Po wyjściu z Korei pożeglowaliśmy oczywiście najpierw na południe w kierunku japońskiej wyspy Kiusiu (napotykając zresztą po drodze od razu silny sztorm), by po opłynięciu jej południowego przylądka Osumi opuścić wreszcie niegościnny i burzowy rejon Morza Wschodniochińskiego, wpływając na Ocean Spokojny, który akurat w tym czasie w pełni na swą nazwę zasługiwał.
Powierzchnia morza stała się bowiem wreszcie gładka i spokojna, co oczywiście natychmiast humory całej naszej załodze zdecydowanie poprawiło. Obraliśmy wschodni kurs na Meksyk (rzecz jasna jadąc po ortodromie) i… rozpoczęliśmy nasze codzienne rutynowe statkowe życie. Wachty, robota, wachty, robota, wiadomo. I tak przez około trzydzieści dni oceanicznego przelotu. Kiedy więc wreszcie znaleźliśmy się w Lazaro Cardenas, to ja… już miałem ¼ mojego kontraktu „z głowy”. Ach, żeby tak mogło być zawsze – jeden, góra dwa porty na miesiąc i… do domu. Cóż, pomarzyć zawsze można…
Podczas tej długiej podróży natomiast – a było to gdzieś w okolicach Hawajów – na tym wielkim i wręcz bezkresnym pacyficznym pustkowiu któregoś ranka zauważyłem przed naszym dziobem szybko zbliżający się w naszym kierunku inny kontenerowiec, idący rzecz jasna kursem do nas przeciwnym. Nudząc się oczywiście jak zwykle przeokropnie podczas tej mojej „n-tej” już samotnej wachty – ot, tak z głupia frant – zawołałem przez radio ten statek w nadziei, że być może spotkam „w eterze” jakiegoś Polaka, z którym będę mógł uciąć sobie jakąś miłą pogawędkę dla zabicia czasu. Szansa na takie spotkanie oczywiście niewielka, ale przecież spróbować zawsze warto.
Wołam więc i… już po chwili „bingo”! Słyszę w odpowiedzi głos tamtego wachtowego, który zresztą natychmiast wydał mi się jakiś taki znajomy. Szybko więc pierwszy grzecznie się przedstawiam, pilnie nadstawiam ucha i… dociera nagle do mnie wesołe wołanie: „Rety, Louis, a co ty tutaj robisz? Gdzieżeś się podziewał przez te wszystkie lata..?”
Ot, no proszę jaki szczęśliwy traf – nie dosyć że na tym jednym jedynym jak dotąd po drodze napotkanym przez nas statku jest w ogóle jakiś rodak, z którym mogę kilka słów zamienić, to jeszcze w dodatku był to mój serdeczny kolega z czasów studiów, z którym wprawdzie nie widziałem się już od ponad trzech lat, ale to oczywiście przy specyfice naszego zawodu niezbyt wiele znaczy, bo taki już jest ten nasz pokrętny marynarski los. Kolegów ma się w sumie wielu, choć niestety widuje ich się rzadko, albo co najwyżej spotyka się kogoś „gdzieś w świecie w eterze” podczas morskiej podróży.
A zatem, od razu „piła” na całego, bla-bla-bla, plotki i ploteczki, wspomnienia oraz oczywiście wzajemna wymiana informacji na temat naszych wspólnych kumpli i znajomych. No i niestety – jak zawsze przy takich okazjach zresztą – człek dowiaduje się o kolejnych tragediach, dramatach czy wypadkach znanych sobie osób, z którymi już od dłuższego czasu kontaktu się nie miało. Ponownie zatem żal, smutek i przygnębienie z powodu złych wieści, które każdy z nas mógł sobie na temat wspólnych znajomych przekazać.
I tak dowiedziałem się wówczas, że kolejny już mój dobry kolega ze studiów zginął tragicznie na jakimś małym stateczku, wypadając podczas sztormu za jego burtę na Morzu Północnym, następny popełnił samobójstwo, wieszając się w swej kabinie (rety!), inny został gdzieś w Południowej Ameryce przez jakichś zbirów napadnięty, w wyniku czego wylądował w szpitalu z połamaną miednicą, jeszcze inny zaś spadł z kilkunastu metrów ze zrębnicy ładowni wprost na jej dno, oczywiście ginąc na miejsu.
O Boże, coraz to mniej zapełniona robi się ta nasza „pokoleniowa półka”, w sposób wręcz lawinowy ostatnio się przerzedza..! Aż tylu kumpli już odeszło..?! No przecież my jeszcze wciąż daleko mamy do emerytury..! Owszem, my już nie młodziaki, ale takie dziadki to również jeszcze nie! Ech, to jest bardzo bolesne memento – trzeba jednak na siebie wciąż bardzo uważać, oj trzeba.
Jednakże, był podczas tej naszej rozmowy także i pewien element humorystyczny, choć tak de facto ów wątek… również dotyczył śmierci jednego z naszych wspólnych znajomych! Z tym że już nie żadnego z kolegów, ale pewnego, już zresztą dość sędziwego Komandora z naszego Studium Wojskowego WSM-ki w Gdyni, który to gość tak nam zawsze zalewał sadła za skórę, że się po prostu nigdy polubić nie dał.
Co więcej, miał on również zwyczaj nieustannego dogryzania każdemu z nas przy byle okazji, jako że był on człowiekiem już z gruntu rzeczy bardzo zgorzkniałym i wprost nieziemsko złośliwym, co w połączeniu jeszcze dodatkowo z jego tzw. „ogólnowojskowym” typem charakteru oraz z jego tzw. „intelektualnym pustkowiem” dawało czasami efekty w jego zachowaniu wręcz przekomiczne. Krótko mówiąc, facet nigdy zbytnią inteligencją nie grzeszył, ale za to wrednością wobec nas, studentów, jak najbardziej tak.
Ot, na przykład takie zdarzenie, które właśnie wtedy podczas mojej radiowej pogawędki z kolegą razem sobie przypomnieliśmy. Nasz Komandor, usłyszawszy kiedyś od jednego z naszych kolegów podczas, bodajże „lekcji taktyki”, że „…z karabinu się strzela wtedy, kiedy się pociągnie za cyngiel”, wpadł nagle w taki gniew, że aż przysłowiowej piany na ustach dostawał. Wrzeszczał wówczas wręcz wniebogłosy: „Ja ci dam cyngiel..! Ja ci dam cyngiel..! To jest Język Spustowy, marynarzu od siedmiu boleści! Siadaj, dwója..!”
No i niestety, nierzadko właśnie z tak błahej przyczyny, dostawało się u tego „wykładowcy” (od boleści ośmiu, rzecz jasna) pałę do dziennika (tak, nie dziwcie się, w naszej gdyńskiej szkółce wtedy wciąż jeszcze były lekcyjne dzienniki, jak w liceach), która zresztą stawała się potem dla takiego delikwenta całkiem „ciężkim garbem”, bowiem mogło to się zakończyć dla niego bardzo niedobrze (piszę wszak o latach 70-tych ubiegłego wieku, kiedy z wojskiem żartów nie było!) – ot, na przykład… nawet i natychmiastowym wywaleniem na przysłowiowy zbity pysk ze Szkoły!
A to oczywiście groziło bardzo poważnymi konsekwencjami w postaci… wcielenia do Armii aż na trzy długie lata, poza regularnym poborem, co rzecz jasna kompletnie mogło komuś „wykrzywić życiorys”, jako że po tak długiej przerwie już prawie nikogo nie byłoby stać na ponowne podjęcie studiów – wszakże, co by się wówczas jeszcze ze szkolnej nauki pamiętało? Tak więc śmiech śmiechem – owszem – ale przy takowych imbecylach nierzadko naprawdę człowiek czuł się tak, jakby nieustannie stąpał po cienkim lodzie, możecie mi na słowo uwierzyć.
Dlatego też ówczesna wiadomość o jego tragicznej śmierci (bo podobno zginął on w jakimś samochodowym wypadku) wcale nas nie zmartwiła, a jedynie dostarczyła „żeru” do tych komicznych wspomnień, które zresztą prowadziliśmy na UKF-ce tak długo, aż w końcu po wzajemnym wyminięciu się oba nasze statki już tak się od siebie oddaliły, że zasięg radia na dalszą rozmowę już nie pozwalał.
Ale ja oczywiście przypominałem sobie wybryki tego faceta dalej, skoro już akurat ta „wspomnieniowa struna” została trącona. Przywołałem więc sobie w pamięci jeszcze inny podobny temu opisanemu powyżej obraz gniewu tego człeczka, kiedy to z kolei wydzierał się na kogoś: „Ja ci dam łódź podwodną, marynarzu od siedmiu boleści! Łódź?! Czy nie słyszysz jak to banalnie brzmi?! To jest OKRĘT PODWODNY, marynarzu od siedmiu boleści, a nie żadna łódź! Uważaj więc sobie, abyś się na nim czasem nie znalazł, ty marynarzu od siedmiu boleści! Siadaj, dwója!”
Ufff… No i co można było począć na takowe dictum..? Wszak podpadnięcie takiemu człowiekowi mogło naprawdę drogo kosztować, a skoro już on sam groził takiemu delikwentowi, który się nieopatrznie niezbyt precyzyjnie wyraził o dumie naszej Wojennej Marynarki, że może się na takiej łodzi (tfu, okręcie przecież..!) znaleźć, to już wtedy rzeczywiście można było dostać „watki w kolankach”. Wszyscy przecież doskonale wiedzieliśmy, że akurat w wypadku tego gościa to wcale mogą nie być czcze pogróżki. Ot, wówczas pozostawało już tylko mieć nadzieję, że on tego kogoś po prostu nie zapamięta.
A takowych przebłysków jego nieprzeciętnego intelektu było zresztą o wiele więcej, które wówczas z zakamarków mojej pamięci na jego wspomnienie zaczynały mi się wydobywać – ot, na przykład: „Natychmiast ogólcie się, marynarzu od siedmiu boleści, bo to co masz pod gębą, to wcale nie wygląda jak broda, tylko jak gówno, w które ktoś zapałek powtykał..!” Niezłe, no nie..?
Albo coś takiego: „Z wojskowego punktu widzenia rzeki dzielą się na szerokie, wąskie i kombinowane. Zapisaliście..?” O rety, no i jak tu można było utrzymać powagę podczas takiego „naukowego wykładu”..? A jednak trzeba było, bo z kolei podpadnięcie… ot, patrz wyżej. I wszystko jasne.
Nasz dzielny Pan Komandor kiedyś wywiesił też na drzwiach swojego gabinetu małą karteczkę z taką informacją: zamiast zwyczajnego „zaraz wracam”, gdy po prostu zmuszony był akurat gdzieś wyjść, napisał na niej „zara zwracam”, co oczywiście natychmiast zostało powszechnie wyśmiane - i to nawet przez innych pracowników naszego Studium, jego kolegów po fachu przecież. No cóż, ale skoro sam napisał, że będzie „zwracać”, to natychmiast przylepiono mu kolejną ksywkę, która od tej pory stała się jego nieodłącznym, używanym przez studentów określeniem – mianowicie „rzygacz”. Ot, co…
Acha, no i jeszcze coś… Tylko teraz naprawdę dobrze przytrzymajcie się fotela, bo to w istocie mocny numer! Otóż, powiedział on kiedyś coś takiego: „Karabin to nie tam taka żadna byle „szczelba”, ale prawdziwa i realna broń!” Oj, dobrze to pamiętam, bo się wówczas omal ze śmiechu nie udusiłem! Ale to jeszcze nie koniec, bowiem dalsza część tego wywodu brzmiała tak: „Więc jak ktoś ją źle obmaca (sic!), to mu może sama i BEZ POZWOLENIA „wyszczelić”! Obchodzić więc JĄ (zauważcie, że nie powiedział „się z nią”) ostrożnie jak z babą, choć na szczęście lufę ma bardziej wąską niż ona! Ha, ha, ha…” Ufff, no i co z takim egzemplarzem począć..? Jak w ogóle w jego obecności się zachować..?
No cóż, zapewne można by jeszcze długo sobie takowe „kwiatki” przypominać, ale to oczywiście już zbytniego sensu nie ma, prawda..? Już przecież i tak niniejsze „epitafium” dla tego człowieka wcale chwalebne nie jest, czyż nie..? Ot, przyznam uczciwie, że ja osobiście przenigdy nie chciałbym doczekać takiej pośmiertnej oceny ze strony osób, które mnie niegdyś znały, pocieszam się jednak tym, że na takiego rodzaju wspomnienie również trzeba „umieć zasłużyć”. A ja przecież jednak „ze szczelby nie szczelam”, no nie..? I to jeszcze takiej, która to robi bez pozwolenia. Ot, co…
No dobrze, ale już przestańmy „kopać leżącego”. Wszyscy bowiem doskonale pamiętamy takich ludzi – w sumie jednak o tragicznych przecież kolejach ich losów – z którymi po zakończeniu wojny nie było po prostu co począć, więc w uznaniu zasług (tak, a to akurat już nie żadna ironia, bo przecież pośród nich byli prawdziwi wojenni bohaterowie! Mimo że częstokroć „inteligentni inaczej”, niestety.) dawano im posady już nie w samej ścisłej armii, ale jako wykładowców w Studiach Wojskowych przy rozmaitych Wyższych Uczelniach, aby tylko jakoś dotrwali do emerytury, zaś na ich „intelektualne walory” uwagi zwracać już nie było warto.
Nie, bowiem ktoś, na przykład pochodzący z dawnej kresowej biedoty, już przenigdy swoich młodych straconych lat nadrobić nie byłby w stanie. A byli to częstokroć ludzie nawet i bardzo porządni i zacni, tyle że niestety los nakazał im się w nieodpowiednim miejscu i czasie urodzić, i tyle.
Podobnie więc było i z „bohaterem” mojej powyższej opowieści, bowiem jako młody człowiek przeszedł on cały szlak bojowy od Lenino do Berlina (choć on sam, kiedy nam o tym wielokrotnie opowiadał, to zawsze mówił – żartobliwie oczywiście – „od Berlino do Lenina”), by potem zahaczyć się już w Marwoju, stając się dość powszechnie na Wybrzeżu znaną postacią Studium Wojskowego gdyńskiej WSM-ki. Jego nazwiska oczywiście tutaj nie wymienię, choć przecież wielu z naszego środowiska i tak bez trudu się domyśli o kogo chodzi, prawda..?
Ufff, ależ mi się nagle długa dygresja w tym międzyrozdziale urodziła! Znowu aż tak bardzo przesadziłem..?! I to przy okazji zaledwie jednej radiowej rozmowy..? Hm, a może to po prostu w ramach odreagowania tych wcześniejszych tragicznych wieści o moich kolegach..? No cóż, siedziało mi się jednak przez ostatnie godzinki dość wygodnie przed komputerkiem i w jego klawiaturę klepało, ale teraz przyszedł już wreszcie koniec wachty, więc…
Zajeżdżamy w końcu do Meksyku…
LAZARO CARDENAS - Meksyk - Listopad 2008
No to ponownie - po około 16 latach (o rety, to to już aż tak długo?!) - jestem w tym pięknym dużym kraju. Tym razem jednak po jego drugiej, zachodniej stronie (godzi się wszak przypomnieć wam rozdziały o nadkaraibskich portach Tuxpan i Tampico), jednakże – jak się już niebawem okazało – tutejsi mieszkańcy są równie serdeczni, mili i życzliwi dla swoich gości jak tamci ze Wschodniego Wybrzeża. To jednak specjalnie nie dziwi - ot, to po prostu Meksyk, i tyle.
Zaraz po naszym zacumowaniu, kiedy tylko pojawiła się u nas Wejściowa Odprawa w postaci trzech mundurowych jegomościów oraz Agenta, od tego ostatniego dowiedzieliśmy się, że nasz postój w tym porcie potrwa aż trzy doby z powodu – uwaga, bo to dość zaskakujące – chwilowego braku wystarczającej ilości Stevedorów..! Ależ fajnie! A to ci dopiero niespodzianka!
Po chwili natomiast, jakby już tej dobrej wiadomości było mało, to jeszcze dodatkowo dowiedzieliśmy się, iż... przeładunki naszych „pudełek” odbywać się w te dni będą tylko w godzinach od ósmej rano do szesnastej, więc całe wieczory i noce będą od portowych robót wolne! Yeah, czy mogło nas spotkać coś lepszego..? Toć aż tak fajnego prezentu od losu nikt z nas się nie spodziewał – tyle wolnego czasu na dużym kontenerowcu..? Cud, istny cud.
A zatem, cóż nam innego w takiej sytuacji mogło pozostać, jak tylko od razu zacząć planować nasze wypady do miasta..? Toż to prawdziwy dopust boży, grzechem więc byłoby z tego nie skorzystać, nieprawdaż..? Prawdaż, a jużci, że prawdaż! Takoż więc...
Już tego pierwszego popołudnia wyruszyliśmy na nasze „meksykańskie podboje”, z prawdziwą radością od razu odkrywając, że tutejszy kontenerowy terminal wcale nie jest położony zbyt daleko od miasta, a jeszcze na dokładkę okazało się, że jazda z portu do samego centrum Lazaro Cardenas kosztuje... zaledwie 3-4 dolary! Toż to przecież taniocha, jakiej już chyba nigdzie na świecie się nie spotyka. Prawdę mówiąc, to się nawet z początku w to wierzyć nie chciało, ale kiedy już zajechaliśmy do miasta i wysokość tej opłaty się potwierdziła, to zgodnym chórem aż zakrzyknęliśmy: „Vivat Mexico!”.
Lazaro Cardenas nie jest miastem dużym – ani nazbyt ludnym, ani rozległym – ale za to posiada dość ciekawą zabudowę, z tym że... któż z nas wówczas w ogóle na takie sprawy zwracał uwagę?! Ależ! Toć tutejsze knajpki „z duszą” (a jakże!) czekają, a my będziemy się w jakieś zwiedzanie miasta zabawiać..? Dyć czasu szkoda na takie marnotrawstwo w tak przecudowny sposób uzyskanej tutaj wolności od pracy! Jazda więc pohulać gdzieś w zaciszu ciekawej tawerny lub po prostu wybrać się nad ocean albo na brzeg przepływającej tędy rzeki Rio Balsas, w której delcie nota bene to miasto się rozlokowało. Trwonić wolny czas na jakieś turystyczne dyrdymały w takim kraju jak Meksyk..?! Wszak to nie jest ta nasza - za przeproszeniem - nudna Europa, gdzie rzeczywiście już tylko wizyty w muzeach marynarzom pozostają, czyż nie..?
Toteż „kotwiczyliśmy” tego wieczora kilkakrotnie po kolei w jakichś małych knajpeczkach, w pełni korzystając z tego dobrodziejstwa jakie nam los tutaj podarował, już wtedy snując śmiałe plany na następny dzień, wiedząc, że przecież znowu czeka nas aż tyle wolnego. Naszym zamiarem było więc nie tylko same przesiadywanie w jakichś portowych tawernach, ale także wybranie się w jakieś dogodne miejsce do zażycia morskiej kąpieli.
Wypytywaliśmy zatem o to kilku poznanych przygodnie w tychże barach Meksykanów, dowiadując się, że są tu rzeczywiście całkiem niezłe i bezpieczne plaże, ale niestety w pewnym oddaleniu od miasta, do których jednakże bez problemu można dotrzeć taksówką, a ta - jak już zdążyliśmy się zorientować - zbytnio zawartości naszych kieszeni nie nadszarpnie.
A poza tym, co jednak było dla nas pewnym zaskoczeniem, można tu także skorzystać z jednego, położonego nad rzeką, podobno całkiem przyzwoitego kąpieliska, jako że akurat w tamtym miejscu wody Rio Balsas zanieczyszczone nie są. „A zresztą – wciąż gorąco nas ci Meksykanie do tego zachęcali – sami się o tym przekonacie, kiedy już tam dotrzecie. Trzeba tylko taksiarzowi wyraźnie powiedzieć o co wam chodzi, a wtedy już bez żadnego problemu można będzie sobie popływać.”
Czyli co..? Ano, oczywiście... że jazda! I to jak najwcześniej po zakończeniu naszej jutrzejszej roboty, ażeby broń Boże czasu na żadną zwłokę nie marnotrawić! Z tym że najpierw nad Pacyfik, bo jeśli chodzi o to rzeczne kąpielisko, to... może potem się zobaczy.
O, i tak właśnie następnego dnia uczyniliśmy, wybierając się w 7-8 osobowej grupie dwoma taksówkami na plażę, która okazała się całkiem do rzeczy, choć niestety w jej pobliżu... nie było żadnej knajpki! Buuu...! Zmuszeni więc byliśmy „biedować” w czasie naszego pluskania się w Pacyfiku, ale... może to i lepiej, bo przecież licho nie śpi - jak to zresztą wynika z ostatnio poruszanego przeze mnie tematu tragedii moich szkolnych kolegów, prawda..?
Jednakże wybyczyliśmy się tam wówczas jak należy, tę chwilową „posuchę” później sobie i tak w dwójnasób odbijając, ponieważ już zawczasu umówiliśmy się z naszymi taksiarzami, aby po nas jeszcze przed zapadnięciem zmroku przyjechali i nas z powrotem do miasta zabrali, toteż zakończenie tego wieczoru znowu było takie, na jakie sobie... zasłużyliśmy! A co, może nie..?! Po aż tak długim, bo prawie miesięcznym i „szalenie wyczerpującym” oceanicznym przelocie..?!
Ech, ależ wtedy było fajnie...
louis