Geoblog.pl    louis    Podróże    Albania - Durres    Albania - Durres
Zwiń mapę
2018
25
gru

Albania - Durres

 
Albania
Albania, Durrës
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Krótki przelot na południe po Adriatyku i meldujemy się w następnym wyładunkowym porcie tego rejsu, czyli w albańskim Durres.
Zatem, zapraszam was do... chyba najdziwniejszego kraju w Europie...


DURRES - Albania - Październik 2004

A niby z jakiej to przyczyny... kraju najdziwniejszego..? – zapytacie zapewne. Toteż odpowiadam: czy możecie sobie wyobrazić, że w Albanii – państwie o zaledwie około 3,5-milionowej populacji – znajduje się w sumie... aż około milion betonowych bunkrów..!? Powtarzam – prawie milion! A trzeba jeszcze pamiętać o tym, że są to jedynie oficjalne statystyki, bo ile jest jeszcze takich schronów tzw. „szerszemu ogółowi” nieznanych, to chyba... jedynie sam Bóg raczy wiedzieć.
Owszem, nie są to obiekty w stylu naszych wielkich schronów, na przykład w Międzyrzeckim RU, w pobliżu miasteczek na Wale Pomorskim czy w słynnej Kwaterze Hitlera w Gierłoży pod Kętrzynem (gdzie od podziemnych korytarzy aż się roi i jest tego naprawdę bardzo dużo), a jedynie niezbyt wielkie obetonowane pomieszczenia o kopulastym kształcie, pobudowane bezpośrednio na powierzchni ziemi lub tuż pod nią, jednakże... jest tego przecież aż cały milion..! Ufff...
Jak zatem się domyślacie, na takie budowle natknąć się tu można dosłownie na każdym kroku, gdyż oczywistością jest, że przy tak ogromnej ich ilości po prostu nie sposób czegoś podobnego przeoczyć – one znajdują się autentycznie wszędzie, w którą stronę by nie spojrzeć! Rzecz jasna najwięcej takich betonowych kopulastych półkul, czy też raczej „półpiłek” (bo one w istocie wyglądają jak zakopane do połowy w piasku piłki), znajduje się na morskim wybrzeżu - bo przecież to właśnie z tamtej strony, od morza, w razie czego należy spodziewać się ewentualnego najazdu wroga, toteż tutejsze plaże są nimi wręcz usiane! Ależ tam tego pobudowano..! (Tylko... po co? Kto w ogóle miałby być tym wrogiem..? Ech...)
Jest tam zatem takich warownych, wystających z nadmorskiego piasku „półkulek” całe mnóstwo, ale oczywiście nie tylko tam. Ja sam, podczas moich spacerów po tym mieście, napotykałem jeszcze kilkanaście takich bunkrów w innych miejscach oprócz tutejszej plaży (nota bene aż tak brudnej, że chyba jedynie ktoś zupełnie nieodpowiedzialny mógłby się na niej w słońcu wylegiwać – lub samobójca pragnący „zejść” z naszego świata na śmiertelną chorobę skóry!), w większości w pobliżu głównych ulic miasta, ale i również – uwaga, uwaga, uwaga! – na tutejszym cmentarzu (sic!) oraz... w ruinach starożytnego rzymskiego teatru! O rany, ależ profanacja! Kto w tym kraju kiedyś aż tak bardzo zwariował..?!?!
No dobra, ale zakończmy już ten „bunkrowy” wątek, bo przecież inne, znacznie od niego ciekawsze, na swoją kolejkę również czekają. Zatem, może teraz mały „łyczek” turystyki, zgoda..? To znaczy, chciałbym teraz wam się pochwalić, jakie to zabytki w Durres udało mi się odwiedzić i własnoręcznie... pomacać..! Tak, „pomacać”, bowiem najważniejszym historycznym zabytkiem w tym miejscu są bizantyjskie mury miejskie (bardzo wysokie i rzeczywiście okazałe, to trzeba przyznać), toteż użycie w tym momencie słowa „zwiedzanie” byłoby raczej niezbyt ścisłe, skoro ani wejść do góry na ich szczyty nie można było, ani nawet wstąpić do któregoś ze znajdujących się w nich pomieszczeń, bo one wszystkie po prostu były zupełnie niedostępne. Albo „na cztery spusty” zamknięte, albo... zamurowane na amen.
Tak więc, jedyne co mogłem w tym wypadku zrobić, to po prostu wzdłuż całej ich długości się przespacerować i je w niektórych co ciekawszych miejscach... poobmacywać, co rzecz jasna z ochotą czyniłem, ale już niestety nic a nic więcej. A to oczywiście dlatego, że tutejsze władze absolutnie nic ze swej strony nie uczyniły, ażeby ten piękny starożytny obiekt jakoś dla turystów uatrakcyjnić. Owszem, turystów tutaj zawsze jak na lekarstwo, więc tłumów chętnych do ich podziwiania i tak tu nie ma, jednakże... czy nie można by o nie chociażby trochę zadbać, aby nie straszyły zwykłym brudem, nie były pobazgrane prymitywnymi napisami i obrośnięte chwastami..? Zatem, sposób myślenia tutejszych decydentów był zapewne taki: ktoś je kiedyś pobudował, więc niech sobie teraz stoją takie, jakie są, i tyle. No cóż...
Bardzo podobnie zresztą jest w Durres także i z tymi wspomnianymi powyżej ruinami starorzymskiego teatru. No kurde balans – czy nie można by ich choć z tych zarośli oczyścić..?! Już nawet niczego więcej taki turysta jak ja od władz tego miasta by nie chciał – nic ponad to, aby chociaż te wredne chwasty ktoś tam powyrywał. No bo przecież... to jednak naprawdę bardzo cenny zabytek – czy oni tego nie widzą?! A tymczasem wszędzie dookoła brud, chwasty, walające się śmieci oraz... dziki szalet dla „nagle potrzebujących”..! Istny obraz tej przysłowiowej nędzy i rozpaczy, taka jej „żywa ilustracja”. Ech...
Nieco lepiej było pod względem czystości oraz zadbania w wypadku tzw. Wieży Weneckiej (to tak de facto fragment murów miejskich) oraz Rzymskich Term z okresu II-go wieku naszej ery (choć niestety te pozostałości są wręcz mikroskopijnej wielkości), ale ja osobiście i tak byłem tymi obiektami mocno rozczarowany.
No i co dalej..? Ano… nic. Już niczego więcej pod względem tzw. „turystyki historycznej” w Durres doświadczyć raczej nie można. Koniec tematu…
Owszem, tu i ówdzie napotkać można na swojej drodze – nawet i w samym centrum miasta – resztki starożytnych kolumn (rzymskich lub bizantyjskich), stojące gdzieś na przykład pod murem jakiegoś domu, zupełnie niczym niezabezpieczone ani nawet nie ogrodzone, ale to już naprawdę wszystko, co „tropicielom historii” to miasto może zaoferować, takiego namacalnego, realnego, materialnego, bowiem o jakichś ewentualnych starych dokumentach pojęcia mieć przecież nie mogę. Być może jest tu więc jakieś muzeum, w którym o tym dowiedzieć się można, ale ja osobiście niestety na nic takiego tutaj nie natrafiłem. Co więcej, nie udało mi się nawet uzyskać jakiejkolwiek bliższej informacji na temat tych kawałków kolumn, chociaż w sumie aż kilkunastu przygodnie napotkanych przechodniów o to zapytywałem. Ale niestety, ani jedna zaczepiona przeze mnie osoba na ten temat nie wiedziała dosłownie nic. Ot, pustka i już…
A samo miasto, jak ono wygląda? Jak Durres przedstawia się komuś, kto do niego okazjonalnie zajrzał? Czyli, jak może je postrzegać ktoś, kto zobaczył je po raz pierwszy w życiu..? Otóż, to miasto śmiało by można nazwać… jedną wielką tragedią! Prawdziwym koszmarem i zwyczajną urbanistyczną „kaleką”. O wszędobylskim tutaj brudzie (pochodzącym głównie z unoszących się tu w powietrzu niemalże całych gęstych chmur ulicznego pyłu – nie tylko zresztą brudnego i „stawiającego płuca w poprzek”, ale i również… tłustego!) nawet pisać mi się nie chce, bo wystarczy już samo o nim wspomnienie, ażeby nagle poczuć się… brudnym jak ten przysłowiowy kominiarz po pracy! Tak, już na samą o nim myśl – wirtualnie.
Domy w Durres (i mam wrażenie, że chyba wszystkie, co do jednego – bez wyjątku!) są tylko w jednym jedynym kolorze, takiej brudnej mysiej szarości. Ufff, ależ one wszystkie paskudnie wyglądają, jeszcze gorzej od tych dziwacznych obunkrowań! W większości wypadków o jakimkolwiek położonym na ich murach tynku to nawet mowy być nie może, a jeśli nawet coś podobnego gdzieś się jednak napotka, to są to już z reguły tylko same marne resztki – dziurawe, poobsypywane i pokruszone. A okna..? Owszem, czasami to nawet i jakieś szyby się tam dostrzeże, jednakże w większości są to tylko zabite dechami otwory w murach lub… z domowym sposobem wykonanymi okiennicami z dykty lub z blachy! Koszmar!
No i te napotykane tu niemalże na każdym kroku – również wszędobylskie i niebezpieczne jak jasna cholera! – pułapki na chodnikach w postaci… ziejących przepaścią wejść do podziemnych korytarzyków (takich niby studzienek czy kanałów) z wodnymi instalacjami czy z kanalizacją. Dosłownie żadnych ich zabezpieczeń nie zauważyłem w ani jednym miejscu – nie było na nich nie tylko żadnych metalowych kratek czy włazów (no bo któż tu w ogóle śmiałby myśleć o takim luksusie?), ale i nawet jakichś najzwyklejszych w świecie zabezpieczeń przed wpadnięciem do nich do środka i złamaniu sobie nogi, no chociażby jedynie samych położonych na nich arkuszy dykty albo desek, już o zwykłym ogrodzeniu tych dziur przez jakieś barierki lub oznaczeniu tych miejsc jako niebezpieczne, nawet nie wspominając! Prawdziwy koniec świata!
Ech… Można by zatem takie miejsca bez wahania nazwać pułapkami wręcz śmiertelnymi, a już zwłaszcza z tej przyczyny, że jeszcze dodatkowo – aby już zupełnie było z tym „śmieszno, i straszno” – na tych ulicach, gdzie się te ziejące głęboką pustką pod nogami dziury znajdowały, brakowało… jakiegokolwiek ulicznego oświetlenia! Tak tak, moi drodzy, to autentyczna i bardzo smutna prawda. Wyobrażacie więc sobie wieczorne spacery po takich pogrążonych w mroku ulicach, jeżeli nie ma się z sobą żadnego własnego źródła światła, na przykład zwykłej ręcznej latarki..? Toż taką przechadzkę można przyrównać nieomal do… rosyjskiej ruletki – uda się, albo się nie uda takowego spacerku przeżyć, i tyle! Ot, co komu pisane zatem, natomiast pole do popisu dla wszelakiej maści „survivalowców” wprost nieograniczone.
Jakiś asfalt na jezdniach..? Kochani, żarty sobie jakieś stroicie, czy co? Ot, w tych miejscach, gdzie on w ogóle kiedyś był, to pozostały po nim jedynie marne resztki, bo albo mocno pokruszony i dziurawy, albo po prostu wytarty już do samego cna. Cała reszta ulic natomiast to albo zwykłe „gruntówki” (czasami obsypane szutrem, więc choć w miarę „eleganckie”), albo z nawierzchnią betonową, bo akurat tego materiału w tym dziwacznym kraiku – zważywszy oczywiście na tutejszą specialite a la carte, czyli bunkry – nie brakowało chyba nigdy. Bo beton jest tu po prostu wszęęęęęędzie dookoła. Typowa cementowa pustynia.
Uliczne automaty telefoniczne. O, to ci dopiero temat..! Kolejna specialite tutejszego miejskiego menu. Owszem, takie publiczne telefony tu oczywiście były – ba, wiele z nich to nawet zamontowane były w szklanych budkach! – tylko że… najpoważniejszym kłopotem w tej materii był jednak – uwaga! – absolutnie powszechny brak przy nich słuchawek! A tak, automaty sobie rzecz jasna w tych budkach wisiały (nazwijmy je umownie „oszklonymi”, bo w większości wypadków po szybach pozostało już jednak tylko wspomnienie), ale i tak skorzystać z nich nie można było, bo i jak niby..?
Ot, wrzucić do nich monetę, wykręcić sobie jakiś żądany numerek, by potem… gadać do tej martwej stalowej skrzyneczki, bo nie tylko że nie ma przy niej słuchawki, ale nawet i po kablu lub drucie już najmniejszego śladu nie ma..? Nie potrafię oczywiście powiedzieć, czy miejscowi wandale „właśnie przed chwilką” je powyrywali, czy jest to jednak już stały obraz tej telefonicznej nędzy, ale fakt pozostaje faktem – w calutkim mieście natknąłem się tylko na jeden jedyny taki automat, który był jeszcze kompletny, i z którego można było zadzwonić, a znajdował się on – oczywiście, a jakże – tuż przy głównym wejściu do budynku miejscowej Komendy Milicji.
Ha, najciekawszym (i jednocześnie najśmieszniejszym także, a jużci!) było to, że udawało mi się z niego zupełnie bez problemu dodzwonić do domu w Polsce, a i nawet słyszalność przez niego była wręcz krystalicznie czysta i wyraźna. Co więcej, to połączenie otrzymać można było już za jakąś marną monetkę, która zresztą po wrzuceniu jej do tego automatu, natychmiast… blokowała go na amen!
Czyli, wystarczyło mi jedynie raz ją tam wrzucić, ażeby potem… gadać sobie do woli, bo jakimś dziwnym trafem o żadnym zliczaniu jakichkolwiek impulsów lub o mierzeniu czasu konkretnego połączenia (nawet zagranicznego, jak widać) mowy nie było. Ta monetka się bowiem tam w środku jakoś dziwnie blokowała, unieruchamiała jakiś mechanizm, albo po prostu powodowała swoją tam obecnością chwilowe zacinanie się zwalniającej ją zapadni, więc... hulaj duszo!
Korzystałem zatem z niego codziennie wręcz „na potęgę”, choć oczywiście musząc jednocześnie zwracać także uwagę i na innych klientów, którzy w miarę upływu czasu mojej aktualnej rozmowy, poczynali pod tą budką gromadzić się w małą kolejkę oczekujących. Nie wypadało mi zatem nazbyt długo „wisieć” tam na tym telefonie, toteż uczciwie miejsca innym ustępowałem, ale kiedy tylko budka znowu się zwalniała, to ja oczywiście natychmiast w pośpiechu z powrotem do niej przybiegałem. Wtedy… znowu maluteńka monetka „inicjująca blokadę” (bo ta poprzednia już w automacie pozostawała, nie wylatywała z powrotem) i… gadu, gadu, gadu… Aż do następnej kolejki osób oczekujących pod budką.
Ludzie na ulicach, zwykli przechodnie..? Jak wyglądali..? No cóż, ich ogólny wygląd był rzeczywiście przygnębiający. Poubierani byle jak i w byle co, a i nawet wielu z nich miało na sobie po prostu… zwyczajne łachmany. Tak, poobdzierane, dziurawe, brudne, postrzępione – nawet nie pozszywane czy pocerowane! Wierzcie mi, moi drodzy, że oni wszyscy – jako pewien ogół, czyli stanowiący coś w rodzaju społecznego przekroju – przybyszowi z zewnątrz (czyli na przykład mnie) jawili się jak… jedna wielka banda zwykłych obdartusów. No cóż, bardzo przykre to spostrzeżenie i dość dobitna ta moja ocena, ale niestety wcale dla tych ludzi nie krzywdząca. Nie, bowiem ta prawda aż nazbyt wyraźnie, choć i również brutalnie, rzucała się w oczy. Dlatego też pozwólcie mi… ten wątek już zakończyć, zgoda..?
Ale za to tutejsze knajpki..! Ha, moi drodzy, akurat ta dziedzina ichniego życia wydaje się absolutnym zaprzeczeniem powyższych opisów. Owszem, one również „świecą brudem że hej”, są więcej niż skromne, zupełnie niczego wspólnego niemające z tzw. „cywilizowaną konsumpcją” czegokolwiek, co się w nich klientom podaje (napitki czy jedzenie), ale z kolei jest tu ich wręcz nieprzeciętnie dużo (no, prawie że w co trzecim, czy co czwartym domu!), natomiast przesiadująca w nich klientela jest z reguły prawie zawsze – uwaga, uwaga..! – rozbawiona, gwarna i… rozśpiewana! Tak, rozśpiewana!
Moi drodzy, w to rzeczywiście aż było trudno mi uwierzyć, ale ja to po prostu na własne oczy tam widziałem oraz te śpiewy na własne uszy słyszałem. Co więcej, kiedy parę razy do którejś z takich knajpek zaglądaliśmy (my, w liczbie mnogiej, bo wybierałem się tam zawsze w towarzystwie trzech-czterech innych załogantów naszego statku), to napotykani tam przez nas ludzie byli zazwyczaj wciąż skorzy do żartów, do zabawy, no i do tegoż wspomnianego śpiewania.
Najważniejszym jednak dla nas było to, że oni wobec nas byli zawsze życzliwi i gościnni, a raz to nawet doszło w pewnej knajpie do dość specyficznej, wspólnej zresztą z kilkoma obecnymi tam akurat Albańczykami, zabawy (czy też raczej „zabawy” – zdecydowanie w cudzysłowie), kiedy to… urządziliśmy sobie wtedy fajne „polowanie” na kręcące się tam między stolikami kury i gęsi (sic!), celując do nich puszkami po piwie (tak, bo z reguły w tym knajpach podawano piwo puszkowane, głównie jakieś włoskie), a kiedy komuś z nas udawało się jakiegoś ptaka trafić, to… wówczas to dopiero była uciecha! Naszym radosnym piskom, wyciom i gwizdom wprost końca nie było! Ech, czasami „marynarstwo” miało jednak te swoje dobre strony, nieprawdaż..? Tak, prawdaż, tylko że… dlaczego dziś już tego nie ma..? Ech…
No dobra, ale tyle o Durres. Jedziemy dalej…

Po wyjściu z Adriatyku od razu obraliśmy kurs zachodni, kierując się wprost do wyjścia z Morza Śródziemnego (czyli w stronę Cieśniny Gibraltarskiej), bowiem żadnego powrotnego ładunku do Południowej Ameryki stąd nie zabieraliśmy, mając „na pusto” jak najszybciej podążać do Ekwadoru po następną partię bananów, którą potem jak zwykle należało znowu w ten sam rejon świata przywieźć.
Po drodze, jeszcze przed wpłynięciem na wody Atlantyku (niestety, akurat wtedy bardzo sztormami wzburzonego), na około dziesięć godzin zatrzymaliśmy się na kotwicowisku w Gibraltarze, oczywiście w celu zabunkrowania odpowiedniej na tę podróż ilości paliwa oraz przyjęcia aktualnych dostaw i prowiantu. Ja osobiście natomiast, rzecz jasna po uprzednim przyjęciu tzw. „kwartalnych” pokładowych dostaw (farby, chemia, sprzęt pokładowy, itd., itp.) oraz właściwym rozlokowaniu ich po magazynkach, wykorzystałem cały czas bunkrowania na... odpoczynek w mojej kabinie (a jużci, że tak!), wysypiając się jak mops (co za rozkosz..!), by dopiero po wyruszeniu w dalszą drogę dokonać sprawdzenia wszystkich komór i międzypokładów ładowni, które w międzyczasie nasi marynarze dokładnie wysprzątali i umyli.
Od tej chwili zatem byliśmy już w pełni gotowi do przyjęcia następnego ładunku w Ekwadorze, toteż gnaliśmy przez Atlantyk z szybkością „ile tylko fabryka pod pokładem dać może”, wykręcając mimo szalejącego przez trzy pierwsze dni sztormu średnią prędkość ponad dwudziestu węzłów..! Czyli, nie ma to jednak jak niewielki, ale zgrabniutki, sympatyczny chłodniowiec, prawda..? Jazda - istna przyjemność...
Tak więc, już niebawem meldujemy się na redzie Cristobalu, szybciutko przechodzimy Kanał Panamski, by po kolejnych niecałych dwóch dobach jazdy cumować w ekwadorskim Guayaquilu. Tu natomiast ponowny wyścig z czasem – wręcz błyskawiczny załadunek około 70-75 tysięcy kartonów z bananami, przeprowadzany oczywiście naszymi własnymi pokładowymi dźwigami, a zaraz potem... jeszcze bardziej błyskawiczne odcumowanie i kolejna, wręcz w ekspresowym tempie podróż do naszego następnego załadunkowego portu w tym rejsie – do, również ekwadorskiej, „Esmeraldy”.
No i tak dalej, no i tak dalej… Czyli jazda z tymi bananami znowu w kierunku Morza Śródziemnego, gdzie – ale o tym już wiecie, bowiem o tych portach już pisałem – zawijaliśmy kolejno do Ghazaouet w Algierii, Bizerty w Tunezji oraz do Tartus w Syrii…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020