Geoblog.pl    louis    Podróże    Korea Południowa - Pusan    Korea Południowa - Pusan
Zwiń mapę
2018
31
paź

Korea Południowa - Pusan

 
Korea Południowa
Korea Południowa, Pusan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
PUSAN - Korea Południowa - Październik 2008

Moi drodzy, przy okazji tego rozdziału muszę się wam przyznać… do zbrodni..! A tak, do zbrodni – i jeszcze w swej wymowie tak okropnej, że naprawdę sam nie wiem jak mam w ogóle po tym wszystkim wam spojrzeć w oczy..! Owszem, ja osobiście samodzielnie nikogo nie zabiłem, ale jednak niestety dopuściłem się tutaj czynu wręcz niegodziwego, który zapewne w waszej ocenie mógłby potencjalnie stać się przyczynkiem do wykluczenia mnie ze społeczności ludzi cywilizowanych.
W czym więc rzecz..? Otóż, pozwoliłem sobie w tutejszym hotelu… ZJEŚĆ PSA. O rety, ależ to przestrasznie zabrzmiało, nieprawdaż..? ZJADŁEM PIESKA – to znaczy, ściślej rzecz ujmując, jakąś miejscową potrawę z psiego mięsiwa, bo przecież oczywiście nie jego całego, jak jakiś drapieżny dinozaur, to jasne. I to w całkiem niezłej formie – z warzywkami, z majerankiem, z czosnkiem…
Jednakże fakt nadal pozostaje faktem – w hotelowej restauracji skusiłem się podczas wieczornego posiłku na porcyjkę pieczonego mięska poczciwego Burka, aby choć raz w życiu jednak tego doświadczyć. Bo przecież skoro była ku temu okazja, to dlaczego z niej nie skorzystać..?
Wszak czegoś podobnego – co jest aż nader oczywiste – przenigdy sam z własnej woli bym sobie nie zafundował..! Ale podczas pobytu w Południowej Korei, w której konsumowanie psów jest zwykłą praktyką, choć nie aż tak częstą, bowiem podaż „Burków” jest tu jednak mocno ograniczona (bo przecież specjalistycznych ich hodowli tutaj nie ma, zatem spożywa się je tu raczej „od święta” – ot, można by to przyrównać do naszych „kulinarnych doświadczeń” na przykład z królikami czy zającami, a ich na co dzień się przecież nie jada, prawda..?), już na takowy „luksus” się odważyłem.
A było tak… Kiedy późnym popołudniem przyleciałem do Pusan (z Warszawy poprzez Monachium i Seul), to już na lotnisku od witającego mnie Agenta dowiedziałem się, że mój statek niestety („niestety”..?! Na szczęście przecież!) trochę się do tutejszego portu spóźni, więc będę zmuszony na niego poczekać aż około trzy dni (hurra!) w miejscowym hotelu, do którego zaraz mnie zawiezie. Ha, skoro tak, to ja natychmiast z przeogromną radością wrzuciłem mu swoje walizy do bagażnika jego samochodu, żwawo do niego wskoczyłem, by już po niecałej godzince znaleźć się… w supereleganckim hotelowym pokoju.
„O, dobra nasza! – pomyślałem sobie z zadowoleniem – Widać, że chyba dobrze trafiłem, bowiem nie każdego Armatora stać na fundowanie swoim pracownikom takich luksusów jakie mnie właśnie spotykają. Najprawdopodobniej więc moja Kompania jest całkiem do rzeczy.
Po rozgoszczeniu się w moim „numerze”, szybko zaopatrzyłem się w pobliskim sklepiku w odpowiednią ilość piwa (a jakże!) na cały czas mojego oczekiwania na statek, a potem zszedłem do hotelowej restauracji na kolację, zaraz po niej planując dłuuuugi sen po mojej dotychczasowej podróży. Wszak strudzonemu globtrotterowi się należy, no nie..?
Biorę więc do ręki duży talerz, kładę go na tacę i rozpoczynam „kolędowanie” po wszystkich stanowiskach tutejszego „szwedzkiego stołu”, jako że zawsze w takich razach mam w zwyczaju posmakować jak największej ilości najprzeróżniejszych potraw – ile tylko jestem w stanie na mój talerz załadować. To znaczy, oczywiście wszystkiego po troszeczku, aby tak dużej liczbie rozmaitych dań móc w ogóle podołać. Ot, nie ukrywam, że przeogromnie taki rodzaj serwowania posiłków lubię.
Posuwam się zatem wzdłuż wszystkich „kramików” z żarciem i pakuję sobie na talerz po kolei: a to kreweteczki (takie, siakie i owakie – bo przecież są i z rożna, i gotowane, itd.), a to ośmiorniczki i małżyki, a to kawałeczek kraba, a to strzykwę (mniam, mniam – te w Korei są przecież najlepsze), a to małe dzwonka jakichś rybek, a to smakowite kąski kurczaczka, itd., itp., aż tu nagle natrafiam na kociołek z... pomieszanym z warzywami mięsiwem, ponad którym znajduje się informacyjna karteczka z rysunkiem psa!
„Ki czort? – myślę sobie – Czy to rzeczywiście jest pies, czy też może jedynie jakaś inna ichnia kształtem do psa podobna azjatycka zwierzyna..?” Obracam więc ciekawie tę karteczkę, a na jej odwrotnej stronie „stoi jako wół” angielski napis „dog’s meat”..! A więc jednak Azor, ani chybi..! Czyli, co teraz, brać czy nie brać..? Ano... raczej brać, wszak w przeciwnym wypadku chyba już nigdy więcej w życiu los może nie dać mi sposobności czegoś podobnego skosztować, czyż nie..?
Szybciutko ładuję więc z rozmachem pełną dużą chochlę tej potrawy na mój talerz, ale kiedy spostrzegam pośród marchewki i fasoli ugotowane kawałeczki tego mięsa, to nagle... rusza mnie sumienie, stalowa warząchew w mojej dłoni zawisa niepewnie nad tym kociołkiem i... Ot, straciłem rezon, zupełnie nie wiedząc co dalej począć. Brać..?
Ale Burek jednak kusi, bo ta potrawa rzeczywiście wyglądała ślicznie. A jak mi nagle zapachniała..! Hmmm, czosneczek i jakoweś egzotyczne ziółka tak mi nozdrza podrażniły, że już więcej oprzeć się tej pokusie nie mogłem. Nie mogłem i już! Brać zatem..!
Toteż znowu sięgam do tego kociołka, nabieram kolejną pełną chochlę tej potrawy, no i... „apiać” od nowa zaczyna mnie gryźć sumienie..! „No kurde! – myślę – Przebrnę to w końcu czy nie..?! A może by tak jednak znaleźć z tej sytuacji jakieś... salomonowe wyjście..? Bo przecież to danie kuuuuuuusi, że hej..! Wygląda wspaniale, pachnie takoż samo... A i zapewne smakuje również nieźle, więc..?”
Aż nagle... mam! Tak, mam doskonały pomysł. Znalazłem rozwiązanie mojego chwilowego dylematu. Otóż, czym prędzej pognałem z powrotem do początkowego stoliczka, porwałem stamtąd pośpiesznie jeszcze jeden talerz, tym razem już głęboki, by potem... zacząć go z pełną premedytacją napełniać kolejno kilkoma innymi rodzajami dostępnego tam wówczas mięsiwa – czyli dorzuciłem troszkę kurczaczka, jakąś wołowinkę, jakąś baraninkę, jakąś wieprzowinkę, jeszcze jakąś inną miejscową „...inkę”, a do tego wszystkiego dodałem te już uprzednio wziętą „psinkę” (czy też może raczej „psininkę”..?).
O, i tak prześlicznie usypaną „kupę” mięs następnie... dokładnie z sobą pomieszałem. To znaczy, wszystko to razem łyżkami rozbełtałem w taki sposób, aby podczas późniejszej konsumpcji... nie mieć absolutnie żadnego pojęcia co aktualnie zjadam – czyli, który kawałek jest który! Niezły patent, no nie? Czyżby rzeczywiście był godzien pomysłu samego króla Salomona..? Niby takie nic, a jaki efekt, prawda..? Sumienie czyste. Nnnno, prawie...
A zaraz potem, przy jednym z niedaleko od kuchni położonych stolików „z witalną siłom i godnościom osobistom” zasiadłem, rozpoczynając moją ucztę... jednak od „frutti di mare”, biorąc najpierw jako zakąskę niewielkie krewetki, ale jednocześnie wciąż tęsknie z ukosa zerkając na ten głęboki talerz wszelakich mięs, „zbierając się w sobie” do sięgnięcia po jego zawartość, ciągle jeszcze czując niejakie wyrzuty sumienia, że przecież robić tego jednak nie powinienem.
Ale już po niedługiej chwili... stało się wreszcie. Zebrałem się w końcu na odwagę, pochwyciłem energicznie łyżkę w dłoń i... spałaszowałem całą tę mieszankę nieomal w okamgnieniu..!!! Czyli, krótko ale jednak aż do bólu uczciwie mówiąc, właśnie posiliłem się potrawą złożoną z kurczaczka, owieczki, cielaczka, prosiaczka i... pieseczka! Mniam mniam było, nie powiem...
Tylko że... No właśnie. Tylko że zaraz potem ponownie ogarnęły mnie wielkie wątpliwości co do moralnego sensu mojego czynu, choć oczywiście... „zwracanie” tego wszystkiego wprost na stół i tak w grę nie wchodziło, to jasne. Ot, mój kulinarny eksperyment się powiódł, co z sumieniem natomiast..? Nadal gryzie..? Spieszę więc z odpowiedzią, że... jednak wcale nie. Ot – skorzystałem po prostu z szansy skosztowania tegoż specyficznego dania (i przy tej okazji moje oczy wcale mi się skośne nie uczyniły..!), a że stwierdzenie: „jadłem Burka” brzmi jednak niezbyt chwalebnie..? No cóż...
Zapytacie zatem: no to jeśli już takowego barbarzyństwa się dopuściłem, to niechaj już chociaż poinformuję wszem i wobec, jak w ogóle taka psinka smakuje..!? Odpowiadam więc: nie wiem! Ot, no przecież nie po to robiłem tyle rozgardiaszu z mieszaniem tychże wszystkich mięsiw, aby potem jednak każde z nich po kolei starać się rozpoznawać po smaku, no nie?! Dlatego też za nic w świecie dokładnie smaku Azorka wam nie opiszę, chociaż jednocześnie mogę dodać, iż żaden z kawałeczków tychże mięs źle mojemu podniebieniu nie zrobił – przeciwnie: wszystko razem było wprost przepyszne. Ot, co...
Jednakże na tym jednym jedynym, przeprowadzonym oczywiście z pełną świadomością „kulinarnym eksperymencie na psie” (wszak azjatycka tradycja w pewnym sensie również i przybyszów zobowiązuje) zamierzam poprzestać, Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ JUŻ NIGDY WIĘCEJ NA TAKOWY KROK SIĘ NIE WAŻĄC..! Koniec i kropka, moi drodzy.
A zatem, Tinka i Nero moich bliskich znajomych mogą nadal sobie spać spokojnie w mojej obecności, a i nawet te dwa wredne psiska moich sąsiadów również zagrożenia z mojej strony nie poczują. Wszak ja człek „pełną gębą” cywilizowany, no nie..?
Zgodnie z zapowiedzią, trzeciego dnia mojego pobytu w hotelu mój statek wreszcie w miejscowym porcie się znalazł, zaokrętowałem więc na niego wypoczęty jak nigdy dotąd, wyspany nieomal jak za wszystkie czasy, by po krótkim, zaledwie około 20-godzinnym postoju na tutejszym kontenerowym terminalu, wyruszać poprzez Pacyfik do Południowej Ameryki.

Gnamy więc do Meksyku...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020