Geoblog.pl    louis    Podróże    Syria - Tartus    Syria - Tartus
Zwiń mapę
2018
20
gru

Syria - Tartus

 
Syria
Syria, Ţarţūs
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, ponieważ ten mój blog jest pewną całością – to znaczy, zamieszczam tu rozdziały będące fragmentami mojej książki „Ot, co… czyli z rozkazu rodzinki spisane wspominki” (jak zresztą wspomniałem już o tym we „Wstępniaku do Wspominek-Wypocinek”) – to teraz będzie kontynuacja opisu jednego z moich niegdysiejszych rejsów, którego fragmenty nota bene już na naszym „blogowisku” zaistniały. Konkretnie była to relacja z algierskiego portu Ghazaouet (w rozdziale „Porty w Afryce”), dokąd przywieźliśmy z ekwadorskiego portu Esmeraldas ładunek bananów, którego część właśnie tam wyładowaliśmy, ale całą resztę już w Bizercie w Tunezji oraz w syryjskim porcie Tartus.
Dlatego też teraz zapraszam was na dokończenie tej naszej ówczesnej „bananowej epopei”… Zaczynamy od wizyty w tunezyjskiej Bizercie…


BIZERTA - Tunezja - Styczeń 2005

No i co, moi drodzy, spodziewacie się może, iż nasz postój w tym porcie był podobny do tego, który opisywałem wcześniej..? Jesteście skłonni podejrzewać, że znowu na Północy Afryki na długo utknęliśmy jako ruchomy portowy magazyn..?
Otóż nie, bowiem tym razem było z tym zupełnie odwrotnie aniżeli w Algierii, wręcz diametralnie, ponieważ zaraz po naszym zacumowaniu zwaliły nam się na pokład aż cztery bardzo liczne gangi tutejszych robotników, którzy natychmiast, jak te przysłowiowe lwy, na swoją robotę się rzucili! A że do zabrania mieli jedynie niezbyt wielką część naszego aktualnego ładunku, bo cała reszta „szła” do Syrii, to niestety byliśmy świadkami kolejnej „błyskawicy” w obsłudze naszego statku – ot, zaledwie około 10 godzin postoju i hajda w dalszą drogę! Czyli tym razem ze zwiedzania Tunezji po prostu nici, albowiem nikt z nas na jakikolwiek wyskok do miasta nawet chwilki wolnego czasu się nie doczekał, i tyle...
Tak więc, moglibyście mi teraz zadać pytanie: to w takim razie po co ja w ogóle was tutaj „przywiozłem”, skoro nie mam na temat Bizerty, tak właściwie, to... nic a nic do napisania..? Odpowiadam więc, ano... chyba nawet i ja sam tego nie wiem! Ot, po prostu, była ona wówczas na naszej drodze, toteż grzecznie się wam tą wizytą pochwaliłem, nawet pomimo faktu, że... „naoglądałem” się tym razem tej Tunezji, że hej! Widziałem wtedy tylko otwierane przeze mnie pokrywy ładowni, następnie wyładunek bananów z samego wierzchu czterech chłodniczych komór naraz, a zaraz potem... z powrotem szybkie zamykanie tych klap oraz jeszcze szybsze klarowanie statku przed wyjściem w morze.
Zatem, jak sami widzicie, nawet i na bananowcach nie zawsze bywa tak różowo, jak to miałem okazję doświadczyć w Splicie czy w Durres. No cóż, wizyta w Bizercie zdecydowanie nam pod względem turystycznym nie wyszła, ale... może będzie z tym lepiej w syryjskim Tartus..? Ano, zobaczymy...

Czyli jedziemy. Obieramy wschodni kurs i gnamy ku najodleglejszemu zakątkowi Morza Śródziemnego, aby już do samego dna naszych ładowni pozbyć się tych ekwadorskich bananków. Natomiast ja... powoli zaczynam już odliczać moje ostatnie dni na tym statku, jako że kilka dni wcześniej zdecydowałem się jednak mój aktualny kontrakt zakończyć.
To znaczy, ściślej mówiąc, zdecydowałem się go nie przedłużać, jako że właśnie takie były moje początkowe zamiary – żeby sobie jednak do mojego pobytu tutaj, zgodnego z podpisanym kontraktem, jeszcze to jedno dodatkowe „kółeczko” do Ameryki dorzucić – ale niestety... No cóż...
Napisałem „niestety”, bowiem moja współpraca z kapitanem (bo przecież chyba jeszcze pamiętacie, z jakiego ja w ogóle powodu na tym statku się znalazłem, prawda..?) stawała się jednak z biegiem czasu wręcz nie do zniesienia. Coraz częściej poczynało między nami dość poważnie „iskrzyć” (już mniejsza o szczegóły, bowiem dotyczyło to oczywiście nie tylko mnie samego, ale i cały szereg innych osób, więc konflikty mnożyły się wręcz na potęgę, a atmosfera w załodze psuła się dosłownie z minuty na minutę), toteż, kiedy tylko dotarła do mnie wiadomość, iż ówże pan swojego pobytu na tym statku zgodnie ze swoim kontraktem jednak nie kończy, tylko dostał właśnie od Armatora pozwolenie na jego przedłużenie, to z kolei ja od razu z moich własnych planów zrezygnowałem, postanawiając samemu już teraz podać się do zejścia.
Ot, już chociażby tylko dla samego świętego spokoju i w celu oszczędzenia sobie zupełnie niepotrzebnego dalszego szargania nerwów. Owszem, trochę mi było szkoda tak fajny stateczek opuszczać, szczególnie w okresie zimowym, bo żeby nie spaprać sobie wakacji, będąc po powrocie do kraju zmuszonym do szukania sobie nowej roboty, jednakże, cóż można było począć, skoro atmosfera na statku naprawdę była już do... totalnej du*y..? Co, zamęczać się nią dalej, jeśli bez żadnych problemów można było z tego piekiełka uciec? Nadal świadkować feudalnym zwyczajom..? Eeee tam, to jednak nie dla mnie.
Dlatego też z chwilą zorientowania się, iż ten kapitan, jak i również jego serdeczny „funfel” Starszy Mechanik, otrzymali pozytywną odpowiedź na swoje prośby o przedłużenie ich kontraktów, ja natychmiast odpowiednią decyzję też podjąłem, całkowicie się ze swoich uprzednich zamierzeń wycofując. A już zwłaszcza dlatego, iż w międzyczasie otrzymaliśmy również i tę wiadomość, że zaraz po wyjściu z Syrii mamy udać się na redę Pireusu, na której statek postać ma aż dwie całe doby, jako że było to wówczas doskonałą okazją dla Armatora przysłać do nas swoich Superintendentów na kontrolę, skoro statek już i tak na swej trasie był tak blisko swojej macierzystej Grecji.
Zatem zupełnie niespodziewanie otworzyła się nagle szansa całkowicie bezproblemowego przeprowadzenia kilku zmian załogowych, już bez konieczności czekania z tym do Gibraltaru (bo przecież wcześniej w samej Syrii było to raczej niemożliwe), toteż szybciutko skorzystać z niej postanowiłem, ku swej radości nieomal natychmiastowej pozytywnej wiadomości się doczekując. Tak więc, zawijając do Tartus już wiedziałem, że mój zmiennik właśnie w Pireusie już niebawem się zjawi. Yeah..!

TARTUS - Syria - Styczeń 2005

No tak, wszystko ładnie, cudnie i pięknie – bo już wiem, że niedługo wracam do domciu na zasłużony odpoczynek – tylko że... najpierw jeszcze trzeba w ogóle przeżyć ten Tartus! Bo jak się wkrótce okazało, nasza wizyta w tym porcie wcale do najprzyjemniejszych nie należała, o nie! I to wcale nie tylko dlatego, że tutejsi stevedorzy urządzili w naszych ładowniach „istne Kongo”, rozpierd*lając w nich kartony z bananami w tak wielkiej ilości, że aż się wierzyć własnym oczom nie chciało (już o późniejszym sprzątaniu tego całego syfu nawet nie wspominając), ale jednak głównie z tej przyczyny, że lokalni oficjele i urzędasy dali nam wszystkim aż tak „do wiwatu”, iż niemalże wszystkiego w jednej chwili nam się odechciewało!
Ufff, ależ to była nawała! Istny „koncert” bezczelności i nieżyczliwości wobec całej naszej załogi, aż do tego przysłowiowego bólu! Urzędnicy Immigration podczas Wejściowej Odprawy kontrolowali tak dokładnie nasze paszporty, jak gdyby były one zupełnie nie z tej planety, a potem urządzili nam „face control” z koniecznością... naszego ustawienia się w karnym szeregu, jakbyśmy wszyscy byli jakimiś pospolitymi przestępcami! Tfu..!
Urzędnicy Sanitarni z kolei – pod kątem sprawdzania czystości, rzecz jasna – aż tak dokładnie poprzetrząsali nasze mesy, pentry, kuchnię oraz wszelkie prowiantowe chłodnie i spiżarnie, że po tym „huraganie” już prawie nic w nich nie zostało! Konserwy, wędliny i „inne tam cukry, kasze czy mąki” aż tak skutecznie się zdematerializowały, że nie pozostał po nich nawet i jedynie sam zapach! Wiem, słowo „zdematerializowały” brzmi bardzo eufemistycznie, ale wy oczywiście i tak dokładnie wiecie o co chodzi, nieprawdaż..?
Jednakże to rzecz jasna wcale jeszcze nie koniec tych „atrakcji”, które lokalni urzędnicy nam tutaj zafundowali. Po „Sanitariatach” i „Pogranicznikach” przyszła bowiem kolej na Celników, a ci to dopiero pokazali klasę, oj tak! Dopiero po ich szlachetnej działalności mogliśmy w pełni ocenić prawdziwą jakość i sprawność syryjskiej portowej administracji. O rety! „Wódka i zakąska w jednym”, czyli tak de facto te wszystkie wspomniane powyżej „koncerty, nawały i huragany” jednocześnie! No ku*wa jego mać, co za bezczelność! Określić wizyty tych panów w naszych prywatnych kabinach jako rutynową kontrolę, to już niestety bardzo poważne nadużycie! Nie, bo to po prostu była zwyczajna... katastrofa!
U prawie wszystkich członków naszej załogi pościele na kojach powywracane były dosłownie do góry nogami (kto jeździł na letnie kolonie dobrze wie, co to znaczy „pilot”, prawda..? Zatem, to właśnie były takie „piloty”, tyle że... jeszcze gorsze!), szuflady i szafki przetrząśnięte aż „do immentu”, a u niektórych to... nawet wykładzina z podłogi była zdarta! Ufff...
No i co wy na to..? No oczywiście, że takie potraktowanie nikomu się spodobać nie może, zwłaszcza że przecież... kilku z nas jeszcze na dokładkę wielu dość cennych przedmiotów po tej „kontroli” doliczyć się nie mogło – nawet pieniędzy!!!!! No cóż, pozwolę sobie jednak tego tematu już dalej nie rozwijać – wszakże wiadomo, że „śliski” – poprzestając jedynie na tym, że z radością mogę was poinformować, że akurat mnie osobiście żadna konkretna strata wtedy nie dotknęła. Owszem, „pilota” w kojce również dorobiłem się „przepisowego”, ale absolutnie nic z mojej kabiny nie zniknęło.
Co dalej..? Ano, powyżej wspomniałem o tym „istnym Kongu” w ładowni, prawda..? Dlatego też pozwólcie, że nieco tę myśl rozwinę. Otóż, chodziło mi oczywiście o ten wręcz nieziemski burdel, który miejscowi robotnicy po sobie tam pozostawili, ale.... i nie tylko o to, niestety. Bo owszem, jakiekolwiek uszkodzenia opakowań ładunków, czy też ich samych, spowodowanych nieumiejętnym obchodzeniem się z nimi podczas operacji przeładunkowych z racji nieostrożności czy braku odpowiednich kwalifikacji, jakoś od biedy zrozumieć jeszcze można, ale cóż można powiedzieć o... traktowaniu ładunku przez portowych stevedorów jak – nie przymierzając – to przysłowiowe „zło konieczne”..?
I otóż to, moi drodzy, bowiem wszystko to, co ci ludzie wtedy w Tartus z tymi bananami w naszych ładowniach wyczyniali w istocie zakrawało na jakąś ponurą kpinę lub też... było po prostu zwykłym celowym sabotażem! No, chyba jednak to drugie (choć oczywiście nie wiem po co i na co, i kto komu), bo w przeciwnym razie pojąć tego, no choćby już tylko w miarę racjonalnie, absolutnie się nie dawało. Ci panowie bowiem z autentycznym rozmysłem (akurat tego jestem pewien jak „dwa razy dwa równa się cztery”) kartony z naszymi bananami wręcz na masową skalę niszczyli, do ładunkowych siatek wrzucali je byle jak, natomiast do stojących na kei samochodów-chłodni pakowali je... „jeszcze bardziej byle jak” – o, jeśli wolno mi tu użyć właśnie tak eufemistycznego określenia.
Jaki był zatem końcowy efekt tej ich „radosnej działalności”..? No cóż, raczej łatwo się tego domyślić, prawda..? Na podłogach wszystkich naszych czterech ładowni zalegały wielkie sterty porozwalanych kartonów i porozdeptywanych bananów – rety, toż to było jak górnicze hałdy! – których wyciągnięcia na wierzch robotnicy już odmówili, ale jednocześnie... odmówiono nam także możliwości zdania na ląd tych resztek jako śmieci po sprzątnięciu tych ładowni!
Tak więc, nie dosyć, że nam solidnie w ładowniach narozrabiali, i nie dosyć, że posprzątać po swoim niecnym procederze nie chcieli, to jeszcze pozostawili nas z tym kłopotem zupełnie samych, zabraniając nam wyrzucenia tychże resztek po prostu na śmieci – i to nawet bez oglądania się na całkiem poważną sumkę, którą za tę usługę nasz Armator im zaoferował..! A przecież było tego wszystkiego, że o ho, ho, ho, hoooo (albo i nawet dużo, duuuużo więcej).
No cóż, ale niestety było jak było, tylko że – na szczęście! – przynajmniej nikt o żadne braki w tych bananach nas się nie czepiał, jako że po tej całej dziwacznej „szopce” otrzymaliśmy jednak od portu zupełnie czysty „out-turn report”, czyli stwierdzający... absolutnie prawidłową ilość wyładowanego przez nich towaru! Zatem, co to w końcu było? Jednak ten podejrzewany przez nas sabotaż, czyli... złośliwość wobec jakiegoś niesolidnego Odbiorcy, który niegdyś ludziom w tym porcie po prostu podpadł..?
Ha, jeśli tak, to... a dobrze mu tak! I już. Z tym że dorzucę do tego jedną drobną uwagę – jeżeli już miałbym kiedyś być jakimś handlowym biznesmenem, to już z całą pewnością... nie w Syrii, ot co...
Takoż więc, z ogromną radością ten kraj opuszczamy, żałując jedynie tego, że niestety nie dane nam tu było choć na chwilkę wyskoczyć na jakiś spacerek do miasta, a to z tej przyczyny, że nam tutejsi oficjele... po prostu wydania przepustek odmówili. Argumentowali to oczywiście troską o nasze osobiste bezpieczeństwo, ale... jednak szkoda. Tak, bowiem musiałem ograniczyć moje „zwiedzanie Syrii” do zaledwie kilkugodzinnego powłóczenia się jedynie po wewnętrznym terenie portu, a przecież takiemu Obieży(ł)światowi jak ja (a nie?!) jednak to zdecydowanie nie wystarczało. Ot, co – ot, co – ot, co...

No tak, to prawda – nie wystarczało, ale teraz wszakże zdążamy do Grecji, więc... może tym razem będzie już z tym lepiej..? Zwłaszcza że przecież będzie to już mój ostatni port w tym kontrakcie, więc już chociażby „z samego założenia” na ląd wybrać się muszę, gdyż ateńskie lotnisko samo do mnie na statek nie przyleci, no nie? (Oj wiem, żarcik bardzo „płaski”, ale... radość przecież człeka rozsadza, kiedy już się do domu wybiera, i tyle!) Tylko że... zanim jeszcze w ogóle tam dotrzemy, to najpierw... Ufff, no przecież musimy pozbyć się z naszych ładowni wszystkich tych śmieci, które syryjscy stevedorzy w nich pozostawili. Z takim „bagażem” jechać dalej po prostu nie mogliśmy. A niestety, było tego niemało. Ba, co ja mówię – duuużo tego było, baaardzo dużo! Ot, wystarczająco dużo, aby usuwanie tego za burtę dopiekło nam wszystkim wręcz niemiłosiernie! Aż do zwariowania..! Kilka bitych nocnych godzin ciężkiej roboty..!
A co, dziwicie się może, iż napisałem: „...usuwanie tego za burtę”..? Dziwicie się, bo w swym idealizmie sądzicie zapewne, że przecież mórz i oceanów zaśmiecać niczym nie wolno..? A skoro nie wolno, to – kto jak kto, ale zwłaszcza marynarze..?! – czynić tego za żadne skarby świata nie powinni..? No nieee, moi drodzy, dyć nie bądźcie aż tak naiwni! Toż nasza branża również od tej ogólnoświatowej hipokryzji wolna nie jest, więc w wypadkach tzw. „wyższej konieczności” (ha, ha, ha!) częstokroć czyni się dokładnie odwrotnie, aniżeli moglibyście się spodziewać, mając na uwadze wszystkie te „ostre i bezwzględne” wymagania odpowiednich Konwencji dotyczących ochrony środowiska naturalnego.
Owszem, takie zaśmiecanie mórz jest oczywiście całkowicie nielegalne (i karalne, jeśli wykryte i udowodnione), ale jednak... dość powszechnie (sic!) praktykowane, jeśli tylko zachodzą ku temu odpowiednio sprzyjające okoliczności.
No niestety, brzmi to rzeczywiście dosyć cynicznie, jednakże, właśnie tak bywa! Ot, weźmy pod uwagę chociażby ten nasz ówczesny przypadek – w Syrii przyjęcia na ląd tych śmieci nam odmówiono (nawet za spore pieniądze!), wiedzieliśmy także już o tym (bo odpowiednie wiadomości już od Kompanii odebraliśmy), iż – uwaga, uwaga, uwaga! – również i w Grecji czeka nas dokładnie to samo (sic!), a przecież czas sobie upływa, więc te paskudne resztki bananków dojrzewają, a już za jakieś 2-3 dni (wszak to proces nieunikniony) zaczną wręcz na potęgę gnić i śmierdzieć!
Następnie tym silnym odorem... przesiąkną ściany i podłogi ładowni (bo przecież wyłożone drewnem i specjalnymi materiałami izolacyjnymi, więc zjawisku higroskopii się nie oprą, nie mają na to żadnych szans!), toteż... jaki Załadowca zdecyduje się potem powierzyć swój następny ładunek takiemu Przewoźnikowi, który tenże towar po prostu zniszczy!?
A zniszczy dlatego, że przecież „sprzeda dalej” tę swą cuchnącą atmosferę ładowni – i to nawet bez względu na to, co tym towarem w ogóle będzie. Tak, bowiem w takiej sytuacji w równym stopniu „ześmierdną” i owoce, i masło, i wędliny, i wszelkiego typu mięso, a i nawet prawie każdy towar butelkowany (tak!), czyli... wszystko to, co przecież jest podstawą w ogóle jakiejkolwiek eksploatacji chłodnicowca! Zatem, co..? Złomować go może, tylko dlatego, że nie pozbyto się w porę... zaledwie kilkunastu ton jakichś organicznych śmieci..? Żarty jakieś sobie stroicie, czy co..?
Tak więc przepisy i zakazy swoje, ale i życie także swoje, prawda..? Dlatego też, w takich wypadkach jak ten nasz powyżej opisany, te śmieci się po prostu bez ceregieli za burtę wyrzuca, i już! Owszem, z reguły czyni się to ukradkiem, czyli pod osłoną ciemności wieczoru lub nocy, ale... ta wspomniana hipokryzja i tak nadal ma się na świecie dobrze, bo... „wyższa konieczność”, itd., itp.
Jak zatem sobie wówczas z tym naszym „bananowym balastem” poradziliśmy..? Ano, bardzo prosto. Kiedy tylko wyszliśmy już na szersze wody, będąc wtedy gdzieś między Cyprem a Kretą, to natychmiast przystąpiliśmy do akcji „banan za burtę!”, wszystkich tych odpadków z naszych ładowni bezlitośnie się pozbywając. A niech więc się rybki choć raz w swoim życiu bananków najedzą, bacząc jedynie na to, aby im przypadkiem przy okazji tej uczty jakiś karton w gardle nie stanął, lub – co gorsza! – jakowyś... plastikowy woreczek (sic, sic, sic!), jeden z tych, w które te bananki były zapakowane.
No i co, moi drodzy..? Zapewne bardzo mocno po moich powyższych słowach jesteście oburzeni, nieprawdaż? Bo przecież, jak to w ogóle możliwe – zapytacie – że z jednej strony mamy bardzo restrykcyjne przepisy odnoszące się do ochrony światowego środowiska naturalnego, gdy tymczasem... ze strony drugiej pojawia się aż taka samowola.. ? Toż, biorąc to na zwykłą ludzką logikę, należałoby stwierdzić, iż... to się po prostu w głowie nie mieści, czyż nie..?
No tak, niby się nie mieści, ale... podczas, gdy Międzynarodowa Konwencja Marpol zanieczyszczania mórz surowo zakazuje (co jest przecież aż do bólu oczywiste, więc nikt z tym polemizować nie będzie), to jednocześnie w wielu portach świata odbioru JAKICHKOLWIEK śmieci ze statków po prostu się odmawia! W innych z kolei, za taką usługę żąda się takiej zapłaty, że... aż się słabo człowiekowi robi już na samą myśl o tym bandyctwie, którego wobec statków niektóre portowe władze się dopuszczają!
Cóż zatem mają począć Armatorzy, jeśli możliwości swobodnego (lecz przede wszystkim legalnego!) pozbycia się śmieci ich się pozbawia, wielokrotnie stawiając ich w sytuacji po prostu patowej? Otóż, radzą sobie wtedy jak mogą, z reguły... „po cichaczu” zlecając załogom swoich statków pozbycia się tego kłopotu we własnym zakresie (czytaj: nakazują nieoficjalnie, czyli nie na papierze lecz jedynie werbalnie, wypier*olić te śmieci gdzieś na pełnym morzu, a potem trzymać buzie na kłódkę!), lub też – co jest jednak sytuacją dużo częściej spotykaną – w ogóle przymykając oczy i uszy na te sprawy, pozostawiając załogę z tym problemem zupełnie samą sobie, jednocześnie jednakże... bardzo pilnie nasłuchując wieści z takiego statku, oczekując meldunku od jego kapitana, iż sprawa została już „jakoś” załatwiona. Ot, co...
Zatem, więcej się już, moi drodzy, temu nie dziwujcie, bo przecież nikt z nas, marynarzy, czegoś podobnego z własnej woli prawie nigdy nie robi (prawie, bo wyjątki są zawsze, wszędzie i we wszystkim), dopuszczając się takich zachowań dopiero w sytuacjach szczególnych, kiedy już naprawdę innego rozsądnego wyjścia nie ma. Owszem, czasami niektórzy armatorzy dla własnej wygody i oszczędności takich możliwości nadużywają, zdecydowanie w swych decyzjach w tym względzie „przeginając”, ale wierzcie mi (no, przynajmniej teraz mnie nie potępiajcie za to, że ja również częstokroć w takim procederze byłem zmuszony brać udział..!), że takie sytuacje naprawdę należą do wyjątków.
No cóż, ale zjawisko to niestety wciąż jeszcze istnieje, do całkowitego zera wyeliminować tych praktyk jednak się nie udało, głównie właśnie z powodu tych zupełnie nieodpowiedzialnych wymagań rozmaitych „ekologicznych decydentów” w wielu portach świata, którzy z jednej strony kategorycznie i pod groźbą wręcz horrendalnie wysokich kar (z więzieniem włącznie..!) żądają absolutnej dyscypliny w obchodzeniu się ze wszelkimi odpadkami, ale z drugiej... w żadnym razie nie zamierzają statkom tego ułatwiać, nie chcąc w ogóle żadnych śmieci do siebie przyjmować. Mówią wtedy wprost, iż ten problem ich nie dotyczy, niechaj więc martwią się tym inne kraje, A NIE MY..!
A że na jakimś stojącym w ich porcie statku śmieci śmierdzą i już „same chodzą”, no to co? Przeca, to nie nasze zmartwienie, BO MY SĄ JEDYNIE OD KARANIA..! O, i właśnie tak postępują szczególnie na Zachodnim Wybrzeżu USA i Kanady, gdzie wszystkich i wszystko mają w d*pie, ale za to do nakładania kar za zanieczyszczenie środowiska (prawdziwe lub rzekome, akurat to już mało dla nich istotne) są jak zwykle w pierwszym szeregu.
Ech, kudy im do takich krajów jak na przykład Szwecja, Dania, Norwegia czy Holandia (ale i do Polski też, zaręczam!), gdzie można we wszystkich portach dosłownie każdy rodzaj śmieci zdać na ląd – a częstokroć to nawet zupełnie za darmo... No tak, ale w Europie jest cywilizacja, a tam... Tam i tak jest brudno jak diabli! Nawet pomimo tych wielkich starań i zakazów!
Ha, ale jak może być inaczej, skoro prawie wszystkie statki po wyjściu z tych „niezwykle czystych” północnoamerykańskich portów nieomal natychmiast nadmiaru odpadków – który im się tam w międzyczasie nagromadził – i tak się pozbywają, bo przecież oceany są wielkie, czasu na ich przepłynięcie potrzeba bardzo wiele, gdy tymczasem... na statku już śmierdzi, a miejsca na dalsze składowanie po prostu nie ma? Toteż bezlitośnie się je po wypłynięciu od takich „czyścioszków” za burtę wywala (więc i tak tuż pod ich nosem), bo innego wyjścia po prostu nie ma. Czyli co – chytry dwa razy traci, prawda..? Jednakże... o tym cicho sza, bo przecież takie wiadomości mogłyby ich spokojny sen zakłócić.

Podobnie zresztą upraszam was o „cicho sza” w sprawie tych opisanych powyżej bananków, bowiem właśnie zjawiamy się na redzie Pireusu.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020