Geoblog.pl    louis    Podróże    Chorwacja - Split    Chorwacja - Split-2 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
24
gru

Chorwacja - Split-2 (ostatni)

 
Chorwacja
Chorwacja, Split
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
No to „jedziemy z tym koksem” dalej…

No a jak zatem ułożyły się moje relacje z tym kapitanem, o którym już zawczasu wiedziałem, że jest „postrachem” dla Pokładowców, aż do tego stopnia, że Chiefowie seryjnie podawali się do wcześniejszego zmustrowania, nie mogąc współpracy z nim wytrzymać, zaś ich potencjalni zmiennicy wręcz masowo zatrudnienia razem z nim odmawiali..? Ha, muszę przyznać, że akurat ja zbyt wielkich problemów z tym na szczęście nie miałem, jako że moją skromną osobę również i on potraktował jako „meteora”, który pojawił się w tej Kompanii na krótko, a zaraz potem i tak w swoją własną drogę dalej odleci. Tak więc narzekać w sumie zbytnio nie mogłem, ale i tak ta ogólna panująca na statku atmosfera zastraszenia zdecydowanie mi do gustu nie przypadła, więc bez wahania już o przedłużaniu kontraktu nie myślałem.
Ot, na przykład przywitanie. W przydzielonej mi na czas przekazywania obowiązków od mojego poprzednika kabinie szybko się rozlokowałem, odpowiednie dokumenty i odpis kontraktu wręczyłem Drugiemu Oficerowi, który na tym statku zajmował się całą Administracją (zwyczajowo robi to Kapitan wraz z Trzecim Oficerem, ale tutaj Trzecim był… 65-letni Grek, który zresztą robił na tym statku – uwaga! – swój absolutnie pierwszy rejs w życiu! Był więc tu raczej „za szpiona” tej greckiej Kompanii, nie zaś po to, żeby się papierzyskami zajmować – ot, ciekawostka, prawda?), a zaraz potem wybrałem się do kabiny kapitana oddać mu tę jego „maleńką paczuszkę z lekarstwami” od małżonki.
Grzecznie pukam, powoli wchodzę do przedsionka i widzę go siedzącego przy swoim biurku, całkowicie obróconego do mnie plecami, jako że to biureczko akurat w tak dziwny sposób było tam zamontowane – nie bokiem lub przodem do wejścia, jak to z reguły na statkach bywa, ale właśnie tyłem. Chrząkam, mówię „Dzień Dobry”, przedstawiam się, od razu wyjaśniam, że to właśnie ja jestem tym nowo okrętującym załogantem, że przywiozłem mu przy tej okazji paczkę od jego żony, itp., itd., natomiast w odpowiedzi słyszę… „to postaw ją, ku*wa, przy drzwiach i mi głowy nie zawracaj!” Nieźle, no nie? No i oczywiście – a jakże! – nie było z jego strony nie tylko żadnego, choćby jedynie zdawkowego „Dziękuję” za tę drobną przysługę („drobną”, cholera – kilka kilogramów kanciastego paskudztwa!), ale i nawet… on się w ogóle za siebie w moim kierunku nie obejrzał..! Ależ! Tylko burczenie o niezawracaniu głowy i nic więcej..!
Uuu hu, huuu… - pomyślałem - no to teraz chyba już „jestem w domu”, już chyba domyślam się powodów, dla których aż tak wielu ludzi z tego statku czym prędzej spier*alało „gdzie pieprz rośnie”. Toż takie zachowanie raczej przypominało bardziej jakiś ponury kabaretowy żart, aniżeli… Ano właśnie, tak właściwie to co..?! Przejaw chamstwa, prostactwa, wyniosłości, rozdętego ponad miarę ego, czy też może… najzwyklejszą w świecie chorobę „pod sufitem”..? O rany, czegoś takiego to ja jeszcze w życiu nie widziałem! Nooo, ciekawe zatem, jak z tym będzie dalej – czy to było tylko czymś jednorazowym, bo na przykład humorek mu akurat nie dopisywał, czy też może jednak jest to… jego żelaznym standardem?
No cóż, jak już się niebawem okazało, zdecydowanie tym drugim. Oj tak, albowiem kolejnym etapem „przywitania mnie przez niego w progach tego niegościnnego statku” było jego zachowanie podczas kolacji, kiedy to ni stąd ni z owąd nagle na mnie „naskoczył” z krótką (na szczęście krótką, więc przynajmniej mi dalszych zdziwień oszczędził) przemową, wyglądającą mniej więcej tak (dokładnie słów nie pamiętam, ale ich sens jak najbardziej): „…ty mi się, ku*wa, w żadne balasty ani w robotę marynarzy na pokładzie, ku*wa, nie wpierd*laj! Zajmij się tylko, ku*wa, swoimi jeb*nymi bananami, a na MOIM statku się, ku*wa, nie rządź!”
Ufff, no przyznam uczciwie, że mi na takowe dictum jedno z żeberek, które akurat na tę kolację serwowano, omal w poprzek w gardle nie stanęło. No, krótko mówiąc, z nagłego zdziwienia tym jego wystąpieniem prawie że się tym żeberkiem nie udławiłem – ot, zamurowało mnie na amen..! Moi drodzy, błagam, uwierzcie mi na słowo – ja do tej pory nawet się jeszcze nie zdążyłem odezwać, absolutnie niczego na statkowe tematy jeszcze nie powiedziałem!
Ot, ta jego „przemowa” było po prostu czymś… „profilaktycznym”, takim już zawczasu wyjaśnieniem z jego strony panujących na tym statku układów, po chamsku i bez ogródek. I to nieważne, że facet w ogóle mnie jeszcze nie znał, a do tamtej chwili żadnego innego słowa poza tym „cudownym przywitaniem z paczką” w jego kabinie między sobą nie zamieniliśmy. Nie, dla tegoż pana ten rodzaj natychmiastowego „ustawiania kogoś w szeregu” był normą, zupełnie bez względu na to, kim ten ktoś był i czy go w ogóle zdążył do tej pory na oczy zobaczyć!
Z tym że… akurat takie postawienie przez niego sprawy było dla mnie zdecydowanie na rękę, bo przecież zdejmował mi on w ten sposób z głowy kilka istotnych obowiązków, którymi na co dzień w mojej pracy na statku zajmować się muszę, gdy tymczasem tutaj – właśnie dzięki tym jego doprowadzonym wręcz do granic absurdu władczym przyzwyczajeniom – one z zakresu mojej odpowiedzialności zupełnie były zdjęte! Tak, bowiem podczas tego kontraktu zupełnie nie musiałem kłopotać się wymyślaniem i przydzielaniem marynarzom jakiejkolwiek roboty na pokładzie (sic!), ani nawet myśleć o balastach czy… wielu papierkowych robotach (z ładunkowymi raportami do Kompanii włącznie!), ponieważ tym zajmował się tylko i wyłącznie on sam, absolutnie nikogo innego do tych spraw nie dopuszczając!
O rety, ależ to było dziwaczne, zupełnie zresztą dla mnie niezrozumiałe. Jednakże - ot, paradoksie! - to było wręcz fantastycznym dla mnie (A TAK!) rozwiązaniem, jako że oprócz zajmowania się ładunkiem bananów, morskimi wachtami oraz normalnym udziałem w cumowniczych manewrach, już… zupełnie nic innego do moich obowiązków nie należało! Wyobrażacie więc sobie, jak przez te około trzy miesiące wyglądał mój przeciętny dzień pracy..?
Toż to były wakacje!!! W morzu o czwartej rano zaczynałem wachtę, o ósmej ją kończyłem i… już byłem wolny aż do godziny szesnastej, do następnej wachty! Kiedy o dwudziestej ją kończyłem to… szedłem spać! Żadnych papierzysk i użerania się z „marynarstwem” nie miałem, bo tym wszystkim zajmował się tylko i wyłącznie sam kapitan, który nota bene czynił to dlatego, że… - jak sam wielokrotnie mawiał - „nikomu niczego odpowiedzialnego powierzać nie będę, bo gdyby nie ja, to tu już by wszystko się zawaliło!” O rany, czy wy macie pojęcie, jakie to było dla mnie cudowne..?! Dyć to był prezent od losu jak się patrzy! Istne „zagłaskiwanie” mojej skromnej osóbki – ach, żeby tak chciało być zawsze!!!
No owszem, trzeba było niestety przy tej okazji mocno uodpornić się na jego wieczne wrzaski pod adresem chłopaków z Pokładu, Kucharza, Stewardów i Motorków (na szczęście nie pod moim, do mnie prawie nigdy z niczym się nie czepiał, bo przecież „z byle kim” on się nie zadawał, więc traktował mnie na równi z otaczającym nas powietrzem), ale w świetle tych zysków, które przecież miałem dzięki jego braku zaufania do kogokolwiek innego poza sobą samym oraz do swego serdecznego kumpla „Starego Miecha”, to naprawdę niewiele mi już przeszkadzało. Ba, powiem więcej, to było coś wspaniałego!
Mój dzień pracy w morzu już wam opisałem, dodać mogę do tego tylko to, że w powrotnej drodze z Południowej Ameryki na Morze Śródziemne (kiedy już jechaliśmy z bananami z Ekwadoru, zaś do Ameryki wybieraliśmy się zawsze „na pusto”- świeeeetna sprawa!), dochodziło mi jeszcze po ósmej rano kontrolowanie temperatury bananków w ładowniach i spisywanie na ten temat odpowiedniego raportu, co zajmowało mi zazwyczaj w sumie około dwie godzinki, a potem… znowu totalny luz! Czyli wakacje, że heeeej!
Ba, to jeszcze mało powiedziane! Moi drodzy, nie napisałem wam bowiem jeszcze nic o zakresie mojej roboty w portach. A było z tym tak: w portach załadunkowych, czyli w Guayaquilu i w Esmeraldas w Ekwadorze, była oczywiście pełna mobilizacja, więc podczas pakowania do kolejnych chłodniczych międzypokładów całego mnóstwa 18-kilogramowych kartoników z bananami (a cały statek pomieścić ich mógł w sumie około 114-115 tysięcy sztuk) trzeba było ściśle wszystkiego pilnować, nie tylko samej ich sztauerki zresztą, ale i również kontrolować należało wyrywkowo po co najmniej jednym z kartonów z każdej partii ładunku, taki pakunek całkowicie rozrywając, aby zmierzyć temperaturę w owocach „w tzw. pulpie” oraz w celu zwyczajnej wizualnej lustracji. Czy nie ma w nich brudu, jakichś „żółtków” (czyli przedwcześnie dojrzałych), itd.
W portach wyładunkowych natomiast, tak praktycznie rzecz biorąc, poza otwieraniem i zamykaniem hydraulicznych pokryw ładowni już nic innego mnie nie obchodziło! A że tym zajmowali się Oficerowie Służbowi oraz Wachtowi Marynarze, to ja… prawie zawsze miałem wolne! Ot, wieczorkiem wypisywałem tylko odpowiedni sumaryczny raport z dziennego wyładunku i… cześć pieśni! Wakacji ciąg dalszy, więc… hajda na spacerki po mieście lub wizyty w knajpkach! Ha, co więcej, nawet i ten nasz „Pan i Władca” częstokroć sam osobiście mnie do tego zachęcał..! Niemalże „wyganiał” mnie ze statku do miasta, abym sobie „coś tam, coś tam, coś tam” pozwiedzał (właśnie tak to określał), zamiast niepotrzebnego… pętania MU się pod nogami podczas marynarskiej roboty na pokładzie!
Bo wiecie, jak on nawet potrafił to w słowach ująć..? No proszę, oto mały przykładzik: „wypier*alaj do miasta na piwo, a mi tu w robocie nie przeszkadzaj!” O rety, czy możecie to sobie w ogóle wyobrazić? Ale właśnie tak było, serio! Toteż, jak sądzicie, co w takich wypadkach czynił autor niniejszych słów, kiedy tylko otrzymywał od swojego statkowego Pryncypała „propozycję nie do odrzucenia”… wypierd*lania do miasta na piwo, zamiast przeszkadzania mu w robocie? Ależ oczywiście, macie rację – natychmiast mi u ramion wyrastały skrzydełka i szybko wyfruwałem na długie spacery, bo przecież takiemu komuś jak ja akurat takowych spraw nigdy powtarzać nie trzeba, wiadomo. Zatem…
Ano właśnie, moi drodzy. No przecież my teraz jesteśmy w chorwackim Splicie, więc… zwiedzanie, zwiedzanie i jeszcze raz zwiedzanie tegoż pięknego miasta, które poszczycić się może wcale niezłą historią. Ot, wystarczy powiedzieć, że to przecież niegdysiejsze starożytne Spoletnium, główne miasto rzymskiej prowincji Dalmacja, które dziś liczy sobie już – ha, bagatela – niemal 2 tysiące lat istnienia. A już czymś wręcz wybitnym dla każdego przybywającego tu turysty jest Pałac Dioklecjana, który tak de facto… już sam w sobie jest osobnym miastem, jako że nie jest on jedynie jakimś zaledwie jednym budynkiem, ale całym wielkim kompleksem najprzeróżniejszych domów i istnego labiryntu wąskich uliczek! Cudo!
Cały ten zabudowany obszar Pałacu stanowi więc swoistego rodzaju Stare Miasto, otoczone wprost przepotężnym murem (pomyślcie tylko – w niektórych jego fragmentach o wysokości prawie 30 metrów! Prawdziwy gigant..!), z wieńczącymi go kilkunastoma warownymi basztami (one również są wspaniałością nad wspaniałościami! Szkoda tylko, że już w ruinie.) oraz posiadającym cztery, wychodzące oczywiście na cztery strony świata, obszerne bramy. Wyobrażacie więc sobie co oznacza dla tzw. „rasowego” turysty przechadzka po tym terenie..? Toż to istny zawrót głowy! Przeżycie naprawdę „z najwyższej półki”.
Na tej Starówce znajdują się też oczywiście i inne piękne zabytkowe obiekty, które miałem przyjemność odwiedzić, jak na przykład tzw. Świątynia Jowisza (jeśli dobrze pamiętam, w razie czego sprawdźcie to sobie sami w jakiejś Encyklopedii) oraz ogromna Katedra (jej nazwy też już nie pamiętam), której wysoka dzwonnica jest wręcz wspaniałym punktem widokowym – tak, wspaniałym, bowiem wszystko to, co z niej można dookoła zobaczyć, dosłownie dech w piersi zapiera. Kolejne cudo.
Ha, a wiecie co ja w pierwszej kolejności ze szczytu tej dzwonnicy dostrzegłem..? Zapewne akurat tego się domyślacie – jak mniemam – bo tym czymś był oczywiście… pełen fajnych i przytulnych knajpek nadmorski bulwar, który rzecz jasna prawie codziennie odwiedzałem (kiedy go wreszcie z góry odkryłem, bo przedtem jakimś dziwnym trafem go ominąłem), za każdym razem „kotwicząc” tam w innym lokaliku, jednakże zawsze z dokładnie tym samym zamówieniem do konsumpcji. A był to tradycyjny i niezwykle tu popularny napój (no cóż, jego nazwę także już zapomniałem), składający się – uwaga, bo to naprawdę bardzo oryginalne! – ze… zwykłego piwa, ale „ochrzczonego” wlewanym do niego kieliszeczkiem miejscowego trunku o nazwie travica (albo travarica – ot, znowu te luki w pamięci), co czyniło to piwo znacznie mocniejszym, to oczywiste, ale i jednocześnie napitkiem o wręcz boskim smaku. Mniam…
O, i właśnie w taki sposób spędziłem te kilka dni mojego pobytu w Splicie. Czyli co, warto było jednak zgodzić się na ten nagły wyjazd „w nieznane”, prawda? No, przyznam uczciwie, że w żadnym wypadku narzekać nie mogłem. Owszem, atmosfera na statku była do „kompletnej du*y” – co racja, to racja – ale przynajmniej te możliwości wyrwania się w wolnych chwilach gdzieś na miasto ten „unoszący się tam w powietrzu jad” doskonale mi rekompensowały.

No tak, ale ja już na dobre na ten statek zaokrętowałem, więc… jedziemy dalej. Dokąd..? – zapytacie. No oczywiście, że do kolejnego portu naszej ówczesnej podróży, to znaczy do albańskiego Durres…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020