PAITA - Peru - Grudzień 2008
Ten mały porcik odwiedziłem w swoim życiu tylko ten jeden jedyny raz, kiedy właśnie w samego Sylwestra roku 2008 w drodze na północ tutaj zawinęliśmy, lecz z całą mocą muszę wyrazić to, iż mam wielką nadzieję, że już przenigdy więcej do tego syfu zabłądzić mi już dane nie będzie! Tak, do „syfu”, bo już rzeczywiście inaczej tego miejsca nazwać nie można. Zatem, czym prędzej przechodzę do rzeczy, abyście sobie czasem nie pomyśleli, że się czegoś niesprawiedliwie czepiam, lub że się do tutejszych ludzi uprzedziłem – ot, kilka niedługich akapitów opisu zastanej tu przez nas rzeczywistości i już będziecie wiedzieć o co mi chodzi.
Bierzemy na pokład dwóch (a jakże, wszak to Peru) pilotów i zawijamy do portu, który składa się z zaledwie jednego niezbyt szerokiego, a długiego jedynie na około 350 metrów pirsu. Po obu jego stronach stawać mogą pełnomorskie statki handlowe, z tym że akurat dla naszego średniej wielkości kontenerowca dostępne było tylko jedno miejsce – i to na samym rogu nabrzeża, z koniecznością takiego tam zacumowania, ażeby nasza rufa wystawała z dobre 40 metrów poza pirs.
Już od samego początku więc mieliśmy tutaj spore kłopoty z naszymi linami, bowiem żadnej rufowej cumy z prawdziwego zdarzenia podać nie mogliśmy, a jedynie same szpringi, nasz statek zatem „tańczył” tu nieustannie na wchodzącym od strony Pacyfiku rozkołysie, co i rusz od kei się oddalając, potem znowu do niej dochodząc, aby już po chwili z powrotem nam ze swą rufą „uciekać”.
I tak aż do zwariowania… Ani chwili spokoju..! A przypominam, że jak na złość przyszło nam tutaj spędzać całego Sylwestra, wychodziliśmy w morze dopiero rano 1-go Stycznia 2009 roku, więc nasze świętowanie Nowego Roku mieliśmy poważnie zakłócone przez ciągłe kontrolowanie cum oraz ich podbieranie - tak, aby statek nam całkiem od nabrzeża nie uciekł, a liny w tej sytuacji się nie pozrywały. Jak sami zatem widzicie, roboty nam wówczas nie brakowało.
A zresztą, cóż to w ogóle było za świętowanie, skoro nie mieliśmy już w naszym boundzie ani kropelki alkoholu, wcześniej już bowiem wykończyły nam się jakiekolwiek nasze zapasy piwa, ostatnie buteleczki chilijskiego wina bezceremonialnie zakosili nam przybyli na Wejściową Odprawę mundurowi oficjele, a o jakimkolwiek szampanie to oczywiście nawet mowy nie było. Przywitanie tegoż 2009 roku odbyło się zatem w atmosferze wręcz „grobowej”, zwłaszcza że jeszcze na dokładkę tenże „taniec” naszego statku przy kei doskwierał nam wprost niemiłosiernie, zupełnie nam ochotę do celebry odbierając. Oj, smutno wtedy było, bardzo smutno…
Ale, powyżej wspomniałem coś o Odprawie, prawda..? No właśnie. Przylazła nam wówczas na statek dość liczna zgraja „wszelakiej maści” urzędasów, zachowujących się zresztą tak bezczelnie, że chyba jedynie w amerykańskim Mobile bywało z tym gorzej, co oczywiście zupełnie nas wszystkich zbiło z tropu i wręcz nieziemsko wkurzyło. Rozsiadło się bowiem całe to tupeciarskie tałatajstwo w naszym biurze i rozpoczęło… regularne okradanie nas w majestacie tutejszego prawa!
Tak, bo „życzenia” tychże oficjeli odnośnie „należnych” im (a jakże) prezencików w postaci kartonów papierosów i całego (tak!) posiadanego przez nas wina były artykułowane w taki sposób, że jedynie ktoś niewtajemniczony w statkowe sprawy mógłby sądzić, że nie było w tym ich zachowaniu ani krzty szantażu. To znaczy, w myśl zasady: „jeżeli nie dostaniemy tego co chcemy, to na statek „haka” się zawsze znajdzie i wtedy… będzie jeszcze gorzej. Ot, Peru, i tyle…
Szarogęsiły się więc u nas te wszystkie wredne małpiszony aż do mdłości, ich widok i zachowanie doprowadzały nas do istnego szału, ale cóż można było począć w sytuacji, gdy ma się do czynienia z kimś, kto bezczelnie cię ograbia, ale jednocześnie może cię W PEŁNI LEGALNIE (tak!) ukarać jakąś wysoką grzywną za… wyimaginowane nawet przewinienia wobec tutejszych przepisów..? Ot, niestety czasami właśnie takie „przyjemnostki” nas spotykają, o czym nota bene już dobrze wiecie, bo przecież przy kilku innych okazjach (na przykład w rozdziałach o portach Afryki Zachodniej) już o tym pisywałem, no nie..?
Tak więc, męczyliśmy się z całą tą hołotą przez dobre trzy godziny, co i rusz podtykając im pod nosy żądane przez nich papierzyska, w których zresztą ciągle coś „nieodpowiedniego” znajdowano, aby już w następnej chwili przyznać, że… jednak wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zachowywali się przy tym wszyscy ci ważniacy tak pryncypialnie, jak gdyby byli przedstawicielami władz portu co najmniej takiego jak Rotterdam, nie zaś „jakiejś tam Paity”, o której w ogóle rzadko kto w świecie słyszał, ale to oczywiście im zupełnie nie przeszkadzało w odgrywaniu roli „panów życia i śmierci”. Tfu!
A już z wyjątkowym pietyzmem tutejsi mundurowi podchodzili do jednego z tychże dokumentów – chodzi tu mianowicie o tzw. International Oil Pollution Prevention Certificate (Międzynarodowe Świadectwo Zapobiegania Zanieczyszczeniom Olejowym), którego ważność rzecz jasna od razu zakwestionowali (już tak a priori, nawet jeszcze do niego nie zaglądając!), by już w następnej minucie z rozbrajającą szczerością uznać, że jednak daty się zgadzają, choć oczywiście już od samego początku wiadomym było, że absolutnie żadnej nieścisłości tam nie ma.
Aż tak ścisła kontrola powyżej wymienionego dokumentu (IOPPC) stała tu jednakże w jawnej sprzeczności z tym, co się tutaj wszędzie dookoła zauważało. Z jednej strony bowiem miejscowe władze skrupulatnie badają (czy też raczej „badają” - wszakże to i tak jeden wielki pic) przystosowanie statków do unikania ewentualności olejowego rozlewu, gdy tymczasem same chyba nic a nic nie robią w kierunku zapobiegania zanieczyszczeniom ich wód przez ich własny port. Bo to, co się tutaj w portowym basenie działo, wręcz woła o przysłowiową pomstę do nieba!
Ot, krótko mówiąc, to wszystko jedna wielka granda..!!! Wyobraźcie sobie bowiem, że cały tutejszy basen portowy (CAŁY!!!!!!!!) zaśmiecony był w takim stopniu, iż… omalże samej wody wokoło widać nie było spod warstwy pływających tu „wszelakiej maści” plastikowych worków i woreczków! No dosłownie - jak żyję, czegoś podobnego jeszcze przenigdy nie widziałem. Toż to była istna katastrofa! I proszę mi wierzyć, ja absolutnie, nawet w najmniejszym calu, nie przesadzam!
W zdecydowanej większości te wywalane tu wprost wody (rety!) plastikowe worki i woreczki były opakowaniami do zabieranej z tego porciku w świat mączki rybnej, tylko że… skąd w takim razie było ich tu wszędzie aż tak dużo do użytku już się nie nadających..? No bo skoro pływały sobie one beztrosko po powierzchni wody, to przecież chyba nikomu już do niczego potrzebne nie były, prawda? Zatem, jeśli nawet właśnie to było tego przyczyną, to dlaczego – do kur*y nędzy! – ktokolwiek pozwalał tutejszym stevedorom czynić takie rzeczy..!?
Toż wielokrotnie widzieliśmy na własne oczy jak portowi robotnicy zrzucali z nabrzeża wprost do wody jakieś podarte worki, a staliśmy tu przecież zaledwie troszkę ponad jedną dobę! Czy to więc oznacza, że taka parszywa praktyka jest tu po prostu na porządku dziennym? Ot, sądząc po tej gigantycznej ilości tych plastikowych odrzutów, to właśnie tak być musiało, bo przecież skąd niby miałyby się one tutaj brać na powierzchni wody, jeśli nie z samego portu..?
A co, może przybywający tutaj marynarze tak śmiecą..? Ech, naprawdę szkoda słów na tę beztroskę tubylców. A weźcie więc wy wszyscy uduście się w końcu w tym nadmiarze plastikowych odpadów..! Sami się tym kiedyś wykończycie..! A poza tym, dlaczego nikt tu w ogóle tych śmieci z powierzchni wody nie zbierał..?! Toć wystarczyłaby zaledwie jedna motorówka i kilka godzinek pracy dziennie, ażeby to wszystko z powrotem zebrać i gdzieś indziej składować – ot, choćby w pobliskim magazynie. Albo po prostu wszystko to w jasną cholerę spalić, jeżeli już więcej do użytku się nie nadaje. No cóż, jak dla mnie, było to zupełnie niezrozumiałe. Rzeczywiście aż trudno w to uwierzyć, prawda..?
Jednakże, co najdziwniejsze, w całej okolicy aż roiło się od… mew i pelikanów. W istocie, były ich tu całe chmary. Stadka mew siadywały… właśnie na tych pływających workach i coś tam z nich wydziobywały (jakieś resztki po rybach, czy też tę mączkę?), natomiast te pelikany urządzały sobie częste „bombardowania” powierzchni wody, zgrabnie pod nią nurkując, by już po chwili – jak zauważaliśmy – prawie zawsze z jakąś zdobyczą w dziobie się wynurzać.
Jednak dziwiliśmy się temu troszeczkę - sądząc z początku, że w tej aż w tak wysokim stopniu zanieczyszczonej wodzie są jeszcze w ogóle jakieś ryby - ale potem dotarło do nas wreszcie, że to przecież jedynie zaśmiecenie, nie zaś jakiekolwiek skażenie ropopochodnymi substancjami. Sama woda była więc w sumie dość czysta, tylko zabrudzona resztkami tej rybnej mączki, ale… to chyba nawet lepiej dla tutejszych morskich mieszkańców..?
Ot, było to bowiem całkiem niezłym dodatkowym pożywieniem, prawda..? Paradoksalnie więc nieco, bo przecież rybki żywiły się w ten sposób… zmielonymi resztkami swoich złowionych wcześniej koleżanek, ale obecność w tym rejonie aż tak wielkiej ilości nadmorskich ptaków najwyraźniej świadczyła o tym, że chyba jednak im ten kanibalizm odpowiadał, czyż nie..?
No bo skoro ryb tu było wszędzie wokoło tyle, że aż się w tej wodzie od nich „gotowało”, to… może właśnie te plastikowe worki, oblepione jeszcze resztkami mączki, były tu wyrzucane do wody rozmyślnie..? Właśnie w celu dokarmienia tychże ryb, krewetek i krabów..? A potem, w ramach jakiejś zmasowanej akcji wielkiego czyszczenia, zbierane były z powierzchni wody i odstawiane z powrotem na ląd..? O kurde, brzmi to całkiem sensownie, nieprawdaż..? O takiej możliwości to ja zupełnie nie pomyślałem. Może zatem właśnie tak jest..? Ech, już się w tym wszystkim pogubiłem…
Lecz, co jeszcze ciekawego mógłbym o tej Paicie napisać..? Otóż, kiedy wreszcie po tej diabelskiej Odprawie Wejściowej mogliśmy nieco spokojniej rozejrzeć się wokoło, to pierwszą istotną rzeczą, która nam natychmiast rzuciła się w oczy (oprócz tych worków, rzecz jasna) była wprost nieprzebrana ilość znajdujących się w niedalekiej odległości od nas najprzeróżniejszych rybackich jednostek – od maleńkich drewnianych łódeczek począwszy, aż po stojące na kotwicy kutry, a wszystkie one razem wyglądające jak jakieś gigantyczne złomowisko.
Widać było bowiem wyraźnie, że zdecydowana większość z nich już z całą pewnością nigdy więcej w morze na żadne połowy nie wypłynie, bo to po prostu były już zwykłe wraki. Zatem, już nawet nie sama ich przeogromna ilość robiła na nas tak złe wrażenie, jak ich katastrofalny stan, jako że ogólny widok tegoż „pobojowiska” był rzeczywiście wielce przygnębiający. Ot, można by nawet rzec, iż był to swoistego rodzaju „śmietnik” dla statków, typowe „wrakowisko”...
Z tego portu braliśmy kilkadziesiąt kontenerów z mączką rybną, jak i też kilkadziesiąt reeferów z mrożonymi krewetkami do Miami na Florydzie. Załadunek tego wszystkiego odbywał się jednak niezbyt szybko, więc mieliśmy tu trochę wolnego czasu dla siebie, który oczywiście poświęciliśmy na wycieczkę na ląd, ale niestety dość szybko z niej na statek wróciliśmy.
A to dlatego, że w tej okolicy absolutnie nie było co z sobą począć. Bo kiedy tylko minęliśmy portową bramę, której nota bene… nikt nie pilnował, to wszędzie dookoła ujrzeliśmy jedynie samą pustkę. A tak, wyglądało to bowiem jak jakaś afrykańska pustynia. Rosły tu jedynie gdzieniegdzie jakieś pojedynczo stojące palemki, pomiędzy którymi z rzadka gdzieś spod piasku wyzierały wysuszone krzaczki oraz pożółkłe trawy – no, istna Sahara.
A jeszcze w dodatku, napotykane tu przez nas po drodze bardzo nieliczne domki zbudowane były z jakiegoś kremowo-żółtawego piaskowca – żaden z nich nie był ani murowany, ani nawet drewniany – toteż krajobraz rzeczywiście przypominał nieco ten północnoafrykański. Ot, brakowałoby tutaj jeszcze w pejzażu jakiegoś meczetu ze stojącym obok wysokim minaretem, ażeby móc śmiało pomyśleć, że oto znajdujemy się jednak w jakimś kraju arabskim, nie zaś w Południowej Ameryce.
Ciekawe, prawda..? No cóż, być może tak, ale najwyższy już czas stąd dalej w świat wyjeżdżać, pozostawiając wreszcie za naszą rufą tę bezczelną bandę celników i „innej maści” peruwiańskich urzędasów, którzy aż tak bardzo nam tutaj u progu tego 2009 roku dopiekli.
louis