Geoblog.pl    louis    Podróże    Kanada - Prince Rupert    Kanada - Prince Rupert
Zwiń mapę
2018
28
gru

Kanada - Prince Rupert

 
Kanada
Kanada, Prince Rupert Harbour
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
PRINCE RUPERT - Kanada - Kwiecień 2015

A wiecie wy co, moi drodzy..? Kanada jednak pachnie żywicą, jak chciał nasz przesympatyczny pan Arkady F., tyle że... aby się o tym przekonać, najpierw spełniony musi jeden podstawowy warunek – mianowicie, nie wolno jeździć do Vancouver, ale zupełnie gdzie indziej. Ot, chociażby (czy też może raczej, przede wszystkim!) właśnie do takiego maleńkiego Prince Rupert na przykład, gdzie „tambylcy” są całkowicie inni od ludzi z wielkich kanadyjskich metropolii.
Inni, czyli... naszym zdaniem (marynarzy) oczywiście lepsi, bo autentycznie życzliwi i zachowujący się bardzo uprzejmie wobec przybyszów i wobec siebie nawzajem. Ot, krótko powiedziawszy, wszyscy tubylcy, których w tym porciku na swej drodze napotkaliśmy (tak, WSZYSCY, bez żadnego wyjątku!) byli serdeczni, uczynni, grzeczni, no i oczywiście ciągle uśmiechnięci. Nasza współpraca ze wszystkimi pracownikami portu była wręcz wzorowa, natomiast podczas spaceru po okolicy dosłownie każdy napotykany człowiek życzliwie nas pozdrawiał – „hello!”, „how are you?”, itd., itp. Wprost bez końca!
No cóż, wolnego czasu na ten wspomniany spacerek wprawdzie zbyt dużo nie miałem, ale na przechadzkę wzdłuż biegnącej tuż przy skraju lasu drogi z portu do miasteczka akurat mi wystarczyło – no, przynajmniej na tyle, ażeby... pełną piersią móc powdychać ten rzeczony żywiczny zapach! Tak, bo on tutaj naprawdę jest..! Jak zresztą mogłoby tu być inaczej, skoro wszędzie dookoła same gęste lasy – dosłownie w jakąkolwiek stronę by nie spojrzeć! A jeszcze na dodatek – jakżeż przepięknie one wyglądają! Tak, tereny Alaski to rzeczywiście istny raj dla oczu każdego globtrotera...
A jest tu co podziwiać, ani chybi. I to już od samego wejścia w Cieśninę Dixon, zaczynającej się od północnego cypla Wyspy Graham, o nazwie Knox, a prowadzącej do wprost niezliczonej ilości tutejszych morskich rozlewisk, zatoczek, cieśnin i cieśninek, przesmyków, ujść rzek i strumieni oraz naturalnych wodnych kanałów, nad którymi rozsianych jest kilkanaście bardzo małych porcików, w tym również i „ten nasz” Prince Rupert, do którego właśnie zdążamy.
Zatem od Przylądka Knox i małej wysepki Langara, skąd rozpoczynamy naszą żeglugę wewnętrznymi wodami Kanady w stronę celu naszej podróży, zaczyna się wprost przewspaniały spektakl prezentujących się naszym oczom krajobrazów i tutejszej przyrody – dzikiej i bardzo surowej, co zresztą doskonale już od pierwszego rzutu oka jest widoczne. Ot, skoro tu klimat surowy, to i przyroda również musi być podobna, wiadoma rzecz.
Patrzymy więc przed siebie i widzimy wyspy zarośnięte gęstymi soczysto zielonymi lasami z całym mnóstwem powalonych przez wiatr drzew (dość licznie zresztą leżącymi nawet tuż przy morskich brzegach!), widzimy pośród tych puszcz niewielkie wodospady, całą masę obrośniętych zielenią wzgórz, a poza nimi piętrzące się w oddali ośnieżone szczyty gór. Bliżej mamy przed sobą krystalicznie czyste wody, z pokazującymi się spod ich powierzchni od czasu do czasu główkami fok oraz wyskakującymi z niej delfinami, a także z wręcz rojącymi się ponad nią stadami morskiego ptactwa.
Tak, widoki te są iście baśniowe - chciałoby się rzec: „ot, Alaska wita”, nawet pomimo faktu, że jest to dopiero jej niewielka południowa cząstka, taka zaledwie „brama” do tej prawdziwej dużej Alaski, do jej rozciągających się bardzo daleko na północ od miejsca, w którym aktualnie jesteśmy, wprost przeogromnych połaci niemalże niezamieszkanych terytoriów. Wspaniała, wręcz urzekająca kraina...
No dobra, ale przed siebie się już napatrzyliśmy, pora więc najwyższa spojrzeć teraz w lewo, prawda..? Spoglądamy tam zatem i... co widzimy..? Ano „...widzimy wyspy zarośnięte gęstymi soczysto zielonymi lasami z całym mnóstwem powalonych przez wiatr drzew (dość licznie zresztą leżącymi nawet tuż przy morskich brzegach!), widzimy pośród tych puszcz niewielkie wodospady, całą masę obrośniętych zielenią wzgórz, a poza nimi piętrzące się w oddali ośnieżone szczyty gór. Bliżej mamy przed sobą krystalicznie czyste wody, z pokazującymi się spod ich powierzchni od czasu do czasu główkami fok oraz wyskakującymi z niej delfinami, a także z wręcz rojącymi się ponad nią stadami morskiego ptactwa.” Tak, dokładnie tak, bo przecież cóż innego moglibyśmy tam dostrzec..?
Ha, jednakże... rozciągającym się po naszej lewej burcie krajobrazom również się już do woli napatrzyliśmy, pora więc na kolejny rzut oka – tym razem w prawo. Patrzymy tam więc i... „...widzimy wyspy zarośnięte gęstymi soczysto zielonymi lasami z całym mnóstwem powalonych przez wiatr drzew (dość licznie zresztą leżącymi nawet tuż przy morskich brzegach!), widzimy pośród tych puszcz niewielkie wodospady, całą masę obrośniętych zielenią wzgórz, a poza nimi piętrzące się w oddali ośnieżone szczyty gór. Bliżej mamy przed sobą krystalicznie czyste wody, z pokazującymi się spod ich powierzchni od czasu do czasu główkami fok oraz wyskakującymi z niej delfinami, a także z wręcz rojącymi się ponad nią stadami morskiego ptactwa.” Tak, dokładnie tak, bo przecież cóż innego moglibyśmy tam dostrzec..? Ech...
No to teraz patrzymy za siebie, bowiem przez te kilka godzin zdążyliśmy już dość sporo odjechać od Pacyfiku, zagłębiając się w Cieśninę Dixon, więc widok oceanu z oczu już nam na dobre w oddali zniknął, ustępując miejsca... „wyspom zarośniętym gęstymi soczysto zielonymi lasami z całym mnóstwem powalonych przez wiatr drzew...” I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej... Tak, dokładnie tak, bo przecież cóż innego moglibyśmy tam dostrzec..? Ech, ech, ech...
No i jak się to wam podoba..? Czy tymi powyższymi opisami udało mi się odpowiednio dobrze wam „sprzedać” prawdziwe piękno tamtego miejsca..? Jeśli nie, to... wybierzcie się tam sami, ażeby osobiście na własne oczy to zobaczyć i podziwiać, bo ja ładniejszych i zgrabniejszych słów na określenie tego wszystkiego co tam widziałem, wydobyć z mojej mózgownicy już nie potrafię. No niestety, ale na tym mój literacki „kunszt” już się kończy. Żałuję bardzo...
Po kilku godzinach tegoż prześlicznego widowiska cumujemy w Prince Rupert. Jest w tym porciku zaledwie jedna keja, jakby „przyczepiona” do skalistego brzegu, na którym znajduje się wąski pas płaskiego terenu, mogącego pomieścić prowadzącą do miasteczka drogę oraz zaledwie jeden kolejowy tor. Tuż obok bowiem piętrzą się już strome zbocza wzgórz – także zarośnięte gęstymi dziewiczymi lasami – z całą masą niewielkich wodospadów i skalnych kaskad, doskonale z naszego statku widocznych, jako że znajdowały się tak blisko, że wydawały się one niemalże na wyciągnięcie ręki. Urocze.
Zdecydowanie mniej „uroczym” okazała się jednak dla nas pewna informacja od Agenta (hm, tak właściwie, to raczej ostrzeżenie), że nie poleca nam podczas spacerów poza portem zagłębiania się w okoliczne lasy, ponieważ można się tam natknąć... na jakiegoś niedźwiedzia, któremu akurat wtedy zachciało się nieco bliżej podejść pod rogatki miasteczka, a takie spotkanie o tej porze roku może być całkiem prawdopodobne! Tutejsze misie bowiem już się ze swojego zimowego snu wybudziły i w poszukiwaniu „czegoś na ząb” po okolicznych lasach już krążą, bardzo często zapuszczając się w pobliża brzegów lokalnych rzek i strumieni, a gdy żadnego smakowitego kąska w porę nie znajdą (na przykład tłustego pstrąga lub łososia), to wówczas... mogą być naprawdę bardzo złe! Ot, „zupełnie bez poczucia humoru i wyrozumiałości wobec stających im na drodze ludzi” – jak to żartobliwie ujął.
Ale żarty na bok, bo on jednak bardzo prosi, byśmy tej przestrogi nie lekceważyli, bo niejeden z takich niedźwiadków – jak stanie sobie na tylnych łapkach – to może mieć nawet... około 3 metry wzrostu! A takowy widok może jednak jego aktualnego „ludzkiego interlokutora”, jeśli mu się na drodze napatoczy, rzeczywiście zdrowo przerazić! Owszem, już od kilku lat nie było w tej okolicy żadnego przypadku napaści jakiegoś rozeźlonego niedźwiedzia na człowieka, a i generalnie zdarza się to jednak szalenie rzadko, ale to wcale nie dlatego, że te misie aż tak groźne nie są (bo są!), tylko z tej przyczyny, iż nikt tu im po prostu w drogę nie włazi, bezsensownie zapuszczając się w tutejsze knieje.
O, i właśnie to jest prawdziwym powodem tego, że do takich niebezpiecznych spotkań nie dochodzi, tutejsi ludzie bowiem mają głowę na karku, więc złego losu nie kuszą, natomiast jacyś przybysze..? No cóż, akurat z nimi częstokroć naprawdę różnie bywa – ot, na przykład zeszłego roku jeden niedźwiadek jakiegoś ciekawskiego filipińskiego marynarza zdrowo pogonił, kiedy ten mimo przestróg i tak dość daleko w las się zagłębił. Niczego złego mu nie zrobił, bo po prostu atakować tego azjatyckiego śmiałka wcale nie zamierzał („dając mu jedynie na zapęd”), ale jednak najadł się on (czyli ten Filipek) takiej jednorazowej porcji strachu, że zapewne już nigdy więcej podobnej głupoty nie uczyni.
Dlatego też nasz Agent przytoczył nam również i tę opowiastkę jako przestrogę, jednocześnie bardzo mocno akcentując to, że następna taka przygoda już wcale tak szczęśliwie, jak temu Filipkowi, skończyć się nie musi. Niestety, może być wtedy dużo gorzej, bo ich niedźwiedzie – jak znowu zażartował – bardzo nie lubią dzielić się z nikim swoimi zdobyczami, zarówno jakąś wyciągniętą ze strumienia rybą lub czymś świeżo wygrzebanym z leśnych zarośli.
Bo kiedy akurat jakiegoś żarcia dla siebie szukają, kręcąc się w tym celu po lesie, to wówczas już zawczasu raczej złażą ludziom z drogi, już z oddali ich obecność wyczuwając, ale kiedy już coś „na ząb” sobie znajdą, to wtedy takiego łupu potrafią bronić z niezwykłą zaciętością, bez pardonu każdego intruza od niego przeganiając. Radzi nam zatem bezwzględnie wszelkich zasad ostrożności w tej materii przestrzegać, ażeby swoim ewentualnym brakiem rozwagi jakiemuś misiowi w jego obiadku przypadkiem nie przeszkodzić. Niech sobie spokojnie biesiaduje, bo może być bieda..!
Tak więc, jeśli ktoś z nas już koniecznie musi gdzieś w tutejszy las nieco głębiej włazić – bo akurat ma charakter wędrownika i od takowych wypraw powstrzymać się nie potrafi – to oczywiście nikt mu tego zabronić nie może, ale jednak doradzałby trzymać się od takich potencjalnych przygód z daleka, bo w przeszłości z tym jednak rozmaicie bywało. Owszem, w „przeszłości już dość odległej”, ale... przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda..? Zatem tubylcy zawsze czują się w obowiązku każdego przybysza już zawczasu o takiej możliwości poinformować, zdecydowanie dalekie wycieczki w las odradzając.
Powyższy „wykład” na temat kanadyjskich niedźwiedzi w istocie był dla nas bardzo interesujący – ba, wręcz nad wyraz, powiedziałbym nawet – ale, co oczywiste, i tak nikt z nas prawdziwości słów Agenta sam na własnej skórze sprawdzać nie chciał, toteż kiwając ze zrozumieniem głowami natychmiast skwapliwie je wszystkie przyjęliśmy jak matematyczny aksjomat, więc od razu potwierdzaliśmy fakt, że na pewno będziemy grzeczni i podczas spacerów w las włazić nie będziemy. Ot, co...
No cóż, ale uczciwie przyznaję, że... po wysłuchaniu tego „wykładu” Agenta, w oczach kilku członków naszej załogi pojawił się jednak ten charakterystyczny „awanturniczy błysk”, bo przecież tak intrygujące przestrogi w żadnym razie nie mogły w naszych duszach przejść bez echa, dlatego też w pierwszym porywie swojego zaciekawienia chcieli oni jednak gdzieś dalej zawędrować (a pośród nich rzecz jasna byłem również i ja!), w efekcie jednak nikt z nas OCZYWIŚCIE tego nie zrobił. Grzeczniutko sobie więc zaledwie skrajem porośniętego drzewami wzgórza pospacerowaliśmy, zresztą i tak niespecjalnie mając czas na jakiekolwiek dłuższe wypady ze statku, gdyby nawet nam na nie przyszła jednak ochota.
Ha, ja jednakże miałem wówczas... naprawdę dość głupie myśli, oj tak! Bo przecież, jakżeż wspaniałą byłoby to przygodą zobaczyć wreszcie choćby ten jeden jedyny raz w życiu – nawet z bardzo daleka, już tak wymagający nie jestem – prawdziwego niedźwiedzia na wolności (bo tego żebrzącego o bułki od turystów „zdegenerowanego chuderlaka” w naszych Tatrach rzecz jasna nie liczę), a nie tylko w jakimś Zoologu, nieprawdaż..?
Hmm, no pewnie, że prawdaż, tylko że... akurat te powyższe słowa są tak de facto jedynie moim skromniutkim żartem, więc właśnie w takich kategoriach proszę je potraktować. Bo przecież sprawą oczywistą jest, że z własnej woli aż takiej głupoty bym się jednak nie dopuścił, nawet mimo faktu, że w te opowiastki Agenta ja osobiście jednak nie za bardzo wierzyłem.
No bo jak to jest..? Ogromny niedźwiedź bojaźliwie schodzący człowiekowi z drogi, kiedy szuka żarcia, a gdy już je znajdzie, to... nagle przeistacza się w krwiożerczego obrońcę, na przykład jakiegoś dopiero co wyciągniętego ze strumienia rachitycznego pstrąga..?! Eeeee taaam, coś mi się tu jednak w tej zoologicznej wiedzy nie zgadzało, więc po powrocie do domu koniecznie muszę coś więcej o tych zwierzaczkach w jakiejś encyklopedii poczytać. Jednakże, mimo tych wątpliwości, ja oczywiście z tą dziką i surową przyrodą za bary brać się nie zamierzałem. Akurat na to jestem za maleńki...
O właśnie, ale nam się przez przypadek następny (i już ostatni z Prince Rupert) wątek fajnie z tym poprzednim „zazębił” – ta surowa kanadyjska przyroda. Wiecie bowiem, co nas tutaj spotkało..? Otóż, dnia 28 Kwietnia około godziny 2-giej w nocy, od strony południa nadciągnął nad całą Cieśninę Dixon i przylegające do niej wody potężny huragan, który według naszych wiatromierzy w porywach osiągał wartość – uwaga! – w zakresie aż do 70-75 węzłów! Ot, „przetłumaczając to na nasze” – to przecież siła aż do prawie 140 kilometrów na godzinę! Prawdziwy gigant...
Oczywiście nie zjawił się on w tym rejonie nagle i niespostrzeżenie, o jego nadejściu wiedzieliśmy już kilka godzin wcześniej od robotników, którzy zawczasu swój portowy sprzęt zabezpieczyli i wszelkie roboty przerwali, ale w pewnym sensie on i tak jednak nas zaskoczył. Owszem, my też byliśmy już na jego spotkanie przygotowani, wcześniej wydając na ląd wszystkie dodatkowe cumy jakie tylko na statku posiadamy, ale uderzenie tego wiatru w naszą burtę przekroczyło jednak nasze oczekiwania.
Statek bowiem odszedł od nabrzeża aż na dobre cztery metry, wszystkie liny naprężyły się jak struny (słyszeliśmy nawet ich głośne trzaski! Nie, one nie pękały, tylko... każda cuma właśnie takie wydaje dźwięki podczas swej wzmożonej pracy!), a my mogliśmy jedynie z niecierpliwością oczekiwać chwili, kiedy się to wszystko wreszcie uspokoi.
Ufff, ależ to był żywioł..! Wyraźnie widzieliśmy jak podczas tego huraganu pobliskie drzewa zginają się prawie jak trzciny (nic dziwnego więc, że widzieliśmy na tutejszych brzegach ich aż tak wiele powalonych – i zapewne potem znów tych wiatrołomów co nieco przybyło, wiadomo), natomiast cała woda dookoła nas była biała niczym mleko – oczywiście od porywanych przez wiatr spienionych bryzgów fal. A jak podczas tej zawieruchy dudniło, gwizdało i huczało!
Ot, przyznam szczerze, iż czegoś podobnego raczej się nie spodziewałem. Owszem, miałem już wielokrotnie do czynienia z aż tak potężną siłą wiatru w trakcie moich pobytów na statkach, ale do tej pory jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się to podczas postoju w porcie. Tak, było to dla mnie rzeczywiście zupełnie nowym doświadczeniem.
Miałem więc wreszcie (ha, dopiero po prawie 40 latach pracy na morzu, ale lepiej późno niż wcale!) sposobność na własne oczy zobaczyć, co tak naprawdę oznacza taka siła wiatru dla stojącego w porcie statku oraz wyobrazić sobie sytuację, gdyby – nie daj Boże – cumy zaczęły się z tego powodu zrywać! Jeśli bowiem akurat w tym miejscu by się to nam przydarzyło, to najprawdopodobniej w dość krótkim czasie znaleźlibyśmy się na skałkach położonej po przeciwnej stronie zatoczki wysepki – nawet pomimo pomocy naszego Głównego Silnika, który przez ten czas był oczywiście w pełnej gotowości.
Liny więc trzeszczały, huragan hulał, ale na szczęście żadnej krzywdy nam nie zrobił. Ani jedna cuma się nie zerwała, trap żadnych uszkodzeń nie doznał, bo go wcześniej z kei usunęliśmy (wiadoma rzecz), a i deszczówki niezbyt wiele przy tej okazji nam się do ładowni powlewało, gdyż przerywający na ten czas swą robotę stevedorzy uprzednio już wszystkie pokrywy nam swoimi gantrami pozamykali.
Ciekawe zresztą jak w takiej sytuacji potraktowaliby nas robotnicy oraz portowi oficjele w Vancouver, którzy w Marcu podczas ulewy nic sobie z tego nie robili, w żadnym razie nie chcąc nam pomóc, a jeszcze na dokładkę czepiając się nas później za to, że... mamy wodę w ładowni, więc kontenerów bezpośrednio na nią stawiać nie będą. W Prince Rupert natomiast, no proszę – nie tylko że już zawczasu sami klapy nam na miejsca postawili, to jeszcze potem nie miałem absolutnie żadnych kłopotów z uzyskaniem pozwolenia na wypompowanie naszych zenz. I to jeszcze w trakcie postoju przy nabrzeżu, w tak pięknych i krystalicznie czystych „okolicznościach przyrody”..! A przecież w tym miejscu również z niezwykłą dbałością podchodzi się do spraw ekologii, czyż nie? No tak, ale na początku tego rozdziału już zaznaczałem, że tutaj mieszkają całkowicie inni ludzie...
Ten huragan po prawie czterech godzinach już wyraźnie osłabł, zaś około 10-tej rano było już po wszystkim. Wiatr uspokoił się całkowicie, robotnicy do swojego załadunku powrócili, kończąc swą robotę wczesnym wieczorem, więc po naszym odbiciu od nabrzeża i wyruszeniu w dalszą drogę już niestety nie mogliśmy podziwiać tutejszych krajobrazów podczas jazdy jak poprzednio, bo zapadające ciemności tę możliwość oczywiście nam wykluczyły.
Ha, a tak przy okazji – ciekaw jestem co podczas takich huraganów robią tutejsze niedźwiadki, o których aż tak wiele ostatnio napisałem? Takie wiatry zapewne nie są dla nich zbytnio uciążliwe, bo przecież siedzą one sobie w tym czasie w gęstych leśnych ostępach, dokąd takie żywioły w całej swej sile nie docierają, więc chyba mało ich to w ogóle obchodzi, prawda..?
A poza tym podejrzewam, iż przy ich naturalnym dużym ciężarze ciała takie wichury prawdopodobnie odczuwane są przez nie tak, jak przez nas zwykła morska bryza, tylko że... a gdybym na przykład ja schował się przed takim huraganem właśnie gdzieś w gęstym lesie, to czy te przesympatyczne misie okazałyby mi w tej próbie wystarczająco dużo wyrozumiałości, pozwalając mi skorzystać z ich schronienia, aby mnie „w zewnętrzny świat poza knieje nie wywiało”, czy jednak pogoniłyby mnie stamtąd tak samo bezceremonialnie, jak tego Filipińczyka..? Ot, akurat tego od naszego Agenta się nie dowiedzieliśmy.

No dobra, ale żarty na bok. Kończmy więc już te „aktualia” i wracajmy do naszych wspomnień. Zatem opuszczamy Prince Rupert, w następnej kolejności udając się… z powrotem do Azji, żeglując poprzez północny Pacyfik w kierunku Władywostoku…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020