Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Azji    Malediwy
Zwiń mapę
2018
30
lis

Malediwy

 
Malediwy
Malediwy, Male
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 69701 km
 
To już ostatnia „wyliczanka” niniejszego rozdziału, ufff… Jest to „wyliczanka malediwska” – oczywiście „jednoportowa”, bowiem w tym wyspiarskim kraju poza jego stolicą, Male, żadnych innych portów dla statków oceanicznych po prostu nie ma, i tyle.
No owszem, prawie każdy malediwski atol swoje porciki posiada, to zrozumiałe, jednakże są to z reguły zaledwie jakieś niewielkie nabrzeża, przystanie czy pojedyncze pirsy lub keje, toteż ze zrozumiałych względów tam nie zaglądamy.
Lecz do Male oczywiście tak…

Male – Ech… Oczywiście pisałem już kiedyś coś o… „lizaniu lizaka przez szybkę”, nieprawdaż..? No cóż, niestety prawdaż, bowiem Malediwy to kraj – podobnie jak kilka innych na drodze mojego morskiego żywota, na przykład Makao czy Izrael – w którym również nie dane mi było postawić stopy na lądzie.
Tym razem jednak z innego niż w tamtych miejscach powodu, jako że do tamtych portów żadnego wyładunku nie mieliśmy, gdy tymczasem do Male owszem, i to nawet całkiem sporo. Cóż jednak z tego, skoro mój ówczesny statek był po prostu na ten port zbyt duży i w żadnym razie przy tamtejszych nabrzeżach by się nie pomieścił..? Dlatego też cały nasz ładunek do malediwskiej stolicy wyrzucaliśmy naszymi własnymi dźwigami wprost na barki, które te kontenerki do portu zawoziły. Krótka więc notka na ten temat…
Wchodzimy do laguny Villingili, nad którą rozlokowało się miasteczko Male, maleńkie, lecz będące jednak stolicą całego archipelagu Malediwów. W niedalekiej odległości od brzegu rzucamy naszą kotwicę i wyładunek wspomnianych „pudełek” (30 sztuk z Colombo) rozpoczynamy.
A ja, kiedy się tak wokoło rozejrzałem, to przyznam szczerze, iż… serduszko nieco żwawiej mi w tym momencie zabiło, jako że poczułem się wtedy jak na Pacyfiku. Bo istotnie okoliczne krajobrazy właśnie tamte rejony jako żywo mi przypominały. Koralowe atole dosłownie na wyciągnięcie ręki, złote plaże, błękitne laguny, kokosowe palmy, z których wiele rosnących tuż przy brzegach oceanu były wręcz „klasycznie” (czyli, jak na reklamowych obrazkach z turystycznych folderów) w kierunku jego wód pochylonych… No, mówię wam, po prostu istna Polinezja. Ech, chyba się robię sentymentalny na te swoje stare lata…
No tak, ale my tu niestety na wywczasy nie przyjechaliśmy, więc poza syceniem naszych oczu tymi widoczkami, już z niczego więcej skorzystać nie mogliśmy. Ot, po prostu, wpadliśmy tutaj rzeczywiście jak po przysłowiowy ogień, bo cały nasz tutejszy postój na kotwicy trwał zaledwie około dziesięciu godzin, więc o jakichkolwiek atrakcjach nawet mowy być nie mogło.
Zapytacie mnie zatem: to po co w takim razie tutaj zajrzeliśmy? Po co w ogóle tworzę osobny rozdzialik dotyczący tego portu, skoro nawet na krótki spacerek po nim absolutnie szans nie ma, już o jakowychś wycieczkach nawet nie wspominając..?
Otóż, czynię tak tylko dlatego, aby mieć okazję wspomnieć o pewnym pechowym wydarzeniu z udziałem właśnie tego statku, na którym teraz „wspólnie jesteśmy”, a który to incydent przydarzył się akurat dokładnie tutaj – na redzie Male – i to w dodatku zaledwie około trzy miesiące wcześniej, na początku Stycznia tego roku. Nota bene, to właśnie z powodu tegoż wydarzenia moje okrętowanie na ten statek opóźniło się aż o około dwa tygodnie, bowiem pierwotnie miałem się tutaj zjawić już na początku Marca.
A tym pechowym wypadkiem było… wejście naszego statku na tutejsze rafy, kiedy to podczas manewrów oparł się on swą częścią dziobową o te skały (tak, nie dziwcie się, koralowe rafy również nazywane są skałami!), na szczęście tylko nieznacznie sobie w kilku miejscach dno kadłuba wgniatając, ale i jednocześnie… niszcząc dość pokaźne poletko tychże korali.
O, i właśnie o to dokładnie mi chodzi – o te rafy. Bo wyobraźcie sobie, że kiedy nasz statek w Styczniu w nie uderzył, a potem się na nich oparł (a miejsce to zresztą było z naszej ówczesnej pozycji kotwiczenia w Kwietniu doskonale widoczne, znajdowało się ono bowiem od nas w odległości zaledwie 3-4 kabli), to rzecz jasna oprócz doznanych swoich własnych odkształceń kadłuba, pokruszył on jeszcze przy tej okazji także i około 100-120 metrów kwadratowych tychże raf, które to zniszczenia były asumptem ku temu, aby nasz statek został wówczas… od razu przez miejscowe władze aresztowany! Ba, „miejscowe władze”, to jeszcze za mało powiedziane, albowiem ów krok został poczyniony z inicjatywy samego rządu Malediwów! Tak, to nie żart – to nieszczęsne wejście na rafy stało się wtedy sprawą państwową!
Statek został więc aresztowany – ale… czy domyślacie się, w ogóle dlaczego..? Dla laika wydać się to może jednak trochę dziwne, bowiem statek sam sobie zaszkodził, nikomu innemu krzywdy nie zrobił, a i tak został potem… zaaresztowany..?! Toteż szybko wyjaśniam. Otóż, powodem tego kroku były roszczenia finansowe lokalnego rządu wobec naszego Armatora za… zniszczenie miejscowego środowiska naturalnego (tak tak!), które to straty wyceniono początkowo na – uwaga! – około 60 milionów dolarów..! A zatem, zażądano od naszej Kompanii odszkodowania wręcz astronomicznej wysokości – krótko mówiąc, była to po prostu suma nie do zapłacenia.
Powyższa kwota była „wprost z kapelusza wzięta” – owszem, to oczywiste – ale cóż można było począć, skoro statek „te swoje jednak tu narozrabiał” – czego się absolutnie wyprzeć nie było można – i przebywał aktualnie w tym kraju, a bez uiszczenia tej kary po prostu go zwolnić nie chciano..? Wszak ewentualna ucieczka z tego miejsca „gdzieś w nieznane” zupełnie w grę nie wchodziła – przecież to już nie te czasy, kiedy takowe numery w ogóle mogły być brane pod uwagę.
Takoż więc rozpoczęły się gorączkowe negocjacje, trwające w sumie – aż do ostatecznego uwolnienia statku z tego aresztu – około trzy tygodnie (konkretnie; od 7-go do 28-go Stycznia), podczas których obie strony zaciekle swoich racji broniły i o jak najkorzystniejsze finalne rozwiązanie walczyły. Tutejszy rząd o jak najwyższą sumę odszkodowania, a nasza Kompania o jak najniższą – to aż nazbyt oczywiste, aby silić się teraz na podawanie jakichkolwiek precyzyjniejszych danych.
Rozmowy więc trwały, ale ich końca wciąż widać nie było. Któregoś dnia doszło więc nawet i do tego, że w celu dokładnej wyceny strat wezwano na Malediwy światowej sławy specjalistę od koralowych raf, jakiegoś zamieszkałego w USA Australijczyka, podobno „od maleńkiego” wychowywanego na ichniej Great Coral Reef, który to gość po kilku dniach dokładnych podwodnych badań tego rejonu oszacował wartość tej „przyrodniczej awarii” (proszę nie uważać tego cudzysłowu za ironię – tak rzeczywiście fachowo się to zjawisko w dokumentach określa) na „zaledwie” jeden milion dolców, co oczywiście w porównaniu z opiewającą na aż 60 baniek sumą „wyjściową” było już kwotą przez naszego Armatora w miarę „do strawienia”.
No owszem, ów cały jeden milion dolarów kary, które w ostateczności przyszło zapłacić, to przecież także wielka kupa pieniędzy, toteż beztroska naszego ówczesnego Starego okazała się nad wyraz kosztowna. Cóż, był on zresztą w swej „dziewiczej” kapitańskiej podróży, jako że niecałe dwa miesiące wcześniej został dopiero na to stanowisko awansowany, zatem już na samym wstępie swej nowej kariery dostał zdrowo od losu po łapskach, czym nota bene… wielu z nas wcale się nie przejmowało.
A tak, bo znaliśmy go już od kilku lat jako człowieka wręcz do cna ogarniętego niepohamowaną chęcią szybkich awansów, dla których gotów był poświęcić dosłownie wszystko – oczywiście z dobrą opinią o sobie samym na czele. Człowiek ten zresztą był już aż trzykrotnie moim zmiennikiem na dwóch innych statkach, więc dobrze jeszcze pamiętałem jego wredne podejście do niektórych spraw oraz totalny brak koleżeństwa. Ot, „ten typ już tak miał”, a co ciekawe, urodził się on… w Mongolii, z matki Mongołki oraz ojca Rosjanina, ale był już wtedy obywatelem Ukrainy zamieszkałym… w Polsce!
Niezły modelik zatem, no nie..? Kiedy więc dowiedziałem się, iż to właśnie on jest osobiście odpowiedzialny za tę katastrofę, to prawdę mówiąc absolutnie mi się go żal z tego powodu nie zrobiło, podobnie zresztą jak wszystkim innym, którzy go dotychczas poznać zdążyli, a z których to nikt za nim łez wylewać nie zamierzał. Ba, niektórzy to i nawet swojej radości ukryć nie potrafili, że mu się wreszcie nóżka powinęła i los go pokarał za „przedmiotowe”, wręcz pogardliwe traktowanie swoich podwładnych.
Ale, czy to jedynie była sama jego „beztroska”, że się tak głupio na rafy wpakował, to ja osobiście jednak nieco bym powątpiewał, obstając raczej za jego totalnym brakiem odpowiedzialności i po prostu zwykłej marynarskiej wiedzy. Bo kiedy się później we wszystkie raporty z tego wypadku wczytywałem, to po prostu wręcz uwierzyć nie mogłem w sposób, w jaki ten człowiek tego „cudu dokonał”.
Mniejsza już o szczegóły, bo i tak mi się tego z detalami opisywać nie chce, ale mogę wam tylko oznajmić – tak dla lepszego zrozumienia tego wypadku – że można by to przyrównać do… pozostawienia samochodu „na luzie” zamiast na którymś z biegów lub ręcznym hamulcu, na bardzo stromym wzniesieniu. Ot, „praw Fizyki pan nie zmienisz, więc nie bądź pan głąb”, i tyle! Widać, że skoro Mongolia dostępu do morza nie ma, to może już lepiej… niech swoich synów na nie nie wysyła. Ot, co…
Kiedy się więc powtórnie w tym Male zjawiliśmy, to oczywiście – jako że sprawa ta była jeszcze całkiem świeża – mieliśmy na naszym statku kilka wizyt miejscowych oficjeli, którzy wciąż jeszcze tym się zajmowali (na przykład sądowy adwokat i spec od morskich ubezpieczeń), a ja z kolei przez niemal cały ten nasz dziesięciogodzinny postój zmuszony byłem do „nurkowania” w podwójnym dnie pomieszczenia steru strumieniowego oraz w przednich zbiornikach balastowych – czyli właśnie tam, gdzie te wgniecenia kadłuba były najpoważniejsze – towarzysząc jakiemuś lokalnemu Inspektorowi w jego, już kolejnych na naszym statku kontrolach.
Tfu, a zatem, nawet mimo tego, że to wydarzenie wcale mnie nie dotyczyło, to i tak gros związanej z nim „gimnastyki” spadło na moje barki, ponieważ wciąż jeszcze tworzenie pełnej dokumentacji tego wypadku było w toku, więc niezbędna była w tym celu cała seria nowych fotografii, rysuneczków, odbitek ksero naszej dokumentacji, jak i również tzw. „szkiców sytuacyjnych”.
Tako więc - jak sami widzicie - mogę śmiało z sarkazmem powiedzieć: „ale się Malediwów naoglądałem”, no nie..? Wprawdzie najpierw miałem tę około dwugodzinną szansę popodziwiać sobie ten „kawałek Polinezji” na Oceanie Indyjskim, sycąc wzrok moimi ulubionymi obrazami (ach, ten mój sentymentalizm), ale już potem „robiłem tylko i wyłącznie za szambonurka”, taplając się w pokrywającym dno naszych zbiorników śmierdzącym szlamie oraz czołgając się w podwójnym dnie zenz pomieszczenia strumieniowego steru, po powierzchni wylewanej tam przez nas wcześniej w celu zabezpieczenia tej części kadłuba grubej warstwy cementu. Ufff….
No tak, tyle zatem było w tym wszystkim „mojego”, ale… skoro już na tych Malediwach jesteśmy, to może jednak choć parę krótkich zdań na ich temat dopiszę..? Przynajmniej chociaż czegoś o ich historii i geografii się dowiemy – co, zgoda..? Obiecuję, że naprawdę bardzo szybko się z tym uwinę (w telegraficznym skrócie wręcz), aby was – już kolejny raz zresztą – zbytnio nie zanudzać. A zatem, do rzeczy…
Malediwy to archipelag składający się z około 1200 niewielkich, typowo koralowych wysepek, zgrupowanych w 26 atolach, spośród których jedynie na około 200 takich mikroskopijnej wielkości skrawkach lądu w ogóle jacyś ludzie się osiedlili. Cała reszta natomiast jest zupełnie przez nikogo niezamieszkiwana. Ot, pomyślcie tylko – aż tysiąc wysepek leży sobie odłogiem i… nikt ich nie chce?!
No fakt, są to rzeczywiście maleńkie połacie zwykłego piachu, porośniętego jedynie kokosowymi palmami, w których to miejscach życie byłoby w istocie niezwykle trudne - a już zwłaszcza w czasach współczesnych, kiedy to wymagania ludzi są już znacznie wyższe niż to „drzewiej” bywało (TV, Internet, itd., itp.) - ale jednak… jak to poważnie brzmi: AŻ TYSIĄC BEZLUDNYCH WYSP w jednym jedynym kraju. To nic, że aż tak w sumie maleńkim, ale… chyba jednak czegoś żal, czyż nie..?
No dobra, ale strząsam szybko z siebie ten niepotrzebny sentymentalizm i pewną dozę morskiej romantyki i… ciągnę mą opowieść dalej. Cały archipelag Malediwów, stanowiący dziś zresztą suwerenny kraj ze swą stolicą w Male, rozciąga się na długości aż około 850 kilometrów! Łączna powierzchnia lądowa tych wszystkich 1200 wysepek nie przekracza nawet i tysiąca kilometrów kwadratowych, choć cały ów kraik w sumie zajmuje jednak aż 100 tysięcy kwadratowych kilometrów Indyjskiego Oceanu.
Prawie cała miejscowa ludność to muzułmanie, których przodkowie pojawili się tutaj dopiero w piętnastym stuleciu, ale ich panowanie było nieomal w całej historii tego rejonu niepodważalne. Tylko przez kilkanaście lat wieku szesnastego próbowali się tu zadomowić Portugalczycy, ale dość szybko zostali stąd wypędzeni, natomiast w czasach nieco późniejszych już jedynie Brytyjczycy ustanowili tutaj w roku 1887 swój protektorat, choć tak de facto nigdy pełnej kontroli nad tym archipelagiem nie mieli.
No cóż, zapewne i mieć jej nie chcieli, bowiem pobliskie Indie, Cejlon oraz wielkie tereny Indochin w zupełności ich ambicje zaspokajały, a poza tym… cóż to dla nich mógł być za łakomy kąsek – „takie tam” malutkie wysepeczki, na których oprócz kokosów zupełnie nic innego nie było..? Toteż, tak właściwie, nieomal ciągłą władzę sprawowali tutaj kolejni Sułtanowie, którzy dopiero w Listopadzie roku 1968 pozwolili na powstanie na całym tym archipelagu w miejsce Sułtanatu niezależnej Republiki Malediwów.
Obecnie populacja tego kraiku wynosi zaledwie około 380 tysięcy stałych obywateli, jest ona zatem porównywalna do liczebności mieszkańców takich polskich miast jak Szczecin, Bydgoszcz czy Lublin, jak zatem sami widzicie, takie państewko właściwie w niczym potęgą być nie może. Toteż oczywiście nią nie jest, choć żałować jednak należy, że nie pełni ono takiej turystycznej roli jak chociażby niedaleko położone Seszele czy Mauritius, bo przecież ich położenie jest ku temu wręcz wymarzone.

Ale my oczywiście już bez żalu ten archipelag opuszczamy, albowiem rozdzialik niniejszy już kończyć czas…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020