Geoblog.pl    louis    Podróże    Dominikana - Rio Haina    Dominikana - Rio Haina
Zwiń mapę
2018
27
paź

Dominikana - Rio Haina

 
Dominikana
Dominikana, Río Haina
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
RIO HAINA - Dominikana - Wrzesień 1990

W tym porcie w sumie byłem już trzykrotnie (i mam nadzieję, że już nigdy więcej tu nie zawitam!) – we Wrześniu i w Listopadzie 1990 roku oraz w Styczniu roku 1991, ale – co zrozumiałe – w tytule tego rozdziału zamieściłem datę mojej pierwszej tutaj wizyty, choć oczywiście krótkie epizodziki z tych dwóch pozostałych zbiorę razem „do kupki” i również w niniejszym rozdziale coś o nich wspomnę. Ot, aby już wreszcie mieć ten rejon świata raz na zawsze z głowy…
Za każdym razem przywoziliśmy tutaj stalowe wyroby zabierane z wenezuelskich portów na Orinoko, a były to – pozwólcie, że przypomnę – duże role blachy, kęsy i wiązki oraz zwoje zbrojeniowego drutu. Ten rodzaj ładunku wymagał więc dość sporego czasu na jego obsługę, toteż staliśmy tutaj zawsze co najmniej trzy dni, podczas których…
No, kto zgadnie..? Ależ oczywiście, jak widzę, jak zwykle macie rację i odpowiedź na to niewinne pytanko nie nastręczyła wam żadnych problemów – rzecz jasna głównym celem naszych wypraw po pracy były tutejsze knajpki oraz centrum miasta, po którym zawsze z wielką przyjemnością lubiliśmy się powłóczyć. I to nawet wbrew ostrzeżeniom naszego Agenta, iż nie jest tu dla marynarzy zbyt bezpiecznie, jednakże my zawsze wyruszaliśmy na nasze wyprawy „silną grupą”, więc niestraszne nam były wszelakie czyhające tu na nas zagrożenia. Wszak każdy marynarz „już z samej definicji” jest dzielny, czyż nie..? Tak, w rzeczy samej – nie tylko dzielny, ale i nieustraszony…
Ulubionym celem naszych wypadów była tu zawsze położona w pobliżu portu i dosłownie tuż przy drodze do miasta mała knajpka, o którą regularnie za każdym razem „zahaczaliśmy”, zaglądając tam niemalże codziennie, choć jednak nigdy się w niej na dłużej nie zasiadywaliśmy. A to dlatego, że – owszem, miała ona swą specyficzną „duszę”, więc i atmosfera panowała w niej całkiem przyzwoita – ale niestety obecność w niej dość licznego „zoologu” jednak nas nieco od niej odstręczała. Ot, „aplikowaliśmy” sobie tylko jedno czy dwa szybkie piwka i dalej w drogę.
Pętali się tam bowiem dosłownie pomiędzy nogami przedstawiciele wszelakiego drobiu, głównie były to kurczaki i kury, ale częstokroć nie brakowało pośród nich również i kaczuszek oraz gąsek, toteż takowe towarzystwo na nazbyt długie tam „nasiadówki” dość skutecznie nam nie pozwalało. Szybko się więc stamtąd ulatnialiśmy, a już zwłaszcza wówczas, kiedy do domowego ptactwa czasami dołączały jeszcze małe prosiaki i kozy, co już zupełnie (z obawy o zdrowie, bo zachowanie choćby minimalnych standardów higieny jednak byłoby tam mile widziane) nam nie odpowiadało.
Inne tamtejsze knajpki niestety również swą czystością nie grzeszyły, ale przynajmniej nie było w nich żadnego żywego inwentarza (i oczywiście jego odchodów na podłodze, bo przecież o to głównie chodzi), no może poza tradycyjną w takowych miejscach obecnością szczurów, jaszczurek i karaluchów. No cóż, ale to przecież Ameryka…
O właśnie, skoro już jesteśmy przy czystości, to pozwolę sobie na jeszcze kilka zdań na ten temat. Otóż, naturalne środowisko w tym miejscu zasługuje tylko i wyłącznie na jedno określenie: horror, istny horror! Powietrze zanieczyszczone jest tu w tak wysokim stopniu, że tak właściwie można już mówić o… stałym zadymieniu!
Toż to przecież nie jest już żadnym powietrzem, ale jakąś dziwaczną pełną ciężkich metali zawiesiną (!), natomiast płynąca tędy rzeczka Haina, to po prostu jeden wielki ściek, w dodatku jeszcze totalnie zatruta przez położone gdzieś w jej górnym biegu zakłady… utylizacji i recyklingu starych baterii i akumulatorów! Wyobrażacie więc sobie ten smród, który tu nieustannie panował..? Katastrofa, prawdziwa koszmarna katastrofa… Oj, umiera sobie powoli ta nasza planeta, umiera…
Nie inaczej jest tu zresztą – z tym że już w sensie metaforycznym – w kwestii podejścia tutejszych władz do przybywających tutaj statków i członków ich załóg. Bo to również jest jedynie „smród i brud” – korupcja jest tu na wprost kosmicznie wysokim poziomie, arogancja – ba, wręcz demoralizacja – lokalnych oficjeli takoż, natomiast zachowanie wszelkich przedstawicieli tubylczej Policji czy Wojska wobec przybyszów po prostu skandaliczne..!
Wielokrotnie doświadczaliśmy tutaj przejawów ich bezczelności, co rzecz jasna miało głównie odzwierciedlenie w… stanie naszej kantyny po każdym tutaj zawinięciu, kiedy to bound zaczynał świecić pustkami, będąc regularnie ogołacanym dosłownie „do zera”, a prywatne kabiny marynarzy „przetrząśnięte aż do imentu”, po których to kontrolach oczywiście zawsze nam coś z kajut wyparowywało. A to ciuchy, a to buty, a to jakieś nie schowane w porę drobniaki… Istna Afryka…
We Wrześniu 1990 roku miał tu miejsce bandycki napad jakichś lokalnych złodziejaszków na stojący tuż obok nas jugosłowiański statek. Rabusie ci, nie tylko że włamali się pod osłoną nocy do kilku magazynków na pokładzie, ale i nawet wdarli się do nadbudówki, „z otwartą przyłbicą” z nożami w ręku wprost na dwóch członków załogi napadając!
Wybuchła więc wówczas wielka awantura, podniesiono tam od razu głośny alarm, który także i nas wszystkich na równe nogi postawił, toteż przez chwilę mieliśmy okazję uciekających już wtedy stamtąd bandytów zobaczyć. A było ich tam… aż kilkunastu! Rety, co to za port..? – myśleliśmy sobie – Toż to była regularna zbrojna banda, grasująca sobie w porcie jak na własnym podwórku! A gdzie Policja, Wojsko czy chociażby strażnicy na bramie..?!
No cóż, jak się rano okazało, miejscowa Policja była tu jednak obecna, bowiem na tym Jugolu, kiedy tylko ów nocny napad jej oficjalnie zgłoszono, bezceremonialnie tamtego kapitana… zaaresztowała! Owszem, nie za sam fakt tego zgłoszenia, które miałoby niby jej niepotrzebnie głowę zawracać lub bezpodstawnie oskarżać obywateli Dominikany, ale za to, że ten kapitan podczas tej policyjnej porannej interwencji któregoś z funkcjonariuszy obraził.
No tak, akurat tego wiedzieć nie mogliśmy, więc być może rzeczywiście tak było, iż tego gościa zbyt mocno nerwy poniosły i sobie na tych mundurowych pofolgował - słownie czy nawet rękoczynami - ale jednak fakt pozostawał faktem, że poszkodowanego członka załogi w areszcie przymknięto, natomiast tych wrednych rabusiów… nikt szukać nawet nie próbował..! Ot, rozpłynęli się niby we mgle, a lokalna Policja miała po prostu to wszystko „w jak najgłębszym poważaniu”. I tyle.
Moi drodzy, ale to wcale nie znaczy, że takowe wydarzenia zupełnie nam odbierały ochotę na wyprawy do miasta czy spacerki po porcie. O nie, przeciwnie – nikt z nas ani myślał tej atmosferze ulegać, więc nasze zwyczajowe wypady nadal niezmiennie za każdym naszym tutaj pobytem uskutecznialiśmy. Być może was to nieco dziwi, ale wierzcie mi – gdyby tak na każdy tego typu incydent reagować strachem i chęcią uniknięcia podobnych przygód, to tak de facto w olbrzymiej ilości portów na całym świecie już w ogóle należałoby się jedynie zamknąć w swojej kabinie na cztery spusty i nawet czubka nosa na zewnątrz nie wyściubiać. A przecież tak żyć nie można, czyż nie? Bo co my są – szczury jakie, czy cóś..?
No owszem, gdyby chodziło o jakieś poważne zagrożenie związane z klasycznym terroryzmem, to oczywiście zupełnie inna para kaloszy, więc w takim wypadku raczej losu kusić się nie powinno, ale jeśli chodzi tylko (ha, fajnie powiedziane – „tylko”) o powszechne i dość mocno już dziś panoszące się na świecie chuligaństwo lub nawet bandyctwo, to niestety, ale czasami trzeba jednak stawić temu zjawisku czoła – no już choćby jedynie w postaci nieulegania ogólnemu zastraszeniu. Albowiem – powtórzę jeszcze raz – w taki sposób żyć nie można. Ryzyko takowych niepożądanych spotkań z dybiącymi na marynarską skórę przestępcami w portach „gdzieś w świecie” istniało zawsze i zawsze istnieć będzie, ale to wcale nie znaczy, że mamy się tym groźbom poddawać. Nigdy!
Z powyższych opisów wynikać dla was powinien taki wniosek (i zapewne tak właśnie jest, bo przecież nie wierzyć moim słowom powodu nie macie, nieprawdaż?), że Dominikana jest w takim razie krajem bardzo „chorym”, pełnym korupcji, przemocy i przestępczości. No i niestety akurat tak w istocie jest (czy też było w latach 90-tych ubiegłego stulecia, bo jak jest tam obecnie, to już na własne oczy zobaczyć nie miałem okazji). Społeczeństwo jest więc tam bardzo skonfliktowane, co rzecz jasna owocuje tym, że wielu jego przedstawicieli po prostu pragnie raz na zawsze się z tego piekiełka wyrwać i dokądś zagranicę wyjechać – a głównym celem takich ucieczek, czy też chociażby jedynie marzeń o nich, są oczywiście Stany Zjednoczone.
Ma się zatem w tym porcie bezustannie do czynienia ze zjawiskiem wręcz na wielką skalę podejmowanych prób zadekowania się na stojących tu statkach całej masy chcących stąd uciekać ludzi. Tacy desperaci chowają się więc dosłownie wszędzie, gdzie tylko znajdą jakikolwiek, choć odrobinkę schowany przed policyjnym okiem zakamarek – w ładowniach, w wentylacyjnych szybach, pod stertami sztauerskiego drzewa, czy też nawet w studzienkach zęzowych – a tego zjawiska w żadnym razie opanować nie sposób, bowiem aż takiej ilości „blindziarzy” naraz nikt nie byłby w stanie obserwować, aby w porę zareagować i któregoś z nich z jego kryjówki już zawczasu przepędzić.
Ha, a nawet jeśli to się udawało – a akurat tak było wielokrotnie – to taki delikwent oczywiście natychmiast poszukiwał nowego miejsca do zadekowania się i swą próbę po prostu powtarzał. Niektórzy z nich robili tak nawet z przysłowiowym uporem maniaka. Koszmar, wierzcie mi. Pod tym względem to chyba jedyny taki kraj na świecie.
Zrozumiałe więc, że tuż przed wyjściem każdego statku w morze miejscowa Policja i Wojsko wspólnie przeprowadzali dokładne jego przeszukanie. Zawsze też pod burtę w okolicy trapu podstawiana była jakaś ciężarówka (albo i więcej, bowiem nieraz jedna nie wystarczała..!) dla potencjalnych „blindziarzy” i oczywiście ona (lub one!)… nigdy po takiej akcji nie odjeżdżały puste! Ha, puste..? Ba, tu nawet o czymś takim wspominać nie wolno, bowiem takich wyciąganych ze wszystkich statkowych zakamarków niedoszłych uciekinierów ZAWSZE było dość sporo. Nierzadko nawet i… kilkudziesięciu na jeden raz! Serio, moi drodzy, to wcale nie jest żaden ponury żart, to najprawdziwsza prawda.
Takie akcje rzecz jasna były za każdym razem również i u nas. Na około godzinę przed naszym wyjściem w morze zjawiało się zawsze co najmniej kilkunastu uzbrojonych mundurowych, którzy od razu przystępowali do całkowitego przeszukiwania statku. Dwóch żołnierzy obstawiało od strony kei cumy na dziobie i rufie, jeden stawał na trapie (wszystkie te zabiegi oczywiście po to, aby nikt im się z łap nie wymknął), a cała reszta znikała w ładowniach, nadbudówce czy maszynowni, przeczesując dokładnie, cal po calu, wszelkie znajdujące się tam pomieszczenia, prywatnych kabin członków załogi nie wykluczając.
No i oczywiście, kiedy tylko kogokolwiek gdzieś zadekowanego odkryli, to natychmiast skuwali mu ręce poza plecami specjalnymi plastikowymi plombami, a potem eskortowali takiego delikwenta do stojącego przy trapie samochodu, na budę którego wrzucali go zazwyczaj tak, jak worek kartofli – brutalnie i bezlitośnie. Dosłownie z nikim w taki sposób wyłapanym nigdy się nie cackali – kolbą w plecy albo w brzuch, kopa w d…, a potem „ryms” z rozmachem do ciężarówki. Ot, chciałeś, to masz…
Przyznać szczerze trzeba, iż takie „przedstawienia” nie za bardzo przypadały nam do gustu, ale jednocześnie byliśmy zadowoleni z tego, że w ten sposób miejscowe Wojsko i Policja w tymże niewdzięcznym dziele przeszukiwania statku nas wyręczała, bo w przeciwnym wypadku cała ta podła robota spadałaby tylko i wyłącznie na nasze barki – jak to zresztą ma miejsce w wielu innych krajach na świecie – a tak to przynajmniej ów kłopot nam z głowy zdejmowano.
A że przy okazji kogoś zdrowo pobito albo skopano, no to co..? Wszak to nie nasza sprawa, i już. A zresztą, nawet gdyby się w coś takiego wtrącić, to i tak absolutnie nic by się nie wskórało. Co gorsza, można by się za jakąkolwiek interwencję w obronie kogoś tak traktowanego miejscowym notablom nieźle narazić, a to z kolei byłoby chyba jeszcze bardziej ryzykowne (rety, napisałem „chyba”..?! Toż powinno być „na pewno”..!), aniżeli ewentualny sukces odniesiony w czyjejś obronie. Niechaj więc tubylcy nawzajem się z sobą tłuką, a nam nic do tego. Żaden marynarz świata nie zmieni, ot co…
W Styczniu 1991 roku, kiedy szykowaliśmy statek do wyjścia w morze, aby kierować się z powrotem do Wenezueli (napisałem „z powrotem”, bo przecież dobrze pamiętacie, że przedtem byliśmy w Puerto Matanzas po naszej 20-dniowej „postojowej epopei” na Orinoko, prawda?), takowe przeszukiwanie oczywiście również było u nas przeprowadzane, ale akurat tym razem aż trzech „blindziarzy” zdołało jednak umknąć wszelkim pogoniom i skutecznie się gdzieś w naszych ładowniach zamelinować.
Wylegli oni ze swych kryjówek dopiero trzeciego dnia od naszego wyjścia z Rio Haina, sprawiając nam swoją obecnością przeogromne kłopoty, ale… pozwólcie, moi drodzy, że akurat o tym napiszę nieco później, zgadzacie się..? To znaczy, dopiero wtedy, gdy już na dobre na kartach niniejszych „Wspominek” Dominikanę opuścimy.
Teraz bowiem chciałbym jeszcze pokrótce wspomnieć o pewnym epizodzie, który również w tym porcie miał miejsce, ale już w Listopadzie w roku 1990.
Otóż, nasi Mechanicy mieli wówczas bardzo poważny kłopot. Zepsuły im się wszystkie możliwe manometry do pomiaru ciśnienia wtryskiwaczy. (Od razu zaznaczam - kolejny już zresztą raz - że w sprawach mechaniki może być wiele nieścisłości, nie tylko dlatego, że się na tym nie znam, ale… te minione już ponad 25 lat też przecież robią swoje. [Rety, toż to jest ćwierć wieku! No cóż…]) A to jest bardzo ważne, bo po prostu bez tego urządzonka dobrze ich wyregulować się nie da. Dotychczasowe rozpaczliwe próby Kapitana i Chiefa z Maszyny, aby coś załatwić w tej pilnej sprawie przez radio z Armatorem, np. jakiś zakup tutaj, na miejscu, spełzły na niczym. Nie wiem dlaczego, tego już nie pamiętam.
Powstał więc pomysł, aby „polatać” po statkach stojących w tym porcie i właśnie na którymś z nich popróbować to załatwić. To znaczy kupić - jeśli okaże się to możliwe, gdy nam szczęście w tej materii dopisze i akurat na coś podobnego gdzieś natrafimy - aby chociaż do czasu dostawy w Puerto Cabello albo w Houston mieć w ogóle jakikolwiek manometr. Nie pamiętam już dlaczego akurat mnie do tego zadania wybrano, ale tak właśnie się stało. Ten „zaszczyt” przydzielono mnie.
Zostałem zatem „uzbrojony” w sto dolarów, w dokładny opis na kartce tego urządzenia i w nadzieję naszych szefów w pomyślność mojej misji. Zacząłem więc „kolędować” - a właściwie, jedynie zacząłem i... od razu skończyłem. Najbliżej nas bowiem stał jakiś amerykański statek - chyba Ro-Ro - i właśnie tam najpierw zawitałem. Wchodzę na niego po trapie i szukam kogokolwiek, łażę po korytarzach, ale na nikogo napatoczyć się nie mogę. Znalazłem jednak w końcu wejście do maszynowni, wchodzę tam więc... Lecz nadal nikogo. Pusto i cichutko jak makiem zasiał…
I tak zawędrowałem aż do CMK (dla niewtajemniczonych informacja - to taki „mózg” maszynowni). Tak, tak… Przypominam, mamy rok 1990. Dzisiaj jest to już absolutnie nie do pomyślenia! Nie, bo przecież obecnie mamy już ten „lepszy”, bo bardziej rozwinięty świat..! Więc, na przykład w roku 2013, nie tylko że wpierw nadziałbym się na jakiegoś stojącego przy trapie marynarza (co już w obecnych czasach nie tylko że jest standardem, lecz i nawet podstawowym wymogiem bezpieczeństwa!), ale jeszcze dodatkowo na statek pod banderą USA w ogóle by mnie nikt nigdy nie wpuścił..! Ależ! Teraz..? W dobie terroryzmu i wzmożonej czujności..? Kpiny..!
Toż w dzisiejszych czasach niektóre statki, a już amerykańskie z pewnością wszystkie, zapewne co do jednej sztuki, przypominają warowne twierdze, do których nawet ta przysłowiowa mysz się nie prześlizgnie! Obowiązuje teraz przecież na świecie tzw. Kod ISPS, najnowszy wynalazek wszechwładnych „Panów Myślicieli” z międzynarodowych organizacji żeglugowych, Kod będący według nich istnym „dobrodziejstwem” dla marynarzy i portowców na całym świecie. Ale… po co ja w ogóle już kolejny raz o tym piszę..? Nawet wtedy, gdy już mi cierpliwości i dobrej woli brak w przezwyciężaniu obrzydzenia pojawiającego się już na samą myśl o tych rozkosznych przepisach..? Eeech… Ale wracajmy do tematu…
Jestem więc w CMK tego statku… Siedzi tam przy pulpicie manewrowym jakiś facet, którego ciałko z gracją aż się przelewa na boki krzesełka. Tak, to było jakieś 150 kg (ha, najmarniej) żywej wagi..! (A co mi wtedy przyszło na myśl, kto zgadnie..? Otóż to, że to na pewno rodowity Amerykus, a nie żaden jakiś tam kontraktowiec, na przykład z Polski. Wszak te rozmiary… Ufff) Zagaduję więc - i oczywiście mam rację. Mówię o co mi chodzi, pokazuję kartkę z opisem tego manometru i cieszę się, że trafiłem od razu na samego Chiefa z Maszyny. Jest więc szansa na sukces już na samym wstępie mojego „kolędowania”.
Tylko, czy w ogóle to urządzonko posiada, a jeżeli tak, to czy ewentualnie zgodzi się je za te 100 dolców opchnąć…? - zastanawiałem się, w nadziei na sukces mojej misji już na samym jej początku, oszczędziłoby mi to bowiem dalszej lataniny. A ten facet wstał, poszedł do położonego tuż obok magazynku, wyszperał tam kartonik z dokładnie takim manometrem o jaki mi chodziło i... mi go wręcza..! No, przyznam, że poczułem się nie lada zaskoczony. „Jak to?” – pomyślałem sobie.
I oczywiście od razu wyskakuję z tą „stówą”, a on mi na to; „No..! No problem, take it.” Zbaraniałem. A on usiadł z powrotem na tym swoim krzesełeczku, nogi na pulpit, „po amerykańsku” rzecz jasna, i dopiero wtedy mnie pyta, kto zacz!? Z jakiego jestem statku, itd.…
No i co na to powiecie..? Wszak to nie była żadna popisówa (bo niby przed kim miałby to robić..?), ani też prawdopodobnie fakt, że „cierpiał” on na nadmiar części na swoim statku. Ot, po prostu zwykła ludzka życzliwość. Miał możliwość pomóc, to pomógł. Gość był grubasem, zgoda, ale jego kombinezonik upaprany był „przepisowo”, jego rączki natomiast też do najczystszych nie należały, całe w smarach i oliwie. Po prostu człowiek pracy, i tyle.
A dlaczego ja w ogóle życzliwość i uczynność tego Jankesa w powyższym akapicie aż tak bardzo podkreślam..? Ano dlatego, iż… kiedy wróciłem już na statek i wręczyłem ten manometr Staremu – wraz z tymi niewykorzystanymi 100 dolcami – to on… Wiecie co on wtedy powiedział, przekazując go Mechanikom..? Pozwólcie, że zacytuję; „Dobrze sprawdźcie, czy nas kur*a nie oszukali..!” No i co na to powiecie..?
Tylko westchnąć, no nie..?

A teraz, chyba już najwyższy czas, aby z tego portu raz na zawsze wyjechać, prawda..? No dobra, a zatem z ulgą się stąd wynosimy…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020