Z Lazaro Cardenas do następnego naszego portu, czyli do gwatemalskiego Puerto Quetzal, droga wiodła wzdłuż wybrzeży meksykańskich stanów Michoacan oraz Guerrero, którego stolicą jest słynne Acapulco. Wiedząc, że już wkrótce całkiem niedaleko od niego będziemy przepływać, na jego widoki od strony morza już sobie ostrzyliśmy zęby, a nasz Stary to planował nawet jak najbardziej zbliżyć się do tamtejszego brzegu, zmieniając nieco nasz kurs - oczywiście w tajemnicy przed Armatorem - tak, abyśmy mogli sobie do woli widokami tego nadmorskiego raju napaść oczy. Gdy tymczasem...
No niestety, nasze przejście w pobliżu Acapulco wypadło w nocy, więc z naszej „wzrokowej uczty” wyszły przysłowiowe nici. A zatem, pogapić się tęsknie na wygrzewających się w tym kurorcie na złotych plażach bogaczy nam się nie udało, choć przecież sami przyznajmy szczerze, iż takowy ewentualny „punkt programu” naszej morskiej podróży mógłby nas... tylko co nieco zezłościć, zamiast zaciekawić, czyż nie? Wszakże my wciąż jesteśmy w pracy, po cóż więc baranim wzrokiem wodzić za roznegliżowanymi ciałami milionerek, aby zaraz potem wracać do swojego statkowego hałasu, brudaśnych kombinezonów i ochronnych kasków na głowie..? Warto się tak szczuć..? A kysz!
No dobra, ale żarty na bok – jesteśmy w Gwatemali...
PUERTO QUETZAL - Gwatemala - Listopad 2008
Bez żadnych przygód – już wczesnym rankiem zresztą – cumujemy przy tutejszym kontenerowym nabrzeżu, przychodzi do nas tradycyjnie Wejściowa Odprawa wraz z naszym Agentem, który już na wstępie z szerokim uśmiechem na twarzy informuje nas, że... wyładunek na naszym statku rozpocznie się dopiero NASTĘPNEGO DNIA RANO..! „No niestety! – powiedział do nas („niestety???” Dyć jak najbardziej „STETY”, STEEEETY..!) – Wasz ładunek do Chile jeszcze nie jest przez celników odprawiony, będzie dopiero jutro rano, zatem nie ma sensu teraz żadnej roboty zaczynać, skoro jutro można i wy- , i załadunek załatwić za jednym zamachem, już bez konieczności wynajmowania dwa razy tych samych ganków Stevedorów. Ot, bo to się po prostu nie opłaca.”
O rany! – aż własnym uszom nam się wierzyć nie chciało – Czy to więc znaczy, że już w kolejnym amerykańskim porcie znowu będziemy mieli aż całą dobę wolnego..?! Co się takiego stało, że król-dobrodziej Neptun aż tak bardzo nas nagle pokochał? Ot, widać wyraźnie, że chyba rzeczywiście sobie na jakieś specjalne względy w Niebiosach zasłużyliśmy (czy też może raczej... na dnie oceanów, jeśli wspomniałem akurat Neptuna?), skoro jak dotąd aż tak cudownie nam szczęście dopisuje. Nic zatem innego, jak tylko się z tego ucieszyć i... korzystać, korzystać i jeszcze raz korzystać. Ot, co...
Szybko więc nagabujemy naszego Agenta o ewentualną możliwość wybrania się tutaj gdzieś na jakąś fajną plażę (a tak, bo przecież tego nigdy dość!), na co otrzymaliśmy odpowiedź, że: oczywiście, ale jest ona niestety dość daleko stąd, aż za sąsiednim miasteczkiem o nazwie San Jose, z tym że on bez żadnego problemu może nas tam podrzucić. W tamtym kierunku z ochotą nas zawiezie, ale już o powrotną drogę musimy zadbać sami, bo on po prostu czekać tam na nas nie może, zgoda..?
No to my czym prędzej wtykamy nosy w mapę, szybko „orientujemy się w terenie”, z prawdziwą ulgą odkrywając, że San Jose jest zaledwie około pięć kilometrów na zachód od Quetzal, toteż takowa wyprawa jednak jak najbardziej nam się marzy. Tylko, kiedy mamy być gotowi, ażeby naszego drogiego Agenta nie przymuszać do niepotrzebnej straty czasu w oczekiwaniu na chętnych do wyjazdu..? No i jeszcze rzecz najważniejsza – iloma wolnymi miejscami on w ogóle w swoim samochodzie dysponuje, bowiem - jak podejrzewamy - będzie nas co najmniej z pięciu lub sześciu.
No i w tym momencie spotyka nas kolejna przemiła niespodzianka, albowiem Agent przyjechał do nas służbowym busikiem, mogącym jednorazowo zabrać aż osiem osób..! Rety, ależ ten nasz Neptun jest kochaniutki..! Jakżeż on nas ostatnio rozpieszcza..! To cudownie, że akurat nas on sobie wówczas upodobał. Tylko, czy nie mogłoby tak być zawsze..?
Tymczasem, na tę wieść o możliwości wyjazdu już w krótkim czasie po naszym zacumowaniu na miejscową nadoceaniczną plażę, na naszym statku wręcz zawrzało. Kto tylko żyw, to od razu poczynał przygotowania do tejże wyprawy, zatem już niebawem okazało się, że będzie nas w sumie jednak... aż dziewięciu!
Cóż zatem nasz drogi Agent na to powie, czy zgodzi się jeszcze jednego dodatkowego „łebka” jakoś w swym busiku upchnąć, no choćby nawet niewygodnie na podłodze..? „No jasne, że tak! - odpowiedział nam na nasze pełne niepewności pytanie - Tutaj, w Gwatemali, żaden Policjant z tego problemów robić nie będzie, bo przecież czasami z ilością pasażerów przesadzić trzeba, jeśli innego wyjścia nie ma, no nie?”
Ha, skoro tak, to ruszamy!!! Już wkrótce zajechaliśmy więc na milutką plażę, którą nam nasz Agent gorąco polecił, wysadzając nas ze swojego busika w miejscu, gdzie jeszcze dodatkowo uradował nas… widok pobliskiej knajpeczki pod dachem z palmowych liści, do której zresztą od razu nasze pierwsze kroki skierowaliśmy, „zaliczając jednopiwnego wstępniaka” (a jakże!) dla dobrych humorków (a jakże!!), lecz przede wszystkim… aby nam się dobrze pływało (a jakże!!!), bo przecież każdy szanujący się marynarz takowego „wspomagania” bezwzględnie potrzebuje – a jakże..!!!! Yeah…
No dobra, pożartowaliśmy sobie, ale teraz pora już na krótką relację z naszego pobytu na tejże plaży, prawda? A zatem… Hmm, no cóż ja w ogóle mogę do powyższych zachwytów jeszcze dodać..? Ot, po prostu, było przecudownie, i tyle. Pławiliśmy się w ciepłych wodach Pacyfiku całymi godzinami, wygrzewając się w tropikalnym słoneczku do woli, aby potem wybrać się jeszcze do niewielkiego baru na zasłużoną wyżerkę, ordynując sobie tam jakieś przesmaczne rybki z warzywkami oraz…
Ha, no kto zgadnie..? Ależ oczywiście, że macie rację – oraz… doskonale schłodzone i równie smaczne piwo. A jakże!!!!!
No tak, ale nic nie jest wieczne, a już tym bardziej (no niestety) nie chwile aż tak rozkoszne. Przyszła więc w końcu pora naszego powrotu do Quetzal. Po naszej uczcie w położonym blisko pacyficznego brzegu barze zapakowaliśmy się w dwie taryfy (znowu udało się jednego nadprogramowego „łebka” upchnąć na podłodze), wyruszając z powrotem do portu.
Kiedy jednak znaleźliśmy się już przy portowej bramie, to ktoś nagle rzucił pomysł, ażeby… jednak jeszcze na statek nie wracać, bo przecież wieczór (mimo, że już tak późny) wciąż przepiękny, jakaś mała knajpka – i zapewne równie miła i przytulna – gdzieś w mieście czeka, więc..? No, co decydujemy..? Wszak robota dopiero rano – ot, zdążymy więc jeszcze „w razie czego dojść do siebie” (ufff, wiadomo o co chodzi), a takie okazje się przecież nie zdarzają nam zbyt często, no nie..?
A zatem już po chwili decyzja zapadła – kilku z naszego grona zrobiło „przepisowy w tył zwrot” i powróciło do miasta, ja natomiast oraz dwóch innych moich współtowarzyszy tej wyprawy jednak „spasowaliśmy”, uznając szczerze, iż dotychczasowe atrakcje już w zupełności nam wystarczą. O rety, czy możecie więc sobie wyobrazić, że czasami jednak stać mnie na rozsądek..?!
No i oczywiście bardzo dobrze zrobiłem! Następnego ranka bowiem „naocznie i nieomal namacalnie” przekonaliśmy się, co nam groziło, gdybyśmy jednak poprzedniego wieczora się złamali, na kolejne biesiadki się wybierając. Bo nasi dzielni koledzy wyglądali teraz dosłownie „jak z krzyża zdjęci”, kac męczył ich przeogromny, bo po prostu z tymi „baletami” przesadzili, i już.
Gdy tymczasem… robota czeka. Dzisiaj już nie ma zmiłuj, dziś trzeba zakasać rękawy i stawić czoła szybkim przeładunkom „pudełek”. Już i tak przecież nasza wdzięczność Neptunowi za dotychczasowe „pokłony w naszą stronę” powinna być wieczna, nieprawdaż..?
Tego dnia przeładunkowa robota rzeczywiście ruszyła na całego, kontenerki w tę i we w tę wręcz „śmigały”, miałem więc wtedy co robić, ale to oczywiście nie przeszkodziło mi rozejrzeć się wreszcie dookoła, ażeby podziwiać roztaczające się stąd widoki.
Bo podziwiać w istocie było co. Puerto Quetzal leży bowiem w pobliżu stoków wysokich wzgórz, poza którymi widać było już dużo wyższe od nich pasmo gór, z wysoko „wystrzeliwującymi” w niebo szczytami aż trzech wulkanów – de Agua (3759 m n.p.m.), Acatenango (3975 m n.p.m.) oraz Fuego (3762 m n.p.m.), a jeszcze dodatkowo widać było wydobywające się z krateru jednego z nich dymy!
Tak, ten widok był rzeczywiście przemiły dla oka. Kolejny bowiem raz powtórzę, iż ja osobiście przeogromnie takowe pejzaże lubię. Bo przecież chyba właśnie to jest „solą” wszelkich podróży po tym naszym świecie, czyż nie?
Wulkany te położone są w odległości 50-60 kilometrów od portu, ale jednak wydają się one o wiele bliższe, zważywszy na ich dosyć pokaźną wysokość ponad powierzchnię morza – wszak doskonale wiemy, że nasze polskie Rysy mają tych metrów 2499 (o ile dobrze pamiętam) – cóż to zatem jest w porównaniu z prawie czterema kilometrami wulkanu Acatenango, znajdującego się przecież wcale nie aż tak daleko od oczu obserwatora? Możecie więc sobie wyobrazić piękno tych krajobrazów..? A przecież jeszcze godzi się dodać, iż stoki tychże gór porośnięte były gęstą tropikalną roślinnością, jak zatem tą roztaczającą się przed oczyma soczystą zielenią się nie zachwycać..?
No tak, ale pora już na zakończenie naszej wizyty w Gwatemali. Ruszamy dalej…
Naszymi kolejnymi portami w tej podróży były Callao i chilijskie Lirquen, gdzie (buuu…) nie doświadczyliśmy już takiego szczęścia jak dotychczas, nie mając już żadnej okazji do wyrwania się ze statku, jednakże to właśnie to jest przecież codziennością naszej pracy, nie zaś ta zafundowana nam zupełnie nieoczekiwanie przez los laba w Meksyku i w Gwatemali. Wszak tamte dobrodziejstwo „z woli Neptuna” wiecznie trwać nie mogło, to jasne.
Mimo wszystko jednak wcale nie czuliśmy się poszkodowanymi, w pełni doceniając to, co nam się w Środkowej Ameryce przydarzyło. Co więcej, dalsza „marszruta” naszego statku rodziła w nas nadzieję na powtórkę takich miłych chwil, jako że po wyjściu z Chile - gdzie planowane były jeszcze zawinięcia do Antofogasty, Iquique i Arici - mieliśmy podążać przez cały Pacyfik z powrotem do Azji, w której oczekiwać nas miały tylko dwa porty – Hong Kong i Pusan.
A zatem wszysko zapowiadało się doskonale – ponownie ponad miesięczny przelot przez ocean, a potem… być może znowu jakiś fart podczas naszych powtórnych zawinięć do Lazaro Cardenas oraz Puerto Quetzal..? Ot, kto wie..? Byliśmy więc w sumie bardzo zadowoleni, mając w perspektywie nieco luzu i całkiem przyzwoity plan dalszej podróży. Ale niestety, do czasu…
Bo oto nagle spadła na nas - dosłownie jak ten przysłowiowy grom z jasnego nieba – iście hiobowa wieść o… rychłej zmianie linii naszego statku..! I to jeszcze O JAKIEJ zmianie..! Nie dosyć, że w ogóle „wypadał” z naszego rozkładu powrót do Azji, to jeszcze na domiar złego naszym nowym serwisem miała być obsługa linii do USA, z tym przeklętym Nowym Jorkiem na czele!
Czyli kolejno – Nowy Jork, Baltimore, Charleston, Port Everglades, Cartagena, Manzanillo, Kanał Panamski, Balboa, Buenaventura, Guayaquill, Callao, San Antonio, San Vicente, Callao, Guayaquill, Balboa, Kanał Panamski, Cartagena, Port Everglades, Baltimore i Nowy Jork – a to wszystko przez zaledwie 42-43 dni..! A zatem czekał na wkrótce koszmar, którego niestety uniknąć już nie mogliśmy...
No cóż, najwyraźniej Neptun się od nas odwrócił, uznając zapewne, że… co za dużo to niezdrowo, fundując nam taką odmianę losu, od której już na samą myśl robi się mdło. Czyli konstatacja może być chyba tylko jedna: żadne szczęście najprawdopodobniej wieczne być nie może. Już tam w Niebiosach (albo w głębinach mórz) odpowiednio o to zadbają, aby dla marynarza zbyt długo słoneczko nie świeciło. Ot – masz, pociesz się troszeczkę wolnym czasem i pozornym luzem w pracy, ale potem… „łup w łeb” i wracaj na swoje „już z góry upatrzone pozycje”. Ot, co...
Ech, żarty żartami, ale jednak o wielkim pechu wówczas można było mówić, niestety. Na osłodę pozostało nam jedynie to, że wchodzić będziemy na tę linię dopiero 22 Grudnia, zawijając do San Antonio, by potem podążać dalej tą wredną trasą na północ poprzez Kanał Panamski aż do USA.
Jakie to zatem szczęście, że sam początek mojego kontraktu wypadł w Azji, zanim jeszcze „przeskoczyliśmy” Pacyfik, bo gdyby przyszło mi zaokrętować dopiero tutaj, w Chile (jak to miało miejsce w wypadku dwóch innych członków załogi, którzy teraz zgrzytają zębami aż miło!), to bym się chyba ze złości pochlastał..! A tak, to przynajmniej już coś za sobą mam – dużo ponad miesiąc od naszego wyjazdu z Pusan, no i jeszcze w perspektywie ten długi postój na redzie w Valparaiso, pozostanie mi więc jeszcze do „odbębnienia” kontraktu zaledwie jedno „kółeczko” na Stany i z powrotem do Chile.
W sumie zatem poszkodowanym czuć się nie powinienem, bo przecież taki jest marynarski los i narzekać zbytniego prawa nie miałem. Ale jednocześnie żal mi było możliwości przedłużenia wówczas mojego kontraktu, skoro aż tak fajny rejsik się zapowiadał, więc z całą pewnością bym o to u Armatora zabiegał, lecz w obecnej sytuacji to już niestety w grę nie wchodziło. Teraz to już raczej walczyć będę o jego skrócenie, aby broń Boże jeszcze powtórnie w Lutym 2009 roku do USA z powrotem się nie wybierać. Ech…
Ale uprzedzając fakty – mogę z radością już teraz wam oznajmić, że mi się jednak w Lutym wyrwać ze statku udało, kiedy to po naszym przybyciu do San Vicente mój czeski zmiennik (tak, to był gość z Pragi) już na mnie czekał, a ja z kolejnego portu, czyli z San Antonio już do kraju powracałem.
Moja ówczesna podróż trwała wprawdzie aż ponad dwie doby, ale to już nieważne, bowiem najistotniejszym był fakt, że… wracam wreszcie do domu! Ale tamta jazda rzeczywiście była męcząca, jako że najpierw Agent wiózł mnie kawał drogi samochodem na położone w pobliżu Valparaiso lotnisko, a potem frunąłem już do Europy z aż trzema przesiadkami – w Santiago de Chile, w paragwajskiej stolicy Asuncion oraz w Sao Paulo w Brazylii – a i u nas również zbyt gładko nie poszło, bo wpierw lądowanie w Szwajcarii, w Zurichu, tam aż kilka długich godzin oczekiwania na kolejny lot do… Helsinek, a dopiero stamtąd do Warszawy i potem do mojego kochanego miasteczka. Uffffffff, ale nareszcie jestem w domu…
No tak, ale przecież teraz wciąż jeszcze przebywamy w Południowej Ameryce, prawda..? Toteż czym prędzej tam powracajmy, bowiem zamierzam moją opowieść o ówczesnym rejsie snuć dalej. Zawijamy wszakże do chilijskiego Valparaiso…
Ale o tym rzecz jasna już w następnym rozdziale...
louis