Ufff, chyba znowu potrzeba nam nieco „oddechu” po tej naszej „kilkuportowej” azjatycko-amerykańskiej epopei oraz tym dziwacznym „wtręcie” z Djibouti i z Omanu, prawda..? Wszak odpoczynek się należy, i już, nieprawdaż..?
No tak, prawdaż, z tym że najpierw – zgodnie z powyższym postanowieniem – zaglądamy jednak tam, gdzie była ta wspomniana „tylko robota, jedynie robota i sama robota…”
W tym celu wybrałem niewielki angielski porcik na Tamizie, Gravesend, jako tzw. „punkt wyjścia” do późniejszej długiej listy innych odwiedzanych niegdyś przeze mnie portów i porcików (czyli już teraz zapowiadam rozdział, gdzie tych portów będzie: „o ho ho, duuuużo, że aż hej – albo i nawet więcej), jednocześnie takich, w których zupełnie nic godnego uwagi się nie wydarzało, ale jednak ta „robota i sama robota” to owszem, była zawsze... Zresztą już niedługo sami się o tym przekonacie, zagłębiając się w poniższą… nudną jak przysłowiowe flaki z olejem lekturę. Ale oczywiście – niestety – przez to również przebrnąć musimy. Czym prędzej tym lepiej więc, czyż nie..?
Zatem, jedźmy wreszcie na tę Tamizę…
GRAVESEND - Wielka Brytania - Czerwiec 1994
Jak już wam zdradziłem, ów porcik znajduje się na największej rzece Wysp Brytyjskich, na Tamizie, a położony on jest nieomal dokładnie vis a vis najważniejszego w tym rejonie portu - mianowicie, Tilbury - z tym że oczywiście na drugim brzegu rzeki.
Samo Gravesend jest miasteczkiem niewielkim, liczącym sobie zaledwie kilkanaście tysięcy stałych mieszkańców, natomiast znajdujący się tutaj port to jedynie mała keja o około 200 metrach długości, wyposażona w trzy niewysokie i „stare jak świat” dźwigi (jak jest teraz, to tego oczywiście już nie wiem), przeznaczone do obsługi tylko niezbyt dużych ilościowo ładunków masowych.
Do tego porciku zaglądałem w sumie kilkakrotnie, będąc zatrudnionym u angielskiego Armatora na małych statkach masowych przez okres aż ośmiu długich kolejnych lat (po co mi to w ogóle było, to aż po dziś dzień wciąż jeszcze nie wiem?!).
Przywoziliśmy tu z reguły tzw. „petcoke” (tłuste i brudne jak wszyscy diabli ropopochodne gó*no, po którym z dobry tydzień trzeba się było szorować!), którego wyładunek za każdym razem zabierał co najmniej dwie doby – toteż z odwiedzaniem tego miasteczka praktycznie rzecz biorąc żadnych problemów nie było nigdy. Zawsze na jakiś spacerek czas się znajdował, a i na wizyty w tutejszych pubach również, z czego zresztą nazbyt ochoczo jednak nie korzystaliśmy, jako że miejsce to jest w sumie… jakieś takie drętwe i niemiłe. Ot, krótko mówiąc, zupełnie mi to Gravesend do gustu nie przypadło.
Żadnej zatem ciekawej wycieczki stąd zorganizować sobie nie było można (bo i dokąd niby, skoro wszędzie wokoło same pola i łąki?), a i samo miasteczko również swym „stanem posiadania” nie grzeszyło – żadnych szczególnie interesujących miejsc nie ma tu w ogóle, jeśli nie liczyć zaledwie jednej jakiejś starej zabytkowej… fabryczki, ale przecież któż będzie się po niej szwendał, prawda..? To już przecież znacznie lepiej pójść sobie do jakiegoś nudnego pubu, bo tam chociaż człowiek sobie muzyczki posłuchać może, a i czasem jakowyś mecz w telewizji poogląda.
Jak zatem sami widzicie, nazbyt „wystrzałowym” portem na trasie naszych podróży to „to całe” Gravesend nie było, kiedy je więc odwiedzaliśmy, to zajmowaliśmy się tu co najwyżej jakimiś niezbędnymi zakupami, natomiast jakiekolwiek plany ewentualnych rozrywek pozostawialiśmy sobie na inne, znacznie ciekawsze porty – głównie na irlandzki Belfast oraz położony bardziej w górę Tamizy Dagenham, skąd przynajmniej można się było wybrać do Londynu, zamiast siedzieć bezczynnie na statku lub snuć się bezsensownie po tutejszych uliczkach.
Jak dla mnie, jedynym „jaśniejszym punktem” tego miasteczka było to, że mieszkał tu niegdyś nasz sławny pisarz Józef Conrad Korzeniowski, ale gdy kiedyś próbowałem odnaleźć dom, w którym przebywał i tworzył - w nadziei, że być może urządzone jest w nim jakieś poświęcone mu muzeum – to niestety sztuka ta zupełnie mi się nie udała, pomimo wielokrotnych zapytywań napotykanych po drodze tubylców. Ot, po prostu, nikt absolutnie nic o nim nie wiedział.
Raz to zaszedłem w tym celu nawet i do samej komendy miejscowej Policji, licząc na to, że – gdzie jak gdzie, ale akurat tam powinni mi jednak w tej materii jakoś dopomóc, wszak „znajomość terenu” zobowiązuje, prawda..? – ale niestety, nawet i ta instytucja kompletnie mnie zawiodła, bo tam również nikt o „jakimś tam Korzeniowskim” nigdy nie słyszał.
Co gorsza, zdarzyło się i tak, że nagabywany przeze mnie w tej sprawie jakiś Policmajster - któremu zresztą WYRAŹNIE (naprawdę, daję słowo!) wytłumaczyłem, że chodzi mi o pisarza polskiego pochodzenia, mieszkającego tutaj PRZED WIELOMA LATY - w odpowiedzi… wręczył mi miejscową książkę telefoniczną (o reeety!), ażebym sobie w niej znalazł odpowiedni numerek i pod właściwy adres zadzwonił. Ot, właśnie dokładnie tak się wyraził…
No cóż, zapewne trochę ironizuję i oczywiście nazbyt prześmiewczo to jego zachowanie oceniam – bo przecież ten Policjant miał być może na myśli to, że ktoś mieszkający tutaj o podobnym nazwisku mógłby być kimś z tej samej rodziny, więc zapewne mi dopomoże (a tego akurat nie wiem, bo wówczas natychmiast z dalszych prób zrezygnowałem) – ale to i tak nie zmienia faktu, że… jak na mój gust Gravesend polubić się nie dało, i tyle.
A zatem, skoro aż tak bardzo go nie lubię, to… po co my tu w ogóle jeszcze jesteśmy..?! Czy nie pora wynieść się stąd wreszcie i zająć się czymś innym..? O właśnie...
Toteż, wyjechaliśmy z Tamizy, udając się… Ha, no dokąd..?
A o tym to już Wam opowiem w następnym rozdziale, bo póki co te obecne „flaki z olejem” już zakończyliśmy...
louis