Moi drodzy, zatem już po raz drugi w tym rejsie wybieramy się na Archipelag Komorów, z tym że tym razem odwiedzić mamy tę jego część, która do suwerennego państwa o nazwie Republika Komorów nie należy, lecz jest zamorskim terytorium Francji. Kierujemy się bowiem na wyspę Mayotte, będącą integralną częścią tegoż europejskiego kraju – rzecz jasna ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami, z obowiązującą tam walutą Euro na czele.
Naszym celem jest położony w północnej części tej wyspy niewielki port Longoni, do którego – jak zapewne jeszcze dobrze to pamiętacie – mamy ładunek południowoamerykańskiej tarcicy, trochę kontenerków oraz kilka tzw. „sztuk ciężkich”, zabieranych około dwa tygodnie wcześniej z Port Louis na Mauritiusie i z Pointe des Galets na Reunion.
Oczywiście brakuje na naszym pokładzie tylko tej jednej „wielkiej sztuki”, którąż to również zabrać stamtąd mieliśmy, a jednak ostatecznie do tego nie doszło – mianowicie, tego 46-tonowego samojezdnego dźwigu, o którym aż tak wiele już uprzednio napisałem. A zatem co nas wkrótce w tym porcie czeka, jak sądzicie..? Ależ oczywiście, macie rację! Awantury o dźwig ciąg dalszy...
Zapraszam więc do Longoni...
LONGONI - Komory Francuskie - Styczeń 2013
Moi drodzy, zgadnijcie, kiedy dokładnie zacumowaliśmy..? No tak, i znowu macie rację – było to wczesnym rankiem dnia 1-go Stycznia, a zatem ponownie mieliśmy sposobność „pełną gębą świętować”, prawda? Tym razem przypadł nam w udziale „zaszczyt” spędzenia na roboczo Nowego Roku, ale – prawdę mówiąc – już nikt z nas tym się specjalnie nie przejmował, ponieważ poprzedniego wieczora i tak absolutnie żadnej celebry w Sylwestra nie było. Nie, bowiem OCZYWIŚCIE nie mieliśmy żadnego z tej okazji załogowego spotkania o północy, choćby i przy symbolicznej lampce szampana. Ot, po prostu, bo taki był nasz ówczesny „styl pracy”, i tyle. Ech, szkoda słów...
Ale, co gorsza, nie świętowano także i w samym porcie, toteż wolnego czasu dla siebie nie mieliśmy tu w ogóle, bowiem prace wyładowcze szły pełną parą, bardzo szybko i sprawnie, już wieczorem więc wychodziliśmy w morze. No cóż, wielka szkoda, bo jednak początkowo żywiłem pewne nadzieje na krótki wypad do miasta, ale kiedy okazało się, że na spokojny wieczór i tak żadnych szans nie ma, to... może i lepiej, że nas aż tak szybko tu obsłużono..? Wszak już następnym portem będzie mozambicka Beira, z której miałem wracać do domu, zatem... gnać ile wlezie, do przodu, aby tylko wyrwać się wreszcie z tego statku i przestać już „babrać się” w tej wręcz niekończącej się papierkowej robocie i uczestniczyć w tych ciągłych awanturach z naszym, bez przerwy odzianym w roboczy kombinezon pryncypałem.
A tak, bo niestety po kilku zaledwie dniach względnego spokoju, te „hocki-klocki” z jego udziałem zaraz po Nowym Roku zaczęły się na nowo. Znowu więc mieliśmy „zabawy” w dodatkowe roboty malarskie po godzinach (tak tak, chłopaki malowali w ten dzień pokrywy ładowni aż do... 22-giej, kiedy już było ciemno!) oraz „w produkcję” coraz to nowych papierzysk, które nagle okazywały się niezbędne, a „wskutek zaniedbań poprzedniego kapitana” (to cytat ze słów naszego obecnego szefa, a tak!) nie zostały sporządzone, choć „oczywiście już dawno być powinny”!
Tak więc atmosfera ponownie zgęstniała, ludzie się nawzajem unikali, zaraz po godzinach pracy czym prędzej zamykając się w kabinach, ale... mnie już to nie dotyczyło, bo JA JUŻ WIEDZIAŁEM, że mój zmiennik jest gotowy i tylko czeka w swej Odessie na sygnał odlotu do Afryki. Zatem, kiedy na nowo rozpoczęły się w tym porcie „przepychanki” związane z tym nieszczęsnym samojezdnym dźwigiem, który miał tu z nami przyjechać, a jednak do Longoni nie dotarł, to ja obserwowałem to wszystko już tylko z uśmieszkiem na twarzy (tak, przyznaję, złośliwym!), w dodatku... ciesząc się (a tak, tak, tak!) z widoku naszego wielce wtedy zasmuconego, bo w tych chwilach ze wszech stron atakowanego kapitana.
No cóż, a niech ma za swoje! A co, miałbym go niby żałować..?! Niechaj więc teraz „zwija się jak w ukropie”, co i rusz gęsto się wszystkim dookoła tłumacząc z powodów swej „wigilijnej” decyzji na Reunion, zwłaszcza że... już wtedy wiadomo było, iż – uwaga! – cała odpowiedzialność za tę nieprzemyślaną odmowę została jednak zrzucona już tylko i wyłącznie na jego barki, bo nasz dyżurujący wówczas kompanijny Operator ze wszystkiego już się zdążył w międzyczasie „wyślizgać”. Tak, bo właśnie takie wiadomości wtedy na statek dochodziły – że on jednak niczemu winien nie jest, zaś wszelkie roszczenia tej azjatyckiej firmy oraz naszego Czarterującego wyniknęły na skutek... „human error” (sic! Ależ piękna jest ta prawna interpretacja, istny cymes!) ze strony statku. Ot, co...
A zatem zarozumiałość w pewnym sensie została ukarana (co dalej z tą sprawą było, czy może jeszcze jest, to już niestety nie wiem, dalszego ciągu nie znam i zapewne już nigdy jej kolejnych szczegółów się nie dowiem), czego zresztą spodziewać się należało. Ale teraz, moi drodzy, najwyższa pora, aby już wreszcie raz na zawsze ten wątek zakończyć, nieprawdaż..? Oj tak, chyba prawdaż, bo szczerze powiedziawszy, od tego tematu powoli już zaczyna się robić mdło. A kysz więc..!
Zatem o czym teraz..? Ot, oczywiście, pora na parę słów o samym porcie, do którego właśnie zajechaliśmy, bo chociaż na ląd nie było tu żadnych okazji się wybrać, to przecież te kilka zdań na jego temat napisać jednak by było warto, czyż nie..? A już zwłaszcza dlatego, że jednak jest o czym. Owszem, nic aż tak wielkiego co by kogokolwiek na kolana mogło powalić, ale...
No właśnie. Pewna rzecz może się wam jednak wydać niezwykle interesująca – ot, taka sobie mała ciekawostka, która dla przybysza z zewnątrz może być faktem nawet i dość zaskakującym. Chodzi bowiem o to, iż w tym porcie – a zdarzyło mi się doświadczyć czegoś takiego po raz pierwszy w życiu – nieustannie unosiły się w powietrzu... bardzo intensywne zapachy wanilii i cynamonu.
Ot, zapachy jak zapachy – powiecie zapewne – przecież w niejednym porcie na świecie coś podobnego się napotyka, cóż więc szczególnego jest akurat w tym wypadku, że aż mi się o tym napisać zachciało..? Dyć prawie wszędzie czymś „jedzie” – czy to rybami, czy zbożem (tak, w dużej masie prawie każde ziarno bardzo mocno i nieprzyjemnie pachnie, wręcz cuchnie), czy to jakimiś olejami lub „innym” podobnym świństwem, albo po prostu wyziewami z kominów – po cóż więc poruszam właśnie ten motyw i to akurat w odniesieniu do, było nie było, w sumie przyjemnych przecież aromatów tych przypraw..?
Otóż, nic bardziej mylnego, moi drodzy. Owszem, każdy te wonie lubi, ale...w kuchni, czyż nie..? Gdy się jednak ma z nimi do czynienia w miejscach, w których się te produkty pozyskuje, na przykład na plantacjach lub wysyła na eksport, czyli w portach, to duża intensywność ich zapachów dosłownie przyprawia o zawrót głowy, wierzcie mi. Toteż właśnie dlatego chciałem choć w kilku krótkich zdaniach w niniejszym rozdziale o tym wspomnieć, bowiem – owszem – cynamon i wanilia pachną wprost przepięknie, ale jednak kiedy stężenie ich aromatów w powietrzu jest bardzo duże, to ma się wrażenie, że to... po prostu smród!
Tak, wielki smród, wręcz nie do wytrzymania! I wcale nie przesadzam. To tylko z pozoru tak się wydaje, bowiem w rzeczywistości są to niestety zapachy... dla wrażliwych nozdrzy bardzo nieprzyjemne w sytuacji gdy są one jednak zbyt silne. A właśnie takie tam wówczas były. I muszę niestety szczerze wam się przyznać, że od tego smrodu aż mnie głowa rozbolała, a czułem się wtedy po prostu „rzygawicznie” (sorry za wyrażenie). Tak, gdyż to w istocie, jak dla mnie, była zwykła okropność! Bleee...
A skąd w ogóle te zapachy pochodziły..? Z portowych magazynów oczywiście, gdzie zapewne składowano tam akurat wtedy duże ilości tych towarów, lecz niestety nie jestem w stanie powiedzieć w jakiej w ogóle formie były one tam do wysyłki „gdzieś w świat” przygotowane – czy były to jakieś bele, paczki, palety albo worki..? (Wieźliśmy kiedyś cynamon z Indii do Amsterdamu, więc przynajmniej choć raz miałem okazję widzieć go „w drodze” – to były takie duże płaty kory zwinięte w rulony jak dywany, więc może tutaj było podobnie?) Ale, to oczywiście niezbyt istotne, bo przecież najważniejszą informacją jest to, że wyspa Mayotte „wanilią i cynamonem stoi”, czerpiąc z ich uprawy bardzo pokaźne zyski. Oj tak, bez wątpienia. Bowiem wystarczyło jedynie spojrzeć sobie na tubylców. Na ich samochody, ubiory, itd., aby w pełni się o tym przekonać. Tylko że... dlaczego przy tej okazji aż tak bardzo śmierdzi..?! Fuj!
Ale największym tutejszym „hitem” eksportowym jest jednak coś innego, coś z zupełnie „innej beczki” lokalnej gospodarki – są to mianowicie... homary, krewetki i langusty. Tak tak, akurat w tej branży ta wyspa – a przecież w sumie niezbyt duża – jest prawdziwym potentatem. Oj tak, Francuskie Komory są światową potęgą w przetwórstwie właśnie tych owoców morza (nota bene: mniam, mniam), co rzecz jasna jest kolejnym przyczynkiem ku temu, aby ten rejon uznać za bardzo bogaty.
O, i w istocie tak właśnie jest – Mayotte to rzeczywiście wyspa „mlekiem i miodem” płynąca, ląd ludzi zamożnych, żyjących spokojnie i dostatnio. W tym momencie należałoby zatem zadać pytanie odnoszące się rzecz jasna do sytuacji innych wysepek tego samego archipelagu, a tworzących obecnie suwerenną Republikę Komorów – takie mianowicie: i na cóż im w ogóle ta niepodległość była potrzebna..? Czy jednak nie lepiej było w niegdysiejszym referendum opowiedzieć się za pozostaniem przy Francji, właśnie tak, jak to uczynili obywatele wyspy, na której obecnie jesteśmy..?
No cóż – wiem, że powyższe słowa są bardzo wobec tych ludzi niegrzeczne, że to z mojej strony już nie tylko „taka niewinna” niezręczność, lecz nawet i wręcz chamski i „mocno politycznie niepoprawny” przytyk – na który pozwalać sobie w żadnym razie raczej nie powinienem – ale... polecałbym jednak wszystkim cofnąć się do rozdziału o Mutsamudu, bo wówczas znacznie łatwiej będzie to moje faux paux wobec obywateli tamtejszej Republiki zrozumieć i usprawiedliwić.
Jednakże koniec już z tymi wysepkami, z tymi wszystkimi Zanzibarami, Komorami, Madagaskarami czy Maskarenami... Ruszamy wreszcie na południe, na stały afrykański ląd – do Mozambiku...
Moi drodzy, wiecie co..? Właśnie przed chwilą przejrzałem tekst dopiero co zakończonego rozdziału i, prawdę powiedziawszy, mocno się jego treścią stropiłem! A tak, niestety, bo z wielkim zażenowaniem odkryłem nagle, iż tworząc go, najwyraźniej w zbyt dobrej formie nie byłem. Ba, mało powiedziane – dałem „plamę” na całego! Toż w tym tekście od nieporadności aż się roi, zwłaszcza od niedociągnięć gramatycznej i stylistycznej natury – krótko mówiąc, tym razem bardzo mocno pokpiłem sprawę i jedyne co mi teraz pozostaje, to za powyższy rozdzialik po prostu się zawstydzić, i tyle.
No cóż, na moje usprawiedliwienie mógłby świadczyć fakt, że powyższe słowa pisałem „na żywca” w nocy w drodze z Port Kelangu do Singapuru, kiedy to zmęczenie po intensywnym dniu pracy w porcie oraz związany z tym brak snu zdecydowanie dawały znać o sobie, więc – owszem – mógłbym w nim teraz czym prędzej coś pozmieniać, jakoś ów tekst „doszlifować”, aby chociaż aż tak bardzo w oczy nie raził, ale… przecież mnie już znacie, prawda..? Wiecie zatem, że tzw. „zapis chwili” już na zawsze pozostać musi, od tego – jak sobie to uczciwie założyłem – odwrotu już nie ma.
Ot, trudno, niezbyt mi się tym razem to udało, ale jak zwykle niczego w tekście JUŻ RAZ STWORZONYM zmieniać nie będę. Co najwyżej mogę obiecać, że w najbliższej przyszłości dołożę wszelkich starań aby moją bazgraninę nieco stylistycznie poprawić (no, przede wszystkim muszę się wreszcie wyspać), ażeby już was więcej podobnymi tekstami w oczy nie kłuć. Ot, co…
louis