BEIRA - Mozambik - Styczeń 2013
Zjawiamy się wreszcie „u wrót” Mozambiku, ale... do portu wpuścić nas jeszcze nie chcą. Otrzymaliśmy informację, że wszystkie nabrzeża są akurat zajęte, na redzie także kongestia, bo jeszcze kilka innych statków ma wejść przed nami, zatem... dobra nasza!
A tak, bo to w mojej ówczesnej sytuacji było wiadomością wręcz znakomitą, jako że ja i tak już byłem pewien mojego wcześniejszego zejścia z tego statku i powrotu do domu, ale przedtem... warto jednak byłoby coś jeszcze na sam koniec „do kieszonki” zarobić, czyż nie? Zwłaszcza że nie wiązało się to już z żadnym specjalnym wysiłkiem i jakąś dodatkową robotą, bowiem my i tak „te swoje” na kotwicy odstać musimy, a… „kasa za sam fakt istnienia” sobie leci, ot co...
No i właśnie tak mi wówczas przyfarciło! Przyjechaliśmy tu bowiem wieczorem 3-go Stycznia, zaś do portu weszliśmy dopiero 16-go, takoż więc ten zupełnie niespodziewany grosz za te prawie pół miesiąca, na który rzecz jasna już absolutnie nie liczyłem, zdecydowanie humorek mi poprawił. No cóż, wiem, że to dosyć płaskie co teraz wypisuję, ale... w końcu cóż w tym złego, skoro właśnie takie jest życie..? Ot, po prostu, z każdego uśmiechu losu pod swoim adresem cieszyć się trzeba, a w tej specyficznej sytuacji to i nawet w dwójnasób, i już..! A tak, bo się jeszcze gotów, nie daj Boże, na człeka obrazić, a potem odwrócić.
A zatem, moi drodzy, pora na garść szczególików: zjawiliśmy się tutaj – jak już w powyższym akapicie zaznaczyłem – 3-go Stycznia i po prawie dwutygodniowym postoju na kotwicy zacumowaliśmy w porcie. Mój zmiennik przybył na statek nieomal natychmiast, szybko mu wszelkie obowiązki w mojej „działce” przekazałem, by już następnego ranka wynajętą przez naszą Agencję taksówką udać się na miejscowe lotnisko. Około południa wyfrunąłem do Johannesburga w RPA, a stamtąd już wprost do Europy – najpierw na londyńskie Heathrow, a potem do kraju.
O, i to już wszystko, co mógłbym na temat tego mozambickiego portu napisać. Cóż, niewiele, prawda? No tak, ale co innego miałbym w tym momencie naskrobać, skoro tym razem widziałem Beirę jedynie spoza szyb samochodu, przedtem nawet na krótko się ze statku nie ruszając? Wszak to jasne, że w takiej sytuacji epatować was jakimikolwiek opisami tegoż miasta lub historią Mozambiku w żadnym razie nie powinienem, bowiem byłoby to najzwyklejszym w świecie nonsensem.
No tak, ale jednocześnie wypada mi solennie obiecać, że kiedy ponownie mozambickie porty „na warsztat” wezmę – jako że byłem tu już wcześniej kilka razy, w samej Beirze również – to zajmę się nimi w sposób bardziej godny ich znaczenia, a już zwłaszcza dlatego, że akurat w tym kraju „coś niecoś” ciekawego jednak mi się przydarzyło – i to przygódki całkiem przyzwoite. Zatem naprawdę warto wtedy będzie w jakiś sposób je opisać. Tak, do Mozambiku jeszcze powrócimy...
Teraz jednakże robimy temu krajowi serdeczne „pa pa pa”, nieco mniej serdeczne „pa pa” robimy statkowi, mojemu dotychczasowemu miejscu pracy, lecz przede wszystkim robimy duuuże „PA PA” naszemu pryncypałowi, dzięki któremu zresztą – paradoksalnie – miałem tak wyśmienitą okazję znacznie wcześniej powrócić do normalności i głęboko z wielką ulgą odetchnąć. Ufffff....
A zatem, jestem w domu. Zaczynam byczyć się na całego (a chłopaki w Afryce nadal się męczą – hi hi), w pełni korzystając z tak niespodziewanie wcześniej odzyskanej swobody (wszak pisałem powyżej, że najwyższy czas powrócić do normalności, no nie?), jednak już w pierwszy Poniedziałek od mojego przyjazdu do kraju – ha, i to już bardzo wczesnym rankiem, jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnych godzin pracy w biurach Armatora (ba, ja jeszcze nawet swoich walizek nie rozpakowałem) – moja Kompania bezlitośnie się o mnie upomniała. Otrzymałem bowiem telefon z propozycją wyjazdu na następny statek już po upływie około 5-6 tygodni, na którą to ofertę zresztą bez żadnego wahania od razu się zgodziłem.
Tak, jeszcze nawet nie wiedząc dokąd w ogóle ten statek pływa..! Ot, po prostu, natychmiast przez telefon wszelkie przedstawione mi warunki nowego kontraktu zaakceptowałem, zgłaszając pełną gotowość wyjazdu w żądanym terminie, a dopiero potem... szybko pognałem do komputera i wręcz „przywarłem” do Internetu, ażeby zorientować się na co ja w ogóle w aż takim pośpiechu się porwałem.
Z rozpaloną więc z ciekawości twarzą i z wypiekami na policzkach „googluję” sobie nazwę tego statku, wyszukuję jego marszrutę i... znowu z wielką ulgą oddycham. A tak, moi kochani, bo ja po prostu jestem „dzieckiem szczęścia”, więc ponownie mi los przyfarcił aż miło. Czytam bowiem „rozkład jazdy” tegoż statku, z radością konstatując, iż... jest to nieomal dokładnie taka sama linia, z której dopiero co powróciłem. A zatem znowu Tanzania, Kenia, Reunion, Mauritius, Seszele i Malediwy.
Dobra nasza więc – myślę sobie z zadowoleniem – długie oceaniczne przeloty, kilkudniowe postoje w portach… Nie jest źle…
louis