LIMASSOL - Cypr - Kwiecień 1981
Była to moja pierwsza i jak dotąd jedyna wizyta w tym porcie, i w ogóle na tejże wyspie. Mało mam więc do zaoferowania jeśli chodzi o ewentualne opisy miasta czy też jego otoczenia, nawet pomimo faktu, iż Limassol zwiedziłem dosyć dokładnie, jednakże czas robi swoje. Nie zachowały mi się w pamięci jakieś szczególne obrazy tego miejsca, w połączeniu zaś z faktem, iż żadnych przygód czy też wydarzeń godnych większej uwagi tutaj nie doświadczyłem, nie powinienem, tak właściwie, w ogóle tegoż rozdziału do moich „Wspominek” wplatać.
A zatem, po cóż jednak zdecydowałem się na jego umieszczenie w moim "wiekopomnym dziełku", skoro praktycznie rzecz biorąc na tenże temat mało mam do powiedzenia? Otóż, jeżeli chodzi o turystyczny aspekt mojego pobytu na Wyspie Afrodyty (ależ patosem zajechałem, no nie?), to w istocie, po stronie "zysków" powinienem zapisać; dokładnie "zero"… Niczego ciekawego tutaj nie widziałem, bo i też widzieć nie mogłem – po prostu dlatego, iż jest to miejsce zupełnie pozbawione wszelkich atrakcji, przynajmniej było takim w roku 1981. Jak jest obecnie to nie wiem, bowiem wspomniałem już, że nie udało mi się od tamtej pory ponownie tutaj zabłądzić.
A może to nawet i lepiej, bo wiało tu nudą na potęgę… Ot, jest to zwykły, przeciętny śródziemnomorski port, jakich w tej okolicy spotkać można wiele. Natomiast od „marynarskiej strony” mojego żywota owa wizyta była wielce pouczająca, z ogromnymi (korzystnymi dla mnie) konsekwencjami na przyszłość. Z pewnego bowiem względu wyjechałem z tegoż kraju nieco mądrzejszy, bogatszy w doświadczenie i przezorność. Ot, był to drobiazg zaledwie, ale jakiż istotny..! Postaram się jednak, zgodnie z moją uprzednią obietnicą, nie rozpisywać się nadmiernie, a skupić jedynie na szczegółach naprawdę niezbędnych.
Jednak, zanim zacznę się na ten temat wymądrzać, pragnę najpierw podkreślić pewien fakt - proszę jeszcze raz łaskawie zwrócić uwagę na powyższą datę, zarówno na rok jak i na miesiąc. Był to Kwiecień, a zatem daleko jeszcze było do pełnego śródziemnomorskiego lata, ale i tak temperatura powietrza znacznie już przekraczała 30 stopni Celsjusza. W południe zaś było tu duszno i gorąco jak w piekle, ale ja mam dopiero 23 lata i wciąż jeszcze jestem szalenie ciekawy świata..! A zatem… Oczywiście, a jakże..! Co mi tam..!? Któż to bowiem w tym wieku zwracałby w ogóle uwagę na takie "drobiazgi" - że niemalże nie ma czym oddychać, że jest wyjątkowo gorąco jak na tę porę roku, że nawet tubylcy, przyzwyczajeni przecież do takiego klimatu, chowają się w tym czasie w cieniu i nie robią wówczas dosłownie niczego, czym mogliby się nadmiernie zmęczyć..? A po cóż zwracać uwagę na takie szczegóły, skoro tam, za portową bramą, czeka na mnie kawałek świata, którego jeszcze nie dane mi było zobaczyć..!? "W miasto", koniecznie (!), bo ma się przecież dopiero te dwadzieścia kilka lat, więc kto by się w ogóle takimi "pierdołami" przejmował..?!
A zatem wyruszyłem na rekonesans dokładnie w samo południe, w dodatku energicznie i pospiesznie (bo przecież czas naglił..!), postój statku w porcie szykował się bowiem na zaledwie dwa albo trzy dni… Tak, ten (przydługawy może nieco) wstęp do opisu mojego wypadu na miasto, był wystarczająco autoironiczny, aby się łatwo domyślić co też mogło mi się przydarzyć, czyż nie? Na szczęście w swojej głupocie nie byłem odosobniony, wybrałem się na tenże spacerek z jednym z Marynarzy, obaj więc mieliśmy niepowtarzalną okazję sprawdzić na własnej d… ileż racji jest w powiedzeniu; "podróże kształcą"..!
Albowiem, ledwo ledwo – dosłownie "na ostatnich nogach" – dowlekliśmy się z powrotem na statek… Na początku (a jakże..!) było wspaniale – nowy kraj, nowy port na swojej trasie, zatem szybko, wręcz "łapczywie" zwiedzać co się tylko zdąży – i łazić, i łazić, i łazić… I oczywiście wszędzie gdzie tylko się da zaglądać, bo jeszcze, nie daj Boże, coś ważnego może umknąć uwadze. Ot, co…
No tak, a chociażby jakiekolwiek nakrycie głowy..? Eeee tam, bagatela..! A może by tak wypić od czasu do czasu co nieco wody, skoro mózg już dokładnie "zlasowany" z gorąca, a nogi aż trzęsą się z osłabienia..? Eeee tam, to przecież złudzenie..! Głupole! Dwa przemądrzałe i wszystko lepiej wiedzące żółtodzioby..! Ale skrócę już ten opis i przystąpię do rzeczy, bo znowu przynudzam…
Wróciliśmy na statek na szczęście jeszcze o własnych siłach a nie karetką pogotowia, ale i tak nie obeszło się bez zdrowotnych konsekwencji. Ja miałem dużo szczęścia, "zaledwie" trochę zwymiotowałem z wyczerpania lecz odpowiednia dawka jakichś lekarstw ze statkowej apteczki, solidna porcja napojów oraz długotrwały orzeźwiający zimny prysznic szybko postawiły mnie na nogi, ale mój kolega, ów Marynarz właśnie, takiego farta niestety już nie miał. "Dorobił" się on mianowicie udaru cieplnego, męczył się z tym niemalże z dobry tydzień, a na dokładkę jeszcze nie obeszło się bez wizyty na statku miejscowego, wezwanego przez Agenta, lekarza.
Wszystko się w efekcie dobrze skończyło, ale co myśmy się przy tej okazji nasłuchali..?! O ho, ho..! Reprymenda wprost "goniła" reprymendę, przestroga przestrogę, kpina kpinę, ale za to nauka "nie poszła w las"… Od tej chwili bowiem jestem już znacznie mądrzejszy, to była nauczka na przyszłość "jak znalazł" i bardzo dobrze, iż zdarzyło mi się coś takiego za młodu, czyli zawczasu, kiedy człowiek jest jeszcze w miarę silny i wytrzymały, bo gdybym "błysnął" taką "mądrością" w późniejszym wieku mogłoby się to naprawdę źle skończyć. A tak, obserwując jak mój kolega kilkakrotnie tracił przytomność, to przynajmniej mocno to sobie wziąłem do serca i już nigdy więcej takiego chojraka nie odgrywałem. Tak, tak – w istocie podróże kształcą…
I jeszcze, na zakończenie rozdziału o Limassol, parę zdań o pewnym incydencie, który zaistniał w pobliskim, znajdującym się na terenie portu sklepie wolnocłowym. To były takie przysłowiowe; "Polaków rozmowy"… Chłopaki z naszego statku chcieli w tymże sklepie dokonać zakupów, tak na zapas, tzw. "prowiantu", czyli kilku flaszek z dobrą mocną zawartością. Ceny tu rzecz jasna były znacznie bardziej przystępne niż w mieście, warto więc było zrobić owe zakupy właśnie tutaj (wiadomo, sklep wolnocłowy) a w naszej statkowej kantynie o takie "zaopatrzenie" wcale łatwo nie było, to jasne. Dlaczego..?
Po pierwsze; Kapitan wraz z Ochmistrzem bardzo skutecznie "trzymali na tym łapę", były więc ilościowe ograniczenia, a po drugie; takie zakupy były zawsze w jakiś tam sposób kontrolowane, Stary zawsze wiedział kto, w co i w ile się zaopatrywał, podpaść zatem było bardzo łatwo lub zwrócić na siebie uwagę, że jest się gościem co to; "lubi sobie czasem…"
Tak więc nic prostszego – tylko "dolce w ruch" i… do sklepu, prawda..? No tak, ale jeden z naszych Motorzystów podchodzi ze swoim, pełnym już wszelkich "dobroci" koszyczkiem do kasy i słyszy nagle; "passport, please…" Ba..! A skąd niby mamy mieć paszporty, skoro – nawet mimo faktu, że często wyjeżdżamy zagranicę – to i tak wyposażeni jesteśmy jedynie w polskie Książeczki Żeglarskie, i w dodatku zdeponowane w biurze Kapitana, zaś do ręki dostaliśmy jedynie przepustki uprawniające nas do wychodzenia do miasta..? (Przypominam jeszcze raz - jest rok 1981)
A zatem pokazuje chłop tę swoją przepustkę ale kasjerka na to; "sorry, no way…" Czyli bez paszportów zakupów nie będzie, i tyle. Proste, prawda..? (Eeeh, co to były za czasy… Dzisiaj wielu młodym osobom nawet nie chce się wierzyć, że tak naprawdę było…) No tak, to w istocie była przeszkoda nie do przeskoczenia, stoją więc nasze chłopaki mocno zdezorientowane, zupełnie nie wiedząc co zrobić dalej. Musieli więc z powrotem wyładować z koszyków i odstawić na półki wszelkie wybrane już "dobra", żal im zamglił oczy, serca biją jak młoty, szansa na „zaprowiantowanie” się oddala, ufff… No tak, ale zrezygnować z owych zakupów za nic w świecie nie chcieli… Tylko jak tego dokonać..? Buuu…
Ano, też proste, a skąd niby wzięło się to powiedzenie; "Polak potrafi"..? Trzeba po prostu znaleźć kogoś przygodnego z paszportem, który im to załatwi, a najlepiej jakiegoś rodaka. Stoi bowiem w porcie kilka innych statków, może więc znajdzie się na którymś z nich jakiś "kontraktowy" ziomek przysłany tutaj do pracy przez Polservice albo Agencję Morską. Tacy ludzie mieli przecież wówczas swoje paszporty na stałe przy sobie, nie to, co "wolni" marynarze Polskiej Marynarki Handlowej…
(Eeeech - westchnę sobie jeszcze raz - cóż to były za czasy..!) I co..? Okazało się, że w tym celu to nawet nie trzeba było specjalnie się fatygować i "kolędować" po porcie, bowiem głośną, prowadzoną w pobliżu kasy naradę naszych "podsuszonych" usłyszał jakiś nasz rodak, który akurat się w tym sklepie znajdował. Jak się potem okazało, był to muzyk (sic!) zatrudniony przez Polservice i wysłany na kontrakt do gry w orkiestrze na jednym z luksusowych statków wycieczkowych, który w tym samym czasie co my stał w porcie. I rzecz jasna od razu zaoferował swoją pomoc; "co za problem, chłopaki..?" – zagaił.
„No pewnie, żaden, skoro jest pan w stanie nas w tej przykrej opresji poratować..! A jużci..!” Jeszcze raz więc "dolce w ruch", odstawione tymczasowo na półeczki "wszelkie dobra" znowu posłusznie powróciły do koszyczków i… jazda do kasy..! Wszystko gra..!
Zapłacili, tym razem jednak już bez przeszkód (bo przecież był już ten wymagany dokument), spakowali co trzeba do toreb i rozpoczynają rozliczenia… Butelek wcale tak mało nie było, z pewnością co najmniej z kilkanaście sztuk, było więc nad czym "się głowić", a przecież wiadomo; "tam gdzie dwóch Polaków, tam co najmniej trzy opinie" (to wszyscy znamy), a ten usłużny muzyk wyświadczył tę przysługę aż pięciu naszym załogantom. Coś więc od samego początku w powietrzu wisiało. Zwłaszcza że…
Właśnie – „tytanami intelektu" to oni niestety nie byli (znałem ich, to wiem), tak więc jak tylko rozpoczęli swoje rachowania, kto ile dolców dał a co za to dostał, to się szybko okazało, że; "tak właściwie, to nic się tutaj nie zgadza..!" Gdzieś tam po drodze z kasy do ich kieszeni z reszty wydanej przez panią kasjerkę "zagubiło się" kilka dolarków. No cóż, niestety – liczyli w tę i we w tę, a tu wciąż manko! Co jest, kur…? Jeszcze raz – znowu brak czegoś, tym razem liczba "zagubionych" dolarków jest zupełnie inna, ale to nic – i tak się nic tutaj nie zgadza i już..! Kur..! No, jakby nie liczyć, to i tak ciągle czegoś brakuje… "Kur..! Panie muzyk..! Coś się, kur…, panu do ręki, kur… "przylepiło"..! Kur..!" No i co było dalej..?
Cóż, nie muszę już chyba nic więcej na ten temat dodawać, prawda..? Można się przecież łatwo domyślić co było dalej… Ot, wstyd był..!!! Po prostu wstyd..! Nakopali oni bowiem temu nieszczęsnemu filharmonikowi do d… (w sensie dosłownym!), od któregoś z naszych "dzielnych matrosów" to i nawet dostał pięścią przez łeb (tak, tak!) - i to wszystko jeszcze na terenie sklepu, nie na zewnątrz..! Awantura z czasem stawała się do tego stopnia głośna, że personel tegoż sklepu aż… zmuszony był wezwać Policję..! Na szczęście jednak, zanim się owi mundurowi znaleźli na miejscu, nasi "dzielni chłopcy" zdążyli się już ulotnić i wrócić na statek, do żadnej zatem interwencji nie doszło.
A muzyk..? Nie wiem, potem już go nie widziałem. Wrócił zapewne do siebie jak niepyszny, ale za to bogatszy o jeszcze jedno cenne życiowe doświadczenie. Nie on jeden zresztą, również i ja, bowiem będąc świadkiem nieomalże całego tego zajścia mogłem na własne oczy się przekonać, co w praktyce oznacza tzw. "polska marynarska solidarność". Oczywiście ta fałszywie pojmowana… Ale, tak właściwie, po co ja w ogóle o tym piszę..? Przecież "nie kala się swojego własnego gniazda", prawda..?
Skończył się już wyładunek, "dorzucano" nam jeszcze tylko nieco drobnicy do Libanu (naszym następnym portem miał być Bejrut), nad ranem zaś wychodziliśmy już w morze…
A zatem – żegnaj Wyspo Afrodyty…
louis