Geoblog.pl    louis    Podróże    Chorwacja - Split    Chorwacja - Split
Zwiń mapę
2018
24
gru

Chorwacja - Split

 
Chorwacja
Chorwacja, Split
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
SPLIT - Chorwacja - Październik 2004

Moi drodzy, na wstępie tego rozdziału szybko wyjaśnię, dlaczego ja się w ogóle w tej Chorwacji znalazłem. Otóż, zaledwie kilka dni wcześniej otrzymałem zupełnie niespodziewany telefon z jednej z gdyńskich Agencji Crewingowych, która w trybie pilnym poszukiwała zmiennika dla kogoś, kto nagle zdecydował się zmustrować ze statku z powodu… jakiegoś poważnego konfliktu z kapitanem.
Muszę przyznać, że akurat tak szczere postawienie sprawy przez tego człowieka, który do mnie zadzwonił (bo zazwyczaj żadnych szczegółów się w takich wypadkach jednak nie ujawnia, o prawdziwych powodach jakiejkolwiek nagłej zmiany załogowej z reguły dowiadujemy się dopiero na statku), było bardzo zaskakujące, toteż w pierwszym odruchu oczywiście chciałem mu odmówić i jego ofertę pracy na tym statku odrzucić. A to dlatego, że takie sprawy prawie zawsze źle „pachną”, po cóż mi więc byłyby jakieś ewentualne kłopoty, skoro już wiem, że one tam na pewno istnieją? Wszakże, jeżeli one tam są, to z jakiej niby racji miałyby one ominąć akurat mnie..?
Mam się zatem w nie samemu z własnej woli pakować..? Przecież to oczywiste, iż ten mój poprzednik (mogę tak go nazwać jeśli się jednak na tę propozycję zgodzę) bez żadnej przyczyny aż tak nagłej decyzji o przerwaniu swego kontraktu nie podjął, coś więc w tym musi być na rzeczy, ani chybi. Zwłaszcza że ten gość z Gdyni aż tak otwarcie mi o tym powiedział, jeszcze w dodatku, również niezwykle szczerze, przy tej okazji zdradzając, że absolutnie wszyscy (prawie dziesięć osób!) dotychczasowi kandydaci właśnie z powodu tego konkretnego kapitana wyjazdu na ten statek mu poodmawiali..! Dziesięć osób po kolei..!
Wyczerpał on więc możliwości przysłania tam człowieka ze swojej własnej Agencji, będąc w tej sytuacji zmuszonym do poszukania kogoś z zewnątrz, sięgając w tym celu do swoich archiwów, z których wkrótce wygrzebał papierzyska... właśnie mojej skromnej osoby, jako że kiedyś w poszukiwaniu pracy również i u nich swoją Aplikację pozostawiłem.
Gdzie indziej wtedy robotę oczywiście znalazłem, toteż akurat ona już się zdezaktualizowała, z tej Agencji żadnego odzewu przez lata już więc nie było, gdy tymczasem teraz... No proszę, nagle dzwoni mój telefonik i słyszę, że czeka mnie propozycja kontraktu za wcale niezły grosz. Tylko że już zawczasu uczciwie zostałem poinformowany o prawdziwych przyczynach mojego potencjalnego wyjazdu. O tym, że jeśli się zgodzę, to będę podmieniał człowieka skonfliktowanego z kapitanem, z którym jeszcze na dokładkę inni również pływać nie chcieli. Ot, ciekawa sprawa, no nie..?
Powtórzę więc, iż w pierwszym odruchu ja także od razu chciałem tę ofertę odrzucić, ale... ten zaproponowany mi statek był chłodnicowcem, czyli akurat takiego typu jednostką, na których zawsze chciałem pracować. No, przynajmniej tego rodzaju pracy popróbować. Ale niestety nigdy do tamtej pory mi się znaleźć czegoś podobnego nie udawało, kiedy więc otworzyła się ku temu taka nagła okazja, nawet mimo tej potencjalnej przykrej sprawy ze Starym, to zamiast natychmiast ją odrzucić, mocno się nad nią zawahałem. Bo może by jednak spróbować..? Cóż mi bowiem szkodzi..?
Dlatego też po krótkim namyśle jednak się na to zdecydowałem. Zgodziłem się na ten nagły wyjazd, jednakże najpierw – ot, tak na wszelki wypadek – wytargowując od dzwoniącego do mnie szefa tej Agencji kontrakt jedynie trzymiesięczny. A kiedy już do jego podpisania doszło, to natychmiast przystąpiłem do pospiesznego pakowania się. Była bowiem Sobota, a ja już we Wtorek rano miałem z warszawskiego Okęcia wyfruwać do Splitu.
W przeddzień, czyli w Poniedziałek, zadzwoniła do mnie... małżonka tego kapitana, która dowiedziawszy się wcześniej od szefa tej Agencji, że na ten statek ktoś z Polski właśnie się wybiera (acha, zapomniałem dodać, że całą jego załogę stanowili Polacy z zaledwie jednym „greckim wyjątkiem” w postaci Trzeciego Oficera), zechciała ten fakt wykorzystać, uprzejmie (tak, bardzo uprzejmie, temu nie zaprzeczam) prosząc mnie o wyświadczenie jej (oraz jej mężowi również, wiadomo) drobnej przysługi, skoro już i tak z Okęcia na ten statek się wybieram.
Rzecz oczywiście dotyczyła zabrania przeze mnie z sobą, właśnie dla tego kapitana – ot, tak po drodze, przy okazji – niewielkiej paczuszki z jakimiś lekarstwami, które dzięki mojemu wyjazdowi mogła jemu w ten sposób przesłać, na co ja bez żadnych obiekcji się zgodziłem.
Problemu z naszym umówieniem się na odebranie tej paczuszki na Okęciu nie było zresztą żadnego, bowiem ta pani zamieszkiwała na stałe w Warszawie, toteż na jakieś trzy godziny przed moim odlotem punktualnie na nasze spotkanie się zjawiła. No i dopiero wówczas okazało się, iż ta „maleńka paczuszka”, jak ją mi uprzednio przez telefon opisywała, okazała się – oczywiście, a jakże! – paczką co najmniej 5-6 kilogramową, pełną jakichś gazet i książek, a jeszcze w dodatku dużą – dużą jak cholera! Ot, była ona podobnej wielkości co karton z butelkowym (0,5 ltr) piwem, bardzo nieporęczna i kanciasta, oczywiście w żadnym razie niemogąca się do mojej walizki pomieścić. Ufff...
No cóż, ja oczywiście mogłem się w tym momencie od tej przysługi wymigać, po prostu zabrania tego knota odmawiając, ale... to była przecież przesyłka dla samego kapitana, było nie było, jednak mojego szefa na najbliższe trzy miesiące. Zatem odmówić mi już nie za bardzo wypadało, toteż z kwaśną miną ten kamień na swoje barki przyjąłem, pokornie bezczelność tej kobiety znosząc. Ech, niestety czasami zdarzają się takiego rodzaju sytuacje, gdy zupełnie bezwolnie wpada się w jakieś sidła, no i właśnie taką ta sytuacja była – bez jakiegokolwiek sensownego wyjścia.
To ciężkie i kanciaste pudło dostarczyło mi zresztą potem niejakich kłopotów podczas Odprawy, kiedy to jeden z celnych urzędników owijający je szary papier (a jaki on był brzydki i pomięty!) po prostu rozerwał, zaglądając do środka - stąd wiem, że były tam gazety, książki i... czekolady. Ale dopiero w tej chwili dopadła mnie refleksja, że przecież... ot, a gdyby był tam jednak jakiś przemyt, to co wtedy..? Oj, jaki ze mnie byłby głupol, czyż nie..!? A zasada w takich razach jest prosta jak ta przysłowiowa konstrukcja cepa – w obecnych czasach przenigdy takich przysług obcym ludziom się nie robi, i tyle! Ech, ależ się wtedy wykazałem naiwnością, wręcz wzorcową. Bo przecież właśnie w taki sposób wszelkie „jelenie” najłatwiej wpadają! Tfu..!
No tak, ale na szczęście ta pani jednak nie okazała się kurierem żadnej przemytniczej mafii, toteż spokojnie tę Odprawę przeszedłem, choć już później – no niestety – o żadnym spokoju mówić już więcej nie mogłem. A to oczywiście dlatego, że przecież przez całą moją podróż nadźwigałem się tego nieporęcznego paskudztwa „aż do bólu”, taszcząc je jako bagaż podręczny pod pachą, nie mogąc nigdzie po drodze tego świństwa choć na chwileczkę pozostawić. Ufff, ależ mi wtedy kulę u nogi fundnięto, nie ma co! A loty miałem wówczas wcale nie takie wygodne, jako że najpierw z Okęcia frunąłem do Budapesztu, a stamtąd – po ponad czterogodzinnym koczowaniu na lotnisku – przelot już wprost do Splitu.
Ale szczęśliwie cały i zdrów tam dofrunąłem. Już po zaledwie około 20 minutach spotkałem się w hali przylotów z naszym miejscowym Agentem, który natychmiast z lotniska odwiózł mnie wprost do portu, ponieważ mój statek już od poprzedniego dnia w nim cumował. Po drodze dowiedziałem się od Agenta również i tego, iż postoi on w tym porcie aż do przyszłej Środy, czyli cały bity tydzień..! „O ho ho! – pomyślałem sobie – Wcale nieźle się ten mój kontrakt zapowiada, skoro ten statek na jakiegoś „pośpiecha” nie wygląda. Raczej się na nim płuc wypluwać nie będzie, jeśli jego postoje w portach w istocie okażą się takie długie”.
Tak, moi drodzy, no i rzeczywiście tak było, tylko że... o tym napiszę nieco później, bo przecież najpierw muszę w ogóle na niego zajechać, prawda..? Toteż zajeżdżamy... Nnnno, bardzo śliczny chłodnicowiec, nie powiem. Zgrabny, ładne i lekkie pokładowe dźwigi, cztery ładownie, wysoka biała nadbudówka i bielusieńkie burty z wymalowanymi na nich... bananami. Nieźle jest. Tyle że... Ano właśnie. Tylko że, jak naprawdę na nim będzie..? Czy jego załoga również będzie do rzeczy..?
No cóż. Ech, akurat o tym dłuuuugo by mówić i pisać, niestety. Napisałem „niestety”, bo z tym różowo rzeczywiście nie było, ale... pozwolę sobie tego tematu jednak zbytnio nie rozwijać, moi mili. Nie dlatego zresztą, iż w tej załodze działo się coś niedobrego pomiędzy jej członkami, czy też ich stosunek do mojej osoby, jako przybysza spoza ich Agencji, był jakiś szczególnie zły.
O nie, akurat nie to mam na myśli, gdyż pod oboma tymi względami bywało raczej dobrze – szeregowi członkowie załogi z sobą nawzajem skłóceni nie byli, do jakichś poważniejszych konfliktów pomiędzy nimi również nie dochodziło, do mnie odnoszono się normalnie, więc kilku wcale dobrych kolegów w międzyczasie pozyskać mi się udało – tym problemem natomiast, który chciałem podkreślić, była ich... wręcz bezgraniczna uległość (o, tak to nazwę) wobec swojego statkowego Dowództwa.
Ot, krótko mówiąc, oni w swej zdecydowanej większości przejawiali aż tak daleko posuniętą pokorę wobec Kapitana i Starszego Mechanika, że pozwalali im traktować się jak małe dzieci! Tak, oni byli wręcz regularnie przez tych dwóch „Panów i Władców” tłamszeni, jak jacyś – nie przymierzając – wasale! I szczerze przyznam, że ja naprawdę zupełnie nie mogłem zrozumieć przyczyn, które nimi kierowały, ażeby w aż tak wysokim stopniu dawać się... wyzywać (tak!) i sobą pomiatać! O rety, no uwierzcie mi na słowo, ja po prostu czegoś podobnego jeszcze w swoim życiu na żadnym statku nie widziałem! Toż to były układy jeszcze gorsze aniżeli w wojsku!
Ja wówczas naprawdę bardzo serio zastanawiałem się nad powodami tej dziwnej uległości – bo owszem, obawa o stratę pracy to jedno, ale godzenie się na rządy w wydaniu feudalnym na statku to drugie, to już zupełnie co innego! Nieomal każdego dnia Stary czy Starszy Mechanik kogoś opier*alali jak tę przysłowiową „burą sukę”, czyniąc to zresztą przy byle okazji, rzecz jasna głosem podniesionym, czy nawet pospolitym chamskim wrzaskiem i używając przy tym całą galerię słów tzw. „powszechnie uznawanych za wulgarne i obraźliwe”. Gdy tymczasem ze strony tych jeb*nych za byle co załogantów... zero reakcji! Nic, tylko nisko zwieszone głowy i pokorne „cielęce oczy”.
Dramat, istny dramat, a dla mnie to po prostu zupełnie nie do pojęcia. Chyba że za przyczynę tego stanu rzeczy uznać fakt, iż oni wszyscy pracowali u tego Armatora już od ponad... dziesięciu lat, bez absolutnie żadnego „skoku w bok”, to wtedy jeszcze jakoś od biedy można to zrozumieć. Zwłaszcza że dla prawie każdego z nich ta Kompania była w ogóle pierwszą w ich życiu na kontraktach pod obcymi banderami, toteż najprawdopodobniej właśnie to powodowało ich całkowity brak orientacji jak w ogóle bywa gdzie indziej.
Jednakże, moi drodzy, skoro już zadeklarowałem się, iż dalej tego tematu rozwijać nie będę, to słowa dotrzymuję i ten wątek już kończę, dorzucając do tego jeszcze jedynie to, że akurat w moim wypadku było z tym jednak całkiem inaczej, na szczęście. Ja bowiem już od samego początku traktowany byłem jako pracownik „przejściowy”, który zjawił się tu jedynie wyjątkowo, dlatego też do mnie żaden z tych „Wielkich Właścicieli” specjalnie się nie czepiał, a już szczególnie po tym, kiedy na jakąś wyrażoną pod moim adresem w bardzo nieładnym stylu uwagę przez Starszego Mechanika, ja w odpowiedzi tak mu się gwałtownie – i również bardzo nieładnie! – „odszczeknąłem”, że od razu dał mi święty spokój i już nigdy więcej w drogę mi niepotrzebnie nie wchodził.
Ja natomiast już od wtedy wiedziałem, że z całą pewnością swojego kontraktu na tym statku nie przedłużę. O nie, głupich nie ma, te trzy miechy w miarę spokojnie przetrzymam, owszem, ale już o żadnym ewentualnym przeciągnięciu mojego tu zatrudnienia aż do wiosny – co w razie czego planowałem, gdyby mi się jednak pływanie na bananowcu spodobało – nie myślałem. Ot, wytrzymam swoje i czym prędzej stąd spadam, bowiem w tak toksycznych warunkach ja osobiście żyć po prostu nie potrafię.

No cóż, zaczęło się niezbyt przyjemnie, ale… to jeszcze nie koniec. Dalszy ciąg w następnym odcinku…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020