób niepotrzebnie babrać się w tej cuchnącej mączce, od której zapachu zresztą rzeczywiście aż zemdlić mogło.
A co my, nasza oraz załogi tych rybaków w międzyczasie robiliśmy..? Ano tradycyjnie – trochę wędkowania (jakby już tych pomielonych na mączkę ryb było mało, no nie?) oraz wiele wzajemnych spotkań, połączonych (oczywiście, a jakże) z degustacją świetnego lokalnego winka, w którego dość spore zapasy nasi rybacy zdążyli się niegdyś zaopatrzyć.
Dzielili się teraz tym dobrem z nami dość ochoczo (nie za darmo oczywiście, bowiem uczciwie za każdą flaszkę czy gąsiorek płaciliśmy, nikt wszakże „na krzywkę” z tego nie korzystał), my natomiast rewanżowaliśmy im się zaoszczędzonymi jeszcze z kraju kartonami polskiego Żywca.
Współpraca była zatem niezwykle „owocna”, a jeszcze przy okazji podejmowani byliśmy przez tych rybaków wspaniałościami z ich kuchni, bowiem wcale tajemnicą nie jest, że podczas ich połowów dość często do sieci trafiają poza normalnym planowanym zaciągiem (na przykład nototeni, makreli czy błękitka) także i pojedyncze sztuki jakichś innych, dużo bardziej szlachetnych gatunków ryb, które zawsze są oczywiście w odpowiedni sposób zagospodarowywane, bo przecież to jasne jak słońce, że tych rybek złapanych „przy okazji” za burtę się z powrotem nie wyrzuca.
Nawcinaliśmy się zatem wówczas dość sporo takich dobroci w postaci kawałków tuńczyka, dorady, pelamidy, strojnika czy doskonałej kerguleny, a i nawet… zupki z płetw rekina (łeee, wcale nie takie mniam!), wychwalając to wszystko rzecz jasna aż po same niebiosa, zupełnie bezwstydnie się zażerając i… oczywiście popijając każdy kolejno połykany kąsek „jak należy”. Czyli obficie, a jużci.
Po około czterech dobach bujania się na kotwicy i po przejęciu ładunku mączki już od wszystkich naszych trawlerów, weszliśmy jeszcze – i to aż na prawie całą dobę, yeah! – do portu w Walvis Bay w celu uzupełnienia zapasów słodkiej wody oraz dokonania kilku niezbędnych napraw w Maszynowni, przed naszym ostatecznym wyruszeniem w drogę powrotną w kierunku Europy.
Ha, no i co wy na to..? Ech, już na samo wspomnienie tych ówczesnych „rybnych wyżerek” jeszcze mi teraz ślinka cieknie, bo to wszystko rzeczywiście było aż tak smaczne!!! Zwłaszcza tzw. „tatar” ze strojnika i z pelamidy, które spożywało się na surowo, jedynie z dodatkiem cytrynowego soku. Aja jaj, ależ to wszystko było przesmaczne – istne niebo w gębie!
Podczas tych przeładunków na redzie Walvis Bay był jednak jeden drobny problem, mianowicie, załadunek tej mączki przez większy okres czasu odbywał się w deszczu. Tak, w deszczu – moi drodzy – nawet pomimo faktu, że przecież staliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki od dużej Pustyni Namib. Dookoła nas widzimy same piaski, z których tylko z rzadka gdzieniegdzie wyrasta jakaś palemka, gdy tymczasem dzień w dzień pada – i to wcale nie jakiś „kapuśniaczek”, ale były to silne ulewy. Trochę to dziwne, prawda..?
No tak, ale nie pora teraz zastanawiać się nad charakterem tutejszego klimatu, jako że dużo ważniejszą sprawą było wówczas to, że przecież rybna mączka nie może być zamoczona, jeśli się zamierza ją przez dłuższy czas aż w tak sporej jednorazowej ilości przewozić w zamkniętych ładowniach. Ona bowiem, jeśli posiada w swojej masie zbyt dużą wilgotność (już nawet nie wspominając o tym, kiedy jest totalnie mokra), może bardzo łatwo ulec samozapaleniu, ponieważ najpierw do wysokiej temperatury się rozgrzewa (czyli „zaparza się”), a kiedy już osiągnie temperaturę swojego samozapłonu, to po prostu samoistnie się zapala.
Tak, moi drodzy, dla laików brzmi to być może nieco paradoksalnie – to, że jakiś mokry towar nagle się sam zapali – ale jest to niestety najprawdziwszą prawdą. Tak zresztą dzieje się nie tylko z rybną mączką, ale i również z wieloma innymi ładunkami przewożonymi lub składowanymi w dużej masie, na przykład z bawełną, śrutą, czy nawet z kamiennym węglem, jeśli tylko są one nieodpowiednio przedtem „wysezonowane”. Czyli wysuszone, po prostu.
Zatem tego rodzaju ładunków nie powinno się wystawiać na bezpośrednie działanie wilgoci, a już szczególnie należy unikać ich przeładunków podczas deszczu, bo kiedy ulegną silnemu zamoczeniu, a potem podczas transportu do zbyt wysokiej temperatury się zaparzą, to... pożar gotowy. Trzeba je więc najpierw sezonować (wysuszyć), zanim się je do jakiejś ciasnej zamkniętej przestrzeni w dużej jednorazowej masie zapakuje. Ot, akurat to jest wręcz elementarnym wymogiem wobec takich ładunków, gdy tymczasem my... No proszę, nie tylko że braliśmy od naszych rybaków mączkę już mokrą, to jeszcze dodatkowo była ona przez nieomal cały czas przeładunku wystawiona na deszcz, w efekcie więc lądowała w naszych ładowniach już tak mocno przemoczona, że... z tych worków aż kapało!
No cóż, ale właśnie takie przyszły do nas polecenia z Gdyni – mimo wszystko ładować, bo przecież w przeciwnym razie tym trawlerom groziłyby bardzo kosztowne przestoje, oczywiście z racji tego, że były już one całkowicie tą mączką zapchane. Musiały się więc jej jak najszybciej pozbyć, aby móc ponownie wyruszyć na swoje dotychczasowe łowiska na kolejne połowy. Tak więc Dalmor i Gryf mocno w tej sytuacji ryzykowały, jednakże lepszego wyjścia dla nich i tak nie było. Decydenci z tychże firm postanowili zatem jak najszybciej odesłać całą tę mączkę do Świnoujścia, nawet za cenę ewentualnego pożaru, bo gdyby nawet on nastąpił, to przecież cały ładunek i tak się nie wypali, jako że rybna mączka nigdy nie płonie dużym żywym ogniem, a jedynie się tli – owszem, częstokroć w swej dość sporej objętości, ale jednak tylko się tli, a akurat ten proces trwa tak długo, że w międzyczasie można spokojnie zdążyć tę mączkę do portu docelowego dowieźć. A zwierzątka (bo mączka ta służy głównie jako karma dla zwierząt) i tak ją potem ze smakiem skonsumują, nawet tę po części zwęgloną. Hmmm, ciekawe...
Muszę przyznać, że kiedy to wszystko nam ci rybacy tłumaczyli, to jednak dość mocno nas to zadziwiało, jak bowiem można z taką „lekkością ducha” i świadomie – ba, wręcz z premedytacją – narażać statek na ewentualny pożar w ładowni..? Owszem, nikt wtedy nie mówił o żadnej pewności samozapalenia się tej mączki, a jedynie o takim prawdopodobieństwie, ale jednak bardzo wysokim! Sprawa ta była więc już od samego początku zupełnie jasna, ryzyko pożaru mączki rzeczywiście istnieje – i to dość znaczne – jednakże ono i tak podjęte być musi, i tyle. Zresztą nasze kompanijne pryncypały z Gdyni już się na transport tej mączki zgodziły, pozostawało nam więc tylko przyjąć to do naszej wiadomości i... żywić nadzieję, że jednak nic nam się podczas jazdy do Europy nie zapali. No cóż, oczywiście stało się inaczej, ale o tym napiszę już w dalszej części tegoż tekstu, bo przecież aż do samego Świnoujścia niniejszą relację doprowadzę.
Ale póki co, jesteśmy teraz zacumowani w Walvis Bay i właśnie zaczynamy pobieranie świeżej wody z lądu. Miało to potrwać w sumie z dziesięć godzin, toteż... jazda na spacerek do miasta, bo przecież ja wtedy do niczego przy tej wodzie potrzebny nie byłem! Wyruszyłem zatem w długą przechadzkę po tym mieście, na zapas zaopatrując się w dużą ilość napojów, bowiem upał był wtedy rzeczywiście doskwierający. Jednakże, cóż to w ogóle znaczy dla żądnego wrażeń obieżyświata..? Ot, nic a nic...
Toteż po kilku godzinach mojego intensywnego zwiedzania Walvis Bay dorobiłem się „całkiem fajnego oparzonka”... na karku! Opaliłem sobie wtedy ręce i twarz dosłownie w mig, skóra przyjęła tę jednorazową dawkę słoneczka bez szemrania i w tempie rzeczywiście wręcz odrzutowym zbrązowiała (ha, jakbym z kilka dni na plaży leżał) – ale, o ile rączki, nóżki i twarzyczka z takim „wysmażeniem” sobie jakoś poradziły, bo do tego przyzwyczajone, to jednak mój karczek i czubek nosa całkowicie w tej „próbie ognia” mnie zawiodły. Ufff, ależ mnie wtedy na tym karku przypiekło! Paliło mnie tam przez kilka kolejnych dni wprost nie do wytrzymania..! Jakby mnie ktoś żywym ogniem przypalał. Ech...
No cóż, ale co w międzyczasie zdążyłem w tym miasteczku zobaczyć, to już moje. A było w nim – no, przynajmniej dla mnie – rzeczywiście dość ciekawie. Ot, na przykład rozmawiający z sobą nawzajem... po niemiecku (tak!) murzyni. Widział kto coś takiego? Owszem, w dzisiejszych czasach, zważywszy na wielką skalę emigracji coś podobnego już nikogo specjalnie nie dziwi, wszak w samych Niemczech takowych osobników jest już „na pęczki”, ale wtedy – w roku 1987 na południu Afryki? No fakt, te tereny były niegdyś pod niemieckim kolonialnym panowaniem, zwłaszcza prowincja Erongo (w której właśnie jesteśmy) oraz pobliskie porty Swakopmund i Luderitz, ale napotkanie na swej drodze czarnoskórych rdzennych mieszkańców tego rejonu Afryki porozumiewających się między sobą w języku Goethego, to chyba jednak co nieco zadziwiające, nieprawdaż..? No, przynajmniej dla mnie.
Zresztą w tym mieście można było wówczas dostrzec dużo więcej śladów niegdysiejszych niemieckich wpływów, bo na przykład na wielu tutejszych kamienicach w samym centrum pozostały jeszcze niemieckie napisy, głównie wymalowane na ścianach reklamy i szyldy jakichś sklepów czy rozmaitych warsztatów, po których nota bene zostały tu już tylko same wspomnienia. Takie warsztaciki od dawien dawna już nie istnieją, sklepiki również, ale różnorakie napisy jeszcze wciąż tam były. Mocno już wprawdzie wyblakłe lub jedynie cząstkowe, niekompletne, ale jednak nadal świadczące o niegdysiejszej obecności w tym miejscu kolonialistów lub emigrantów z Niemiec.
Walvis Bay (aha, zapomniałem was poinformować, iż znaczy to Zatoka Wielorybia, po niemiecku Walfischbucht, a w języku afrikans Walvisbaai) jest miastem naprawdę niewielkim, liczy sobie bowiem zaledwie około 40 tysięcy stałych mieszkańców, ale i tak jest trzecim pod względem wielkości ośrodkiem miejskim w Namibii. Niestety nie pamiętam już, kiedy dokładnie to miasteczko zostało przez Niemców założone, wiem jednakże, iż zostawali oni stąd aż dwukrotnie przez Brytyjczyków wypierani – pierwszy raz w roku 1878, kiedy to Anglicy urządzili sobie w Walvis Bay doskonałą bazę dla swoich statków wielorybniczych oraz płynących wokół Afryki do Indii żaglowców, zwłaszcza tzw. „kliprów herbacianych”, drugi raz natomiast w roku 1915, po którym Niemcy już nigdy więcej swoich wpływów w tym rejonie nie odzyskali.
Co ciekawe jednakże, ani Niemcy, ani Brytyjczycy pierwszymi przybyszami z Europy w tym miejscu nie byli. Po raz pierwszy zjawił się tu bowiem, na żaglowcu São Cristovão, portugalski żeglarz-odkrywca Bartolomeu Dias, a było to dnia 8-go Grudnia roku 1487, czyli bardzo wcześnie – wszak to kilka lat przed pierwszą wyprawą Kolumba i odkryciem Ameryki! Dias nazwał to miejsce O Golfo de Santa Maria da Conceição, ale... to już wszystko, co w ogóle ze swoim nowym odkryciem uczynił. Tak, bo potem już żaden inny portugalski żeglarz tym terenem się nie zainteresował, więc Portugalska Monarchia nie miała z niego absolutnie żadnego pożytku. Zresztą, a kogóż wówczas mogły zaciekawić same piaski..?
No tak, ale mimo wszystko to jednak dosyć dziwne, że to właśnie tutaj rozwinęło się trzecie pod względem wielkości miasto tego kraju. W tej okolicy bowiem nie ma ani lasów, ani łąk, ani pól uprawnych, więc jedynie dostęp do morza tenże rozwój spowodował, choć... z tym „rozwojem” to może jednak co nieco przesadziłem. Bo owszem, w samej Namibii to miasteczko jeszcze jakieś znaczenie posiada, z tym że niestety z roku na rok coraz mniejsze, jako że z chwilą ogłoszenia zakazu połowu wielorybów, przestało ono pełnić rolę doskonałej bazy wypadowej. Port dość mocno opustoszał, Zatoka Wielorybia również, a i nawet samo miasto poczęło się z czasem coraz to bardziej wyludniać.
Spacerując więc jego ulicami, bardzo często napotykałem zupełnie puste domy, wyglądające tak, jakby były w pośpiechu porzucone. Co jednak najciekawsze, ich ilość znacząco się zwiększała w miarę oddalania się od centrum miasta, co rzeczywiście dość mocno mnie zadziwiało, a już zwłaszcza pewna dzielnica, w której dosłownie (tak!) co drugie domostwo było całkowicie puste.
Zaskoczyła mnie tu zresztą jeszcze jedna sprawa, o czym w tamtych czasach naprawdę rzadko kto w Europie w ogóle cokolwiek wiedział – to mianowicie, że nie tylko w samej RPA, ale i także w krajach sąsiednich, również w Namibii (a już tym bardziej w południowoafrykańskiej enklawie Walvis Bay) wtedy wciąż jeszcze oficjalnie obowiązywał tzw. apartheid, czyli rasowa segregacja tutejszych mieszkańców, gdy tymczasem... tutaj jakichkolwiek jej przejawów w ogóle się nie zauważało.
Tak, widać tu było dość sporo mieszanych grupek ludzi, a szczególnie w oczy rzucało się to, że spacerujące po szkolnym podwórku dzieciaki chodziły za rączkę nie tylko z kimś ze swojej rasy, ale i także z dzieckiem o zupełnie innym kolorze skóry. Podobnie zresztą było i na ulicach, gdzie również dość często spotykało się, na przykład czarną dziewczynę z białym chłopakiem i odwrotnie. No i co wy na to? Ot, podróże kształcą, moi drodzy – i to bardzo.
Opuszczamy Namibię i wyruszamy w dalszą drogę. Zaraz po wyjściu z Walvis Bay pożeglowaliśmy na północ, aby po około trzech dobach zameldować się w kongijskim Pointe Noire. Stamtąd zabraliśmy trochę drzewnych logów z przeznaczeniem do Amsterdamu, na doładowanie natomiast wyruszyliśmy do Ghany, do dwóch tamtejszych, leżących nota bene bardzo blisko siebie portów – Takoradi oraz Sekondi.

O, i właśnie o dalszych losach tej naszej ówczesnej podróży będą następne rozdziały...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020