Geoblog.pl    louis    Podróże    Ucieczka przed tropikalnym tajfunem    Trasa z Australii do Hong Kongu
Zwiń mapę
2019
11
sty

Trasa z Australii do Hong Kongu

 
Chiny
Chiny, Yantian
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Poniżej opisana sytuacja miała miejsce w Czerwcu 2008 roku, kiedy to opuszczając Australię udawaliśmy się na północ do Azji, aby tam rozpocząć zupełnie nowy charter naszego statku. Zatem, „do boju”...

Trasa naszej tamtejszej podróży wiodła najpierw poprzez wody Morza Tasmana, potem – gdzieś na wysokości Wyspy Fraser, znajdującej się u wybrzeży australijskiego stanu Queensland – wpłynęliśmy w akwen Morza Koralowego, przecinając wkrótce linię przeogromnie długiej „bariery” tzw. Wielkiej Rafy Koralowej („przeparadowując” wówczas wzdłuż wielu wysepek tzw. „Wysp Morza Koralowego”), aby następnie, po już prawie pięciu dobach naszej żeglugi, dotrzeć na wschodni kraniec położonego tuż przy Nowej Gwinei archipelagu pięknych tropikalnych wysp o nazwie Luizjady.
Tak więc od tej chwili rozpoczął się już etap – ot, nazwijmy go: „dużo bardziej egzotyczny” – naszego „przelotu” z Australii do Chin, jako że przez kilka następnych dni poruszaliśmy się nieomal „slalomem” pomiędzy całą masą najrozmaitszej wielkości wysp i wysepek, oczywiście wraz z wielce atrakcyjnym dla oka przejściem Cieśniny Vitiaz, wiodącej z wód Morza Solomona wprost na Morze Bismarcka.
No a tam, wiadomo, ponownie wyspa za wysepką i wulkan za wulkanem w zasięgu naszego wzroku, aż do wysp o nazwie Karoliny Południowe, w pobliżu których przecięliśmy równik, dalej podążając już kursem północno-zachodnim, kierując się wprost na północny przylądek Cap Vicente filipińskiej wyspy Luzon. Zatem, byliśmy już wtedy na wodach Azji, choć oczywiście droga do wybrzeży Chin była jeszcze bardzo daleka, pozostawał nam wszakże jeszcze z dobry tydzień podróży.
No cóż, ale już niebawem okazało się, że ta jazda niestety co nieco nam się jednak w czasie wydłuży, bowiem gdzieś w okolicach Wysp Marianów utworzyła się wcześniej bardzo duża depresja tropikalna, która wkrótce przekształciła się w potężny cyklon, gnający teraz na zachód w kierunku Filipin. Tajfun ten otrzymał „wdzięczną” chińską nazwę Fengshen (tak przy okazji – cyklon i tajfun to oczywiście dokładnie to samo, tylko że w południowo-wschodniej Azji używa się tej drugiej nazwy, podczas gdy gdzie indziej w świecie raczej obowiązuje nazwa „cyklon tropikalny”), niosąc z sobą z wód Pacyfiku do Azji prawdziwą grozę, ponieważ już wówczas jego siłę wszelkie służby meteorologiczne określały jako „dużo ponadprzeciętną”. A co będzie z nim dalej, skoro jego moc wciąż jeszcze rosła..? Uch, aż strach pomyśleć...
Tak więc na wschodnich krańcach Azji wielkie poruszenie (zwłaszcza na Filipinach, których Archipelag według prognoz ten tajfun miał wkrótce w drodze do Chin i Tajwanu przecinać), jednakże naszemu statkowi na razie nic z jego strony jeszcze nie groziło, ponieważ my zdążyliśmy już z trasy jego „wędrówki” uciec bardziej na północ, choć oczywiście w tym celu zmuszeni byliśmy do ostrej zmiany kursu i... prawie dwudniowej dewiacji z naszej własnej trasy, ażeby to monstrum bezpiecznie poza plecami pozostawić.
Powyżej wspomniany manewr bez specjalnie wielkich trudności nam się powiódł, bo przecież w tym rejonie Pacyfiku wszędzie dookoła „woooody aż po sam horyzont”, akwen przeogromny, więc znalezienie odpowiedniej drogi ucieczki nie nastręczało zbytniego trudu, ale co będzie później, kiedy już dotrzemy na północne wybrzeża Filipin, w których pobliżu tajfun z całą pewnością zacznie skręcać na północ, obejmując wtedy swoim zasięgiem zapewne cały północny rejon Morza Południowochińskiego i cieśnin – Luzońskiej i Tajwańskiej, czyli ten bezpośrednio wiodący ku wodom Hong Kongu..?
Jak my się wówczas „przepchniemy” poprzez ten rozszalały żywioł, aby w porę zjawić się w leżącym bardzo blisko Hong Kongu Yantianie..? No przecież jak do tej pory my już „dorobiliśmy się” dość znacznego opóźnienia, gdy tymczasem... nowy Czarterujący już naszego Armatora mocno naciska do pośpiechu! No owszem, nikt nam nie nakazywał pchać się bezpośrednio w samą „paszczę” tego szalejącego potwora, lecz oczekiwania Czarterującego i Załadowców w Chinach były jasne – niech Kompania zrobi wszystko co możliwe, ażeby statek nie musiał bezproduktywnie tracić czasu, koniecznie! O, i tyle w temacie...
To znaczy (czyli tłumacząc to „z polskiego na nasze”), mieliśmy wtedy czynić wszystko co tylko w naszej mocy, aby uniknąć oczekiwania na uspokojenie się tego żywiołu lub przepuszczenia go najpierw przed swoim dziobem, zanim wznowimy jazdę do Yantianu, choć właśnie takie rozwiązanie byłoby zdecydowanie najlepsze i najbezpieczniejsze. Ale nie, właśnie nie – sugerowano bowiem naszemu Armatorowi podjęcie wszelkich wysiłków w celu... jak najszybszego przeskoczenia jednak północnego rejonu Morza Północnochińskiego, „tuż przed nosem” tajfunu Fengshen, zanim on jeszcze tam w drodze z Filipin dotrze - bo skoro są ku temu jeszcze jakiekolwiek szanse, to oczywiście należy tego popróbować. Ot, co...
No cóż, naciski ze strony Kompanii na naszego Starego zaczęły się więc mnożyć w tempie wręcz zastraszającym, ale cóż on – „bidny człek” – miał w tej sytuacji począć, skoro te szanse rzeczywiście realnie istniały..? Owszem, trzeba było ostro „ruszyć z kopyta” i gnać na te przysłowiowe złamanie karku ku Cieśninie Luzońskiej, jednocześnie bardzo pilnie obserwując wszelkie dostępne prognozy – i to co najmniej kilku służb meteorologicznych naraz – dotyczących prawdopodobnej trasy przyszłego posuwania się tego żywiołu. Tak, bowiem jedynie wtedy bylibyśmy w stanie takiego „przeskoku” bezpiecznie dokonać, już zawczasu wiedząc, iż takowy pośpiech rzeczywiście się opłaci, gdyby w istocie Fengshen posuwał się zgodnie z prognozami – ani prędkości swojej wędrówki niespodziewanie nie zmieniając (zwłaszcza nie przyspieszając!), ani – tym bardziej! – nie zmieniając prognozowanej trasy.
Zatem wszelkie możliwe urządzenia na Mostku natychmiast ponastawialiśmy na odbiór aktualnych meteorologicznych komunikatów z kilku renomowanych (ha, ha, ha – raczej „renomowanych”! Ale o tym za chwilę) światowych instytucji w tej dziedzinie, które rzecz jasna na bieżąco trasę posuwu tajfunu śledziły i prognozowały jego ewentualną dalszą drogę. Wszystkie te raporty skrzętnie „na kupkę” gromadziliśmy, pilnie rozwój sytuacji obserwując, lecz przede wszystkim skrupulatnie je wszystkie między sobą porównując. No i niestety – właśnie z tego powodu miny nam z czasem coraz bardziej rzedły.
A dlaczego..? Ano dlatego, że zgodnie z zaleceniami naszej Kompanii już pędziliśmy „co koń wyskoczy” w kierunku Tajwanu, z godziny na godzinę coraz to bardziej redukując swoje możliwości bezpiecznego uniknięcia spotkania z tajfunem – gdyby jemu nagle zachciało się zachować się niegrzecznie i nie wędrować według prognozowanych komunikatów, wszakże ma ku temu pełne prawo, no nie..? – gdy tymczasem nasze porównywania tych prognoz wypadały... naprawdę baaaardzo blado.
Ot, krótko mówiąc, rozbieżności pomiędzy raportami kilku kolejnych stacji meteorologicznych, z których usług wówczas korzystaliśmy, były tak znaczne, że dawanie wiary którejkolwiek z nich „ocierało się” już bardziej o grę w Toto Lotka, aniżeli stanowić mogłyby one jakąś realną podstawę do, w ogóle jakichkolwiek przydatnych kalkulacji! Nie, bowiem te różnice dotyczyły już nie tylko samych prognoz ewentualnej dalszej trasy tego potwornego tajfunu, co jeszcze od biedy można by jakoś zrozumieć, ale – uwaga! – nawet i podawane pozycje ZAREJESTROWANE JUŻ PO PRZEJŚCIU tajfunu także były obarczone takimi rozbieżnościami w komunikatach poszczególnych stacji, że nam aż się ten przysłowiowy włos jeżył na głowie.
Jakżeż bowiem zrozumieć fakt, że kolejne pozycje, śledzonego przecież nieustannie przez całą zgraję meteorologicznych satelitów tajfunu Fengshen, w raportach kilku wielkich światowych stacji aż tak bardzo pomiędzy sobą się różniły, skoro wcale nie dotyczyło to samych prognoz, ale... JUŻ W RZECZYWISTOŚCI ZAISTNIAŁYCH WYDARZEŃ..? To znaczy, ówże Fengshen „gdzieś tam” na Pacyfiku o określonej godzinie sobie przechodził, jego centrum znajdowało się zatem w tejże KONKRETNEJ chwili na KONKRETNEJ (bo rejestrowanej przez satelity) pozycji, a tymczasem kolejne stacje podawały nam te pozycje zupełnie z sobą niezgodne..! Owszem, nie aż tak niezgodne, ażeby różniły się one o setki mil, ale już o te kilkadziesiąt jednak tak..! Uwierzcie mi, moi drodzy, ja wcale wam teraz „kitu nie sprzedaję” – tak było..!
Cóż zatem mogło być tego przyczyną..? Jakieś niechlujstwo na pewno nie. Zaniedbywania swoich obowiązków przez te służby także podejrzewać nie należy, więc w takim razie, co..? Ano, najprawdopodobniejszym powodem tego stanu rzeczy była oczywiście jakość używanych do tych pomiarów i obserwacji urządzeń – zapewne zarówno tych naziemnych, jak i satelitarnych – jakaś ich czułość, dokładność odczytu danych, itd., itp., co jednakże nie zmienia faktu, że skoro nawet w tym wypadku – czyli w kwestii ustalenia PRAWDZIWEJ aktualnej pozycji tajfunu (to znaczy, tam gdzie on jest, a nie gdzie dopiero będzie!) – już w XXI-szym wieku stosowane urządzenia mogą się mylić, to cóż dopiero powiedzieć... właśnie o tej prognozowanej trasie, prawda..?
Ano właśnie – i w tym sęk. Porównanie samych prawdziwych pozycji przesuwania się tajfunu już powodowało u nas dosłownie zawrót głowy, co do tych prognoz natomiast… O rety, toż to była istna „kaszanka”..! Żadnych szans na jakąkolwiek wiarygodność tych przewidywań. Rzecz jasna wszystkie te komunikaty skrzętnie nanosiliśmy na mapę, natychmiast „przymierzając” prognozowane pozycje przyszłej wędrówki tajfunu do zliczonych pozycji naszego statku – próbując planować naszą jazdę tak, aby w jakimś konkretnym dniu z tym draniem się „oko-w-oko” nie spotkać – cóż jednakże można było zrobić, skoro korzystaliśmy z raportów aż OŚMIU RÓŻNYCH INSTYTUCJI JEDNOCZEŚNIE (tak, z ośmiu!), ale… dokładnie żadna (sic!) z przewidywanych przez jakąś stację tras się z innymi prognozowanymi NIE POKRYWAŁA..?! Tak, dobrze to przeczytaliście, niestety…
W rezultacie zatem codziennie mieliśmy po każdej „sesji raportowej” (a odbieranej co 3 godziny, co 6 lub co 12 – ot, rozmaicie to się układało) wciąż na naszych mapach aż DZIESIĘĆ całkowicie odmiennych od siebie kresek, które PRAWIE NIGDY do siebie nie przystawały! Jedna stacja podawało „to”, druga „tamto”, trzecia jeszcze co innego, ale my i tak zobowiązani byliśmy na bieżąco wszystkie te prognozy notować i… (ha, ha, ha!) według nich się kierować!
Prawda jednakże była taka, że - na przykład według Japończyków - w jakimś danym dniu i w jakimś danym rejonie spokojnie sobie „przed nosem” tego Fenghshena przemkniemy, gdy tymczasem według Chińczyków już nie, bo właśnie akurat wtedy wpadniemy w jego najgorszą tzw. „ćwiartkę”. Z kolei Filipińczycy i Amerykanie również jednocześnie podawali swoje dane, podług których… też bywało rozmaicie! Czyli… również nieprawidłowo, jak się już po wszystkim okazywało. Ot, co…
Moi drodzy, w powyższym akapicie napisałem, iż w efekcie naszych obserwacji mieliśmy ciągle na mapie aż dziesięć różnych kresek, pora zatem najwyższa, abym zdradził wam wreszcie, czegóż one w ogóle dotyczyły, prawda..? Toteż służę uprzejmie…
Otóż, jedną kreseczką był kurs naszego statku z pozaznaczanymi na nich datami i godzinami naszej ewentualnej tam pozycji - uzależnionymi rzecz jasna od prowadzonych na bieżąco analiz prognozowanego ruchu tego tajfunu, ponieważ to właśnie według nich dostosowywaliśmy nasze aktualne prędkości i kursy, wiadoma rzecz. To natomiast, czym było te pozostałe dziewięć wyrysowywanych linii, wynika już z tego poprzedniego zdania – były to oczywiście te prognozowane trasy przyszłej wędrówki Fengshena, wraz z określaniem jego pozycji w kolejnych dniach i godzinach. Tylko że – jak już wspominałem – one WSZYSTKIE bardzo znacząco się od siebie różniły! Ba, w niektórych wypadkach wręcz diametralnie! Lecz popatrzmy sobie jednak z jakimiż to w ogóle „tytanami” światowego biznesu meteorologicznego mieliśmy do czynienia – skąd te informacje pozyskiwaliśmy. Bo przeczytać poniższą listę naprawdę warto.
Do dzieła więc…

1. CSWIC – CHINA SEVERE WEATHER INFORMATION CENTRE z Szanghaju
2. RSMC – REGIONAL SPECIALIZED METEOROLOGICAL CENTRE – TYPHOON CENTRE z Tokio
3. PAGASA – PHILIPPINE ATMOSPHERIC GEOPHYSICAL AND ASTRONOMICAL SERVICE ADMINISTRATION z Manili (nazwa wręcz niewiarygodnie długa i poważna, a jakże – bez kija nie podchodź więc – ale to właśnie ta stacja nadawała wówczas najgorszą „kiszkę”)
4. JTWC – JOINT TYPHOON WARNING CENTRE z Pearl Harbour na Hawajach (instytucja złożona ze specjalistycznych amerykańskich Wojskowych Biur Meteorologicznych z ichniej Navy Marine i Air Force)
5. JMA – JAPAN METEOROLOGICAL AGENCY z jakiejś wysepki (chyba z Okinawy)
6. GRWS – GUANGZHOU RADIO WEATHER SERVICE z Guangzhou (Kanton)
7. BVS – BON VOYAGE SYSTEM (międzynarodowy system satelitarny GLOBE WIRELESS)
8. AWT – AGENCY…czegoś tam… (akurat tej nazwy nie pamiętam, bo ją sobie po prostu źle wtedy zanotowałem, ale najprawdopodobniej jest to jakieś Biuro z Hong Kongu)

O, i właśnie na te osiem „renomowanych” meteorologicznych stacji grzecznie swoje urządzonka na Mostku ponastrajaliśmy i jeszcze grzeczniej (a jakże) wszelkie podawane przez nie komunikaty odbieraliśmy. Wszystko zatem odbywało się zgodnie z procedurami, a że… psu na budę się to jedynie zdało..? No cóż, jest przecież takie mądre przysłowie, które mówi: „nie wszystko złoto, co się świeci”, nieprawdaż..? Ależ tak, jak najbardziej prawdaż, tylko że… dlaczego tak właśnie jest, skoro żyjemy już w dobie takiej komputeryzacji i nowoczesnych technologii, że potrafimy śledzić z satelitów nawet i każdy skraweczek naszej PRYWATNOŚCI (grrr!), gdy tymczasem wobec sił Natury nadal częstokroć jesteśmy bezradni jak nowonarodzone dzieci..? Oj, więcej pokory by się przydało panowie (i panie) naukowcy, zdecydowanie więcej…
Jednakże w tym miejscu tekstu każdy uważny Czytelnik zapewne zauważył to (grzecznie po kolei otwierając paluszki u swoich dwóch dłoni i skrupulatnie je licząc), iż w powyższych akapitach napisałem wyraźnie o… dziesięciu wyrysowywanych wówczas przez nas na naszych mapach liniach, natomiast w tej „wyliczance” stacji jest zaledwie osiem pozycji, czyż nie? Z doliczeniem kursu naszego statku daje to w sumie tych linii dziewięć, gdzie się zatem podziała ta dziesiąta – czyżbym się jednak w moich rachubach pomylił..?
O nie, moi drodzy, akurat w tym wypadku o żadnej pomyłce mowy być nie może, jako że tą brakującą dziesiątą linią – wyrysowywaną rzecz jasna również według odbieranych prognoz – była ta, którą wykreślaliśmy na podstawie… danych uzyskiwanych drogą PRYWATNĄ..! To znaczy, mój własny syn, będąc wówczas w dalekim Lechistanie, wygrzebywał z Internetu (sic!) prognozy poruszania się tego Fengshena z komunikatów jakichś stacji… europejskich (sic!!!), przesyłając mi je natychmiast drogą mailową na statek! Tak, zupełnie prywatnie, gdyż czyniliśmy to z naszej własnej inicjatywy.
Dysponowaliśmy więc wtedy w sumie aż dziewięcioma różnymi prognozami, gdy tymczasem już po wszystkim – pozwólcie, że uprzedzę fakty, bo to niezwykle istotne – czyli już po przejściu tego tajfunu poza Tajwan i jego wygaśnięciu, okazało się, iż TYLKO JEDNE JEDYNE prognozy były trafne. Ha, no to teraz zgadnijcie które..? Te amerykańskie może..? Chińskie albo japońskie..? (Pozwólcie, że o tych filipińskich z litości zamilknę, bo nie tylko że tam i tak powielano jedynie pracę innych i „podpinano się” się pod cudze prognozy, to jeszcze czyniono to w sposób wręcz prostacki!)
No, która..? Oczywiście, moi drodzy, że żadna z tych wymienionych, tylko po prostu ta przysyłana na statek drogą mailową od mojego syna – czyli ta europejska podpatrywana w Internecie! Kiedy bowiem już po zacumowaniu w Yantian ponownie „pobawiliśmy się” w analizę przewidywanych tras tajfunu otrzymywanych z poszczególnych stacji, przymierzając je skrupulatnie do siebie nawzajem oraz do realnej (czyli takiej, którą Fengshen RZECZYWIŚCIE przebył) jego „wędrówki”, to niestety okazało się, że do tej prawdziwej pasowała tylko ta jedna z Europy! Ha, i to jak pasowała! Jak ulał..! Prawie wszystkie pozycje z kolejnych co sześciogodzinnych komunikatów niemal idealnie się na siebie nakładały!
Czyli, krótko mówiąc, te prognozowane dane z Internetu (przypominam jednakże, iż uzyskiwane nie z żadnej stacji wymienionej w powyższej ośmiopunktowej liście!) były najpewniejsze, sprawdziły się niemalże w 100%, gdybyśmy się więc właśnie nimi w naszej ówczesnej żegludze kierowali, to z całą pewnością do naszego spotkania z tym potworem by nie doszło, bo po prostu już zawczasu byśmy go przed sobą przepuścili. Ot, wystarczyłoby tylko zaledwie jedną jedyną dobę tuż przed Cieśniną Luzońską przeczekać, Fengshen przeszedłby przed naszym dziobem w stronę Tajwanu i… tyle w temacie.
No cóż, ale nasz Kapitan, kierując się otrzymywanymi na bieżąco zaleceniami z Kompanii (przede wszystkim tym, wszak „biurowcy” zawsze wiedzą lepiej!) oraz po części swą własną niezachwianą wiarą (w pełni jednak pełnoprawną i raczej rozsądną, bo przecież opartą na realnych podstawach, wynikających z doświadczeń tych Instytucji) w nieomylność „renomowanych” stacji azjatyckich – wszak tajfuny to ich lokalna specjalność, zajmują się nimi już od wielu dziesięcioleci, teoretycznie więc rzecz ujmując nie było przesłanek ku temu, by sądzić, że aż tak bardzo się pomylą! – wybrał „wariant japoński”, który jednakże – no niestety – zaprowadził nas na manowce. Ot, co..!
No i stało się. My „cała naprzód” (bo przecież Japończycy prognozowali, że Fengshen grzeczniutko utrzyma dotychczasową prędkość oraz kurs swojej wędrówki), z impetem wpływamy na wody Morza Południowochińskiego i… pakujemy się niestety dokładnie wprost w paszczę tego szalejącego potwora, albowiem on w międzyczasie raczył wszelkie parametry swojego ruchu nagle pozmieniać, raptownie przyspieszając oraz – co gorsza – niepodziewanie skręcając także bardziej na północny-wschód, w ten sposób niezwykle skutecznie odcinając nam drogę ewentualnej ucieczki z powrotem na Pacyfik! No i było już „po ptokach”, bo w tej fazie naszej żeglugi mieliśmy przed dziobem chiński ląd, po obu burtach wzburzone wody Południowochińskiego Morza, natomiast „za plecami” rozpędzonego Fengshena. Czyli, jak to elegancko mawiają nasi Górole z Tatyr: „jak by się nie łobrócić, tak zawszeć du*a z tyłu!” Bo po prostu akurat w tej sytuacji żadnej rozsądnej drogi ucieczki już nie było.
W efekcie zatem „przejechaliśmy się po tym najlepszym”, co tylko taki tropikalny tajfun może marynarzom zaoferować. Jakie to więc szczęście, że Fengshen (wtedy nazywany już także i Frank, jak życzyli sobie tego Filipińczycy) wówczas mocno już w swej sile osłabł, jako że swą najbardziej niszczycielską moc po części wytracił przechodząc przez Archipelag Filipiński. Tak już bowiem z tropikalnymi cyklonami bywa, że zyskują one na swej mocy na otwartym oceanie, ale natrafiając na ląd zawsze ich niszczycielski impet wygasa. Z reguły następuje to raczej stopniowo, lecz zdarzają się i takie wypadki, kiedy „gasną” one jednak gwałtownie i później już swojej mocy nie odzyskują w ogóle.
No cóż, w tym wypadku było jednak inaczej, bowiem po przejściu Filipin Frank – owszem, osłabł – jednak wystarczyło mu jeszcze swojej mocy na tyle, aby zdrowo nas przestraszyć oraz, w sumie nawet i dość solidnie nam dopiec. Bardzo wysokie sztormowe fale wdzierały się nam na pokład, lashingi (mocowania) niektórych kontenerów zupełnie się pozrywały, kilkanaście z nich doznało rozmaitych uszkodzeń, z głębokimi wgnieceniami ich ścianek włącznie (ale ani jednego nie zgubiliśmy, to jednak sukces!), natomiast nasze mieszkalne kabiny wyglądały jak… po wybuchu w nich granatów!
Wskutek dużych przechyłów statku i jego uderzeń dziobem w rozpędzone fale, co tylko mogło się w kabinach pourywać czy spaść na podłogę, to oczywiście dokładnie tak uczyniło. Przewracały się nawet duże rozłożyste fotele, wysuwały się szuflady z biurek i z szaf jeśli tylko nie były odpowiednio pozaklejane czy zakluczone, bezpieczne otwieranie jakichkolwiek drzwi (aby tylko uniknąć uderzenia nimi lub przykliszczenia sobie paluchów!) przypominało walkę sportowców na poziomie co najmniej olimpijskim, natomiast o zwyczajnym bałaganie porozrzucanych wszędzie dookoła wszelakich drobiazgów, ciuchów, itd., to nawet wspominać nie warto, bo to oczywiste. No i rzecz jasna o jakimkolwiek spaniu w tym czasie nawet mowy być nie mogło. O jedzeniu zresztą też…
No tak, to wszystko prawda, ale cóż jednak znaczą te nasze zwyczajne marynarskie problemy – które zresztą i tak są jedynie „kosztami własnymi” naszego niegdysiejszego wyboru pracy na morzu – wobec PRAWDZIWYCH ludzkich dramatów, które w tym samym czasie wydarzyły się w rejonach bezpośrednio dotkniętych niszczycielską siłą tego tajfunu. A zwłaszcza na Filipinach, gdzie Fengshen (Frank) dokonał takiego spustoszenia, jakiego już od wielu lat tam nie widziano.
Wydarzyła się tam wtedy cała seria wielkich tragedii, od wywrócenia się na Morzu Sulu dużego (!) promu Princes of Stars z ponad 800 osobami na pokładzie (podobno zginęli wszyscy!), aż po duże błotne lawiny w kilkunastu regionach tego kraju – spowodowane oczywiście gwałtownymi i ogromnie obfitymi ulewami jakie tenże Frank z sobą tam przyniósł – z których zwłaszcza jedna poruszyła Filipińczyków najdotkliwiej. Było to osunięcie się ziemi na wyspie Leyte, przykrywające całkowicie całą wioskę u stóp tej góry, z której ta błotna lawina się zsunęła, zabijając ponad 150 osób, w tym dzieci z miejscowej szkoły.
Z odbieranych wtedy przez nas komunikatów dowiedzieliśmy się, że warstwa pokrywającego tę szkołę błota miała aż kilka metrów grubości (!), natomiast te biedne dzieci wraz ze swoimi nauczycielami jeszcze przez kilka dni w pomieszczeniach tej zagrzebanej szkoły żyły – tak długo, póki wystarczyło im powietrza! Kiedy ratownicze ekipy w końcu do dachu tej szkoły się dokopały, to odnalazły w niej już tylko zaledwie kilka pozostałych przy życiu osób! Możecie zatem sobie wyobrazić, jak bardzo przeżywali to nasi filipińscy współzałoganci, z których aż trzech pochodziło właśnie z tej wyspy Leyte, a jeden z nich to nawet mieszkał w sąsiedniej wiosce do tej, którą ta błotna lawina zmiotła z powierzchni ziemi..?!
No cóż, ale takie już jest geograficzne położenie tego kraju, więc podobnie niszczycielskie pogodowe zjawiska są tam niestety prawie że codziennością. Mieszkańcy tego Archipelagu zdążyli więc już do tych dramatów w pewnym stopniu przywyknąć, co jednak wcale nie oznacza, że podczas każdej kolejnej takiej tragedii oni zachowują się obojętnie, lub choćby w uczuciach wstrzemięźliwie. O nie, wielu z nich jest w takich momentach aż tak bardzo poruszonych i „duchem nieobecnych”, że lepiej im wtedy żadnej odpowiedzialnej roboty nie dawać. A macie może pojęcie, jak wygląda współpraca z kimś, komu właśnie zabójczy tajfun zerwał dach z jego własnego domu..? Ech, długo by opowiadać…

No tak, ale mamy to już wreszcie za sobą. Po kilku dniach tej „nierównej walki” z szalejącym żywiołem „doczłapaliśmy się” w końcu do wybrzeży Chin, już bezpiecznie wpływając na wody Zatoki Mirs, w której na jej północnym wybrzeżu położony jest port Yantian.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020