MAWAN – Chiny - Wrzesień 2002
Zapytacie; a cóż to w ogóle jest ten Mawan? I gdzie on w tych Chinach leży – nazwa jakaś taka mało znana, obca… Otóż, jest to po prostu dzielnica położonego w pobliżu Hong Kongu dużego chińskiego miasta Shenzen. Niegdyś, kiedy jeszcze sam Hong Kong stanowił odrębną jednostkę administracyjną i polityczną, będąc dzierżawą Brytyjskiej Korony, władze Chińskiej Republiki Ludowej postanowiły w jego pobliżu utworzyć jakiś nowy, w założeniu prężnie mający się rozwijać ośrodek gospodarczo-handlowy, mający być w pewnym sensie „przeciwwagą” dla potęgi ekonomicznej Hong Kongu. W tym celu właśnie wybrano Shenzen, ponieważ położony niejako „za plecami” swego potężnego sąsiada idealnie się do tej roli nadawał. Prowincja bowiem dość bogata, potencjał ludzki wprost niewyczerpany, a i dostęp do mających tu wkrótce powstawać portów od strony dużej uchodzącej tu do Południowochińskiego Morza rzeki Zhujiang Kou (to chińska nazwa słynnej Rzeki Perłowej) też był bezproblemowy. A poza tym, ta bliskość innych dużych i znaczących ośrodków także była nie do przecenienia podczas wyboru właśnie tegoż miejsca – bo oprócz wspomnianego Hong Kongu, znajduje się tu przecież jeszcze portugalska posiadłość Makao oraz olbrzymi Guangzhou (dawniej Kanton) ze swym portem Huang Pu (dawniej znanym jako Whampoa).
Utworzono tu więc na niewielkim półwyspie Specjalną Strefę Ekonomiczną Shenzen, w której pobudowano aż cztery nowoczesne, połączone zresztą z sobą nawzajem, porty – Chiwan (czytaj Cziłan), Dachan Wan, Shekou (Szeku, z akcentem na „ku”) oraz Mawan (Małan), do któregoż to my właśnie teraz zmierzamy.
Jednakże, ponieważ nasz statek miał wówczas dość spore zanurzenie, to do tego portu nie mogliśmy podchodzić od strony ujścia Rzeki Perłowej z powodu zbyt płytkiego znajdującego się tam wodnego toru, ale z kierunku wód terytorialnych Hong Kongu. Krótko mówiąc; aby dostać się do owej Specjalnej Strefy i naszego miejsca załadunku musieliśmy najpierw przepłynąć przez cały Hong Kong – z południa na północ. A zatem, bierzemy najpierw na pokład hongkondzkiego (ależ wyraz, jest w ogóle taki?) pilota, który przeprowadzi nas „na wylot” przez cały ten port, a potem – kiedy już na „rogatkach” swojego rewiru nas opuści – wsiądzie na jego miejsce inny pilot, pochodzący już z tzw. Chin Właściwych, czyli z rejonu portów strefy Shenzen.
Przeparadowaliśmy więc najpierw wzdłuż calutkiego Hong Kongu (dosłownie od A do Z), żeglując tutejszymi wodami około 2 godziny (bo jest to w sumie ponad 20 mil), by w końcu znaleźć się na dawnej politycznej granicy Chin (dziś już jedynie wewnętrznej, oddzielającej dwie sąsiednie prowincje, bo przecież już wtedy Hong Kong w pełni do tego kraju należał), gdzie następuje zwyczajowa zmiana pilotów, jako że Strefa Shenzen ze swoimi portami oraz sam Hong Kong to przecież dwa zupełnie odrębne gospodarcze organizmy. Tutejszy pilot więc dalej już jechać z nami nie może, musząc ustępować miejsca swojemu następcy z Chin.
O, i tak to właśnie w tym miejscu wyglądało – podpływało się z południa pod rzeczoną granicę, tutaj poprzedni pilot z naszego pokładu już schodził, ponieważ – uwaga, bo to bardzo ciekawe – według ówczesnych (zastrzegam, że „ówczesnych”, bo dziś już te zakazy nie istnieją) lokalnych przepisów owi dwaj piloci W ŻADNYM WYPADKU razem się spotkać z sobą nie mogli (Ot, zaskakujące to nieco, prawda?), by po tym wymuszonym chwilowym dryfowaniu przyjąć z kolei tego „właściwego” pilota i pożeglować z nim dalej na północ do któregoś z tych portów, które na wstępie rozdziału wymieniałem.
No tak, napisałem „chwilowym dryfowaniu”, choć akurat wówczas mieliśmy pecha – bowiem, jak na złość właśnie wtedy wyjątkowo trwało to aż… ponad dwie godziny. A wszystko dlatego, że mający niebawem do nas tu dotrzeć pilot z Mawan, dokładnie w tym samym czasie nagle… się rozchorował. Taką właśnie informację otrzymaliśmy wtedy od miejscowego Port Control, skąd nakazano nam przeczekać na wodnym torze do chwili wyznaczenia następnego pilota, jako że akurat teraz, z chwilą niedyspozycji dotychczas dyżurującego człowieka, nikogo innego „na składzie” nie mają! Ot, nie ma, i już. Zatem; „sorry, please wait”… bo my teraz szybciutko jakiegoś zastępcę w trybie awaryjnym organizujemy – z tym że niestety wyciągamy go teraz z domowych pieleszy, a to – jak wiadomo – trochę potrwać musi, to jasne…
No cóż, czekamy więc… Prąd rzeki nas znosi, co chwilę posiłkujemy się Maszyną, aby nie dać się zepchnąć gdzieś poza tor lub na mieliznę, kotwicy akurat w tym miejscu rzucić nie można, bo całe dno dosłownie usłane kablami, a… pilota jak nie było, tak wciąż nie ma! Miejsca na manewry wokoło naprawdę niewiele, ale cóż było robić? Ot, czekać cierpliwie, pracując sobie Silnikiem to w tę, to we w tę – raz do przodu, a raz wstecz. Aby tylko gdzieś na brzegu nie wylądować, bo oczywiście samodzielne wchodzenie do Mawan, pomimo faktu, że był już od nas o przysłowiowy „rzut beretem”, było absolutnie zabronione.
Lecz, co ciekawe, wokoło nas wciąż przepływały jakieś statki – zarówno na północ, jak i na południe… więc co..? Są tu jednak jacyś piloci..? Przecież widać, że ruch wciąż się tu odbywa (choć niestety nieco zakłócony naszą obecnością, jako że dość skutecznie tor wodny blokowaliśmy), dlaczegóż zatem kazano nam na samym środeczku drogi dryfować, stwarzając w ten sposób zagrożenie – nie tylko dla samych siebie, ale przecież także i dla innych, mijających nas tuż obok statków..?!
Ha, wyjaśnienie tegoż było nie tyle zaskakujące i niespodziane, co wręcz… genialnie proste. Otóż, te wszystkie przepływające obok jednostki szły sobie do lub z innych portów tego rejonu, głównie Chiwan i Shekou, z lokalnymi pilotami – bo akurat tam ich nie brakowało. Natomiast w „naszym” Mawan, i owszem. Akurat tam nikogo pod ręką nie było, bo się ktoś nagle rozchorował i tyle. Ot, wypadek nieprzewidziany, wiadomo. Tak więc, mający tam zawinąć statek (czyli my), zamiast spokojniutko się gdzieś usunąć w bok lub po prostu zmierzać już do swego miejsca przeznaczenia, bujał się jak ten głupol na samym środku wodnego toru, będąc totalną zawalidrogą dla innych, którzy zmuszeni byli wówczas wymijać się z nami na przysłowiową „odległość żyletki”. Ot, organizacja, psia mać…
Zachodzi zatem pytanie; jak to możliwe, że – w sumie z tak błahego przecież powodu – można było zmuszać kogoś do stwarzania dość sporego zagrożenia kolizją w miejscu tak bardzo ruchliwym, jakim jest tamtejszy podejściowy akwen do wymienionych portów? To raz. A poza tym – czy to wobec tego oznacza, że kiedy JEDEN JEDYNY człowiek nagle sobie tutaj zachoruje, to któryś z tych portów automatycznie… jest zablokowany?! Zupełnie bezradny? W Specjalnej Strefie Ekonomicznej? Dziwne, prawda? Ot, jeden Chińczyk sobie nagle zachorzał, albo zaniemógł na przykład z powodu… zwykłej – za przeproszeniem – srac*ki (a co, czy to takie niemożliwe?) i od razu mamy do czynienia z totalną dezorganizacją miejscowego ruchu?! Co, nie mam prawa z tego powodu się nieco zdziwić, skoro wtedy najłatwiejszym rozwiązaniem byłoby podesłanie byle jakiego pilota z sąsiedniego portu, aby tylko przestać powodować zator na drodze..?! No, choćby tylko tymczasowo, zanim się władze Mawan ze swoim problemem nie uporają. Co, trudne, niemożliwe, niewykonalne..? No cóż, ale tak właśnie „raczkowała” chińska potęga gospodarcza – na takich właśnie „wpadkach” powoli nabierano niezbędnego tu w przyszłości doświadczenia. Uczono się na błędach, bo oczywiście popełniano je wówczas wręcz całymi seriami…
A skąd w ogóle o powyższych przyczynach naszej przygody wiem? Otóż, dowiedzieliśmy się tego od następnego pilota, który przecież w końcu do nas dotarł, a który zupełnie bez ogródek, już na samym wstępie, wytłumaczył owo spóźnienie… sracz*ą poprzednika (ach, ta azjatycka bezpośredniość), który z tego właśnie prozaicznego powodu nie mógł się do nas na czas stawić! Ot, zmogło chłopa, i tyle… Co, śmieszne..? No pewnie, że tak! A jakże. Bo przecież nie omieszkiwać mówić o tak wstydliwej przypadłości obcym, bądź co bądź, osobom – przybyszom z zewnątrz..? Ale cóż – Welcome To China, wiadomo… Zacumowaliśmy…
I już na samym początku… nalot. Tak, bowiem od razu – jeszcze przed przybyciem urzędników Immigration i Agenta – zawitała do nas tzw. „Czarna Brygada”. A było w niej tylu ludków, że aż się porządnie tym wszystkim wystraszyliśmy. Czyżby coś poważnego się stało..? Po co przylazło ich tutaj aż tak wielu? Bo w istocie zleciało się ich… około trzydziestu! Tak – i do tego z pieskami, które natychmiast zaczęły wszystko dookoła obwąchiwać, podczas gdy ich „połączeni z nimi smyczami trzymacze” zaczęli zaglądać we wszystkie możliwe i dostępne im zakamarki. Czy to więc znaczy, że ten statek jest już w Chinach z jakiegoś powodu podpadnięty? – zadawałem sobie pytanie. Przecież jego historii nie znałem, więc akurat tak mogłem sobie pomyśleć – że na skutek jakiejś uprzedniej wpadki, na przykład z przemytem papierosów, dostał się on oraz jego załoga na „czarną listę” tutejszych Celników. Gdy tymczasem, wcale nie – powód był zupełnie inny. Jak dla mnie oczywiście równie zadziwiający co poszukiwanie ewentualnej kontrabandy na wielką skalę.
Otóż, moi drodzy – naszym następnym portem, zaraz po wyjściu z Mawan, miał być Kaohsiung na Tajwanie. A Tajwan, to przecież – jak wszyscy z was zapewne się orientują – odwieczny wróg Państwa Środka. Śmiertelny wróg. A zatem, taki statek koniecznie musi być przez odpowiednie chińskie służby dokładnie przeszukany. Oczywiście, na okoliczność ewentualnego przemytu broni (tak!), „zwykłych” narkotyków lub posiadania nadmiaru używek (papierosów, piwa lub alkoholu w ilościach przekraczających dozwolone normy), jak i również potencjalnych uciekinierów! Tak, bo przecież na Tajwan wówczas z Chin Właściwych zwiewał dosłownie każdy, kto tylko miał ku temu okazję. Wiadomo o co chodzi, prawda? Już kto jak kto, ale akurat my dobrze znamy to zjawisko z naszej własnej polskiej historii, jak i pobudki kierujące tymi osobami, które się na taki desperacki krok decydowały. Ucieczka do tzw. „Raju”…
Rozpełzła się więc po całym statku ta niezwykle liczna Brygada w poszukiwaniu owych głęboko skrytych wrogich celów, natomiast w międzyczasie przybyli do nas wreszcie i następni miejscowi urzędnicy – Służby Graniczne, Sanitarne i Agent. Rozpoczęła się więc Wejściowa Odprawa, podczas której pierwszym dokumentem podsuniętym Kapitanowi pod sam nos do przeczytania i późniejszego podpisania był… tzw. Manifest Poparcia Bojkotu Tajwanu – zarówno gospodarczego jak i politycznego! (Nazwę tegoż, być może niezbyt wiernie przytaczam, ale jego „ducha” z pewnością tak) Ciekawy papierek, co..?
Oj tak, moi drodzy, a już zwłaszcza jego treść. Bo kiedy się w nią zagłębiliśmy, to aż własnym oczom nie chciało się wierzyć, że można oficjalnie (!) robić gdzieś rzeczy tak przesycone hipokryzją, że „aż do bólu” idiotyczne! Bo owszem, dowództwo statku mogło dobrowolnie (wiadomo jednak, że jest to coś w rodzaju „dobrowolnego przymusu” – ech, oksymoron jak się patrzy! – skoro stoi się akurat w chińskim porcie, tuż przed załadunkiem statku i lepiej nie „podskakiwać”) dołączyć się do bojkotu Tajwanu stosowanego przez Chińską Republikę Ludową. W jaki sposób? Ano, podpisać ów dokumencik i w pełni stosować się do zawartych w nim postanowień, zaleceń i zobowiązań.
A tam „stało jak wół”, że… każdy Kapitan statku wybierającego się na Tajwan, a stojącego właśnie w Chinach, POWINIEN Z WŁASNEJ WOLI (to ci dopiero sformułowanie, prawda?)… – uwaga – ODMÓWIĆ (sic!) takiej podróży w geście poparcia polityki Państwa Środka wobec „tej odszczepieńczej prowincji, która przecież zawsze była, jest i będzie integralną częścią Chin”. Ależ „muzyka”, no nie? Tak, prawdziwy koncert politycznego zadęcia i wielkomocarstwowej postawy.
W dokumencie tym, oprócz owego Punktu Głównego, było jeszcze kilka innych pomniejszych „zaleceń” – na przykład, żeby nie kupować niczego wyprodukowanego na Tajwanie, nie handlować z nimi, itd., itp. Oczywiście nasz Kapitan wcale się tym nie spłoszył, bowiem już od dawna przez Kompanię był poinformowany, że właśnie z czymś takim się tu spotka. Ma więc od razu bez zbytniego zastanawiania się wszystko podpisywać „jak leci” i zupełnie się tym nie przejmować, bo to przecież – według słów naszego Armatora, jak i nawet samego Agenta (sic!) – jedynie „wielki pic na wodę i fotomontaż”… I tyle.
Tak więc, nasz Pryncypał natychmiast złożył swoją szlachetną parafkę we wskazanej mu przez urzędników rubryce tegoż dokumentu, a potem jeszcze przystawił tam zamaszyście (i z poczuciem doniosłości owego wydarzenia, to jasne) statkową pieczątkę, czym oczywiście „dał wyraz pełnego poparcia dla bojkotu tej odszczepieńczej i tak niegrzecznej wobec swego Wiecznego Właściciela wyspy”. Zatem, już od tego momentu my wszyscy (bo w dokumencie wyraźnie „stojało”, że CAŁA ZAŁOGA nie będzie lubić Tajwanu, skoro Kapitan już to podpisał) zostaliśmy wciągnięci do historycznego bojkotu „odszczepieńca”, do którego się potem wybieraliśmy, będąc owym dokumentem zobowiązanym do… „pełnej świadomości w kwestii tego, co właśnie poparliśmy”. Ufff, ależ jaja… Istna szopka, nie ma co…
Wspomniałem coś o hipokryzji, prawda..? No to czytajcie dalej, bo warto… Otóż, zaraz po owej Odprawie otworzyliśmy nasze ładownie i rozpoczęliśmy załadunek doń towarów… do Kaohsiung na Tajwanie! A jakże! No przecież, jak bojkot to bojkot, no nie? Mamy świadomość swojego posłannictwa? Mamy. Podpisał Kapitan, że ODMAWIA jazdy na wrogi Chinom Tajwan w imię „pełnego poparcia integralności ChRL”? Podpisał. Zobowiązał się właśnie nasz Armator NIE PROWADZIĆ ŻADNYCH interesów z ową Wyspą, skoro jeden z jego statków przebywa aktualnie na terytorium Państwa Środka? Ależ tak, przecież dopiero co odpowiednią pieczęć przystawiono. Czyli co..? Oczywiście bojkotujemy. A jakże..!
Toteż ja osobiście rozpocząłem moje „bojkotowanie” Tajwanu od… wskazania Foremanowi miejsca w ładowni, w które zapakować mają cały chiński towar przeznaczony do Kaohsiung. A było tego w sumie kilkaset ton – jakieś paczuszki i skrzynie z drobnicą, trochę palet, chyba z nawozami oraz – uwaga! – kilka dużych pojazdów wojskowych! O tak, bo przecież, jeśli wojna, to trzeba mieć czym walczyć, czyż nie? Fakt, nie były to żadne pojazdy „lufowe”, lecz tylko ciężarówki i jakieś transportery w kolorach tajwańskiego wojska, ale jednak! O rety, chwilami miałem wrażenie, że jestem w jakimś Domu Wariatów! Bo to przecież nawet już zwykłą hipokryzją nazwać nie można było – to było coś więcej, prawda? Czymś – nie wiem, jak by to nazwać? – z pogranicza rzeczywistości i snu..? Ot, jakżeż blisko od politycznego zadęcia do wręcz kosmicznej śmieszności, czyż nie? Niewiarygodnie blisko…
Wówczas przypominałem sobie także dość podobną w swej wymowie (i oczywiście, równie groteskową) akcję prowadzoną niegdyś (jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia) przez rząd Egiptu oraz kilku innych krajów arabskich wobec Izraela. Bo bardzo często bywało tak, że w Kanale Suezkim przybywający na pokład pilot przynosił z sobą dokument o nazwie „Israel Boycott” (czy jakoś tak), który oczywiście podsuwał Kapitanowi do podpisania, co miało być jednoczesnym potwierdzeniem faktu, że dany statek nie ma absolutnie nic z tym krajem wspólnego. Ani niczego z Izraela nie kupuje, ani do niego lub z niego nie jedzie (choć były to oczywiste bzdury i wszyscy dobrze o tym wiedzieli), ani tym bardziej jego załoga polityki tegoż „tyrana” nie popiera. Ot, co…
I w tamtym egipskim dokumenciku również były wyszczególnione punkty o – na przykład „pełnym poparciu dla…”, o „zakazach tego czy owego…”, itd. I też było bardzo śmiesznie, bowiem – z jednej strony podpisywało się taki papierek, w myśl którego musieliśmy potem, na przykład… wycinać ze skórek setek izraelskich pomarańczy pieczątki „Jaffa” (tak!), aby w razie jakiejś Ważnej Kontroli nikt z miejscowych władz się nie czepiał, że… łamiemy bojkot, choć pod tym warunkiem pozwolono nam w ogóle na tranzyt Kanału – podczas gdy z drugiej… zauważaliśmy, że w tym samym konwoju co my, nota bene tuż przed nami, przepływa Kanał statek Kompanii ZIM – i to pod narodową izraelską banderą..! Kapujecie coś z tego..?
No cóż, jeszcze niedawno być może bym się temu dziwował, ale ja już niestety „wyrosłem z krótkich spodenek” i wiem, że w obecnych czasach tak naprawdę już niczemu dziwić się nie warto. Dlatego też na postawione powyżej pytanie odpowiadam jasno; że ja kapuję bardzo dobrze, już tak. Wszak, jeśli przyjąć założenie, iż żyjemy na totalnie zidiociałym świecie, to już od razu wszystko doskonale do siebie pasuje, prawda? I takie jak powyżej opisane przedsięwzięcia idealnie w tę wersję się wpasowują, co oczywiście powoduje, że wszystko staje się jasne jak słońce, prawda? Bo chyba tak w istocie jest, ani chybi…
Moi drodzy, przed chwilą posłużyłem się przykładem pomarańczy, z których dla uniknięcia kłopotów podczas ewentualnych kontroli w chłodni, wycinaliśmy kiedyś nadruki izraelskiej firmy spedycyjnej, jednoznacznie świadczące o tym, że to przecież towar z Izraela, a co za tym idzie, całkowicie niedozwolony w kraju, który do tegoż bojkotu się przyłączył. Trzeba więc było zacierać ślady takiego „wyłomu w solidarności” z tymi państwami, choć wiadomo było, że przecież jest to hipokryzja do potęgi, jakiej świat jeszcze nie znał. Dlaczego..? Ot, podam zatem w uzupełnieniu tego przykładu, że owe izraelskie pomarańcze z pieczątką „Jaffa” na swoich skórkach, kupiliśmy wówczas… w Aleksandrii! Czyli, w samym Egipcie – i to od oficjalnego państwowego (nie prywatnego!) miejscowego Shipchandlera. Powiedzcie zatem, czy my rzeczywiście nie żyjemy w jakimś gigantycznych rozmiarów Domu Wariatów..? Mam wrażenie, że jednak tak właśnie jest… A wy..? Też tak sądzicie..?
Bo przecież, jeśli jedną ręką podpisuje się OFICJALNĄ deklarację o całkowitym bojkocie Tajwanu, drugą zaś natychmiast ładuje się dla niego jakieś towary - w tym nawet i sprzęt wojskowy, pochodzący od… jego odwiecznego wroga – to… Chyba już brak słów, nieprawdaż..? A także i… łez, jak mniemam – bo chyba je wszystkie już „wypłakano ze śmiechu”, patrząc na te idiotyzmy, które zresztą ze śmiertelnie poważnymi minami (a jakże) wyczyniają osoby odziane w szalenie ważne mundury lub piastujące „niezwykle odpowiedzialne” stanowiska. Tak, z tymi łzami to rzeczywiście bardzo dobre porównanie, bowiem w istocie spłakałem się z tego wszystkiego jak bóbr… Oczywiście ze śmiechu, ma się rozumieć…
Wkrótce zakończyliśmy nasze przeładunki w tym porcie, pozamykaliśmy ładownie i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Właśnie na ów „bojkotowany” Tajwan…
Tym razem obyło się już bez „sraczk*wych” kłopotów. Wyszliśmy z Mawan całkiem bez przeszkód i opóźnień, wymieniliśmy na granicy z Hong Kongiem pilota, który po kolejnych około dwóch godzinach żeglugi zsiadł z naszego pokładu już na wodach Morza Południowochińskiego. Ruszyliśmy więc od razu „z kopyta” w kierunku Tajwanu, jednakże – niestety – już po kilku godzinach napotkaliśmy na swej drodze silny sztorm, który zdecydowanie nasz pośpiech ostudził. Pamiętam, że fale waliły wtedy o nasz kadłub jak wściekłe, wiatr się wzmagał, a my – pomimo, że mieliśmy te raptem około 300 mil do przejechania – to i tak męczyliśmy się w tym „piekiełku” całe dwie długie doby, nie dając rady przebić się w poprzek tego morza z taką prędkością, aby o założonym czasie pojawić się w Kaohsiung. W efekcie spóźniliśmy się więc dość znacznie, bo aż o ponad całą dobę, a poza tym – jak na złość – okazało się, że część pokryw naszych ładowni jest nieszczelna. Do wewnątrz dostało się więc wtedy dość sporo wody, i to – oczywiście, a jakże – ów „rzęsisty deszczyk” kapiący z klap wprost na międzypokłady i przedostający się potem do Lower Holdów, najbardziej dał się we znaki akurat tej partii ładunku, która przeznaczona była do tego właśnie portu.
Ot, chyba dokładnie dlatego, żebyśmy nie zdążyli się z efektami tychże przecieków uporać, zanim nie dowieziemy tegoż towaru do portu przeznaczenia, prawda? Bo los zawsze bywa złośliwy i przewrotny – cargo na Tajwan zamoczone, zaś cała reszta sucha jak przysłowiowy pieprz. No cóż, oczywiście dobre i to. Rzecz jasna, rozplanowałem sobie od razu na przyszłość odpowiednią robotę, czyli wymianę części uszczelek na pokrywach, chcąc wykonać to już przy najbliższej nadarzającej się okazji – ale póki co, jeszcze kłopot był. Bo przecież przebiliśmy się w końcu przez sztormowe fale do wybrzeży Tajwanu, ale z kolei czasu na wysuszenie czegokolwiek już nie było. Bowiem, kiedy tylko pojawiliśmy się na redzie Kaohsiung, to od razu przysłano nam pilota i wprowadzono do portu.
A dlaczego w ogóle o owym zamoczeniu naszego ładunku napisałem..? Otóż dlatego, że akurat ten fakt miał znaczenie osobiście dla mnie, bowiem… „dzięki” temu miałem okazję wyrwać się tutaj ze statku do miasta i – choć w sposób pobieżny, ale jednak – sobie tenże Kaohsiung pooglądać. W przeciwnym razie, gdybyśmy żadnej awarii tu nie doświadczyli, to oczywiście na jakikolwiek wypad „na miasto” nie miałbym tutaj najmniejszych szans. Ale o szczegółach, oczywiście w następnym rozdziale…
louis