Geoblog.pl    louis    Podróże    Wielka Brytania (Walia) - Llanddullas    Walia - Llanddullas
Zwiń mapę
2019
21
sty

Walia - Llanddullas

 
Wielka Brytania
Wielka Brytania, Llanddullas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
LLANDDULLAS - Wielka Brytania - Lipiec 1988

Moi kochani, jeśli komukolwiek z was przyszłaby ochota poszukać sobie tego miejsca w jakimś atlasie, to od razu uczciwie ostrzegam – może się to okazać zadaniem niezwykle trudnym, kto wie, czy nawet w ogóle wykonywalnym. Jest to bowiem zaledwie niezbyt długi pirsik, na którym znajduje się transportujący z pobliskiego kamieniołomu urobek taśmociąg, a także… jeden jedyny stojący tutaj domek, stanowiący bazę dla lokalnych robotników. (Ale na mapach google Llanddullas oczywiście jest, ja napisałem tylko o najpopularniejszych atlasach)
Jak zatem sami widzicie, wielkim światem to tutaj na pewno nie pachnie, w dodatku jeszcze życie tu utrudnia wciąż unoszący się w powietrzu pochodzący z okolicznych kamieniołomów brudny pył, od którego szczypią oczy, a płuca nieomal „odmawiają zgodnej współpracy z resztą organizmu”. Tfu!
Bierze się stąd pokruszony materiał skalny, którego załadunek odbywa się tutaj w sposób bardzo specyficzny, wymagający od całej załogi cumującego tutaj stateczku nieustannej czujności, aby już po zakończeniu roboty móc się w ogóle od tego pirsiku wycofać w morze, nie doznając „przyjemności” oparcia się o dno (na szczęście piaszczyste a nie skalne) podczas odpływu.
Wszystko odbywa się tu bowiem tak: pod ten mały pirs podchodzi się powoli lewą burtą wraz z przybywającą wodą przypływu, mając stępkę statku PRAWIE CAŁY CZAS zaledwie 20-30 centymetrów ponad dnem morza..! Grunt ten od brzegu schodzi w kierunku pełnego morza pod bardzo łagodnym kątem, więc mający niewielkie przegłębienie na rufę statek utrzymywać się musi wciąż w takiej pozycji, ażeby linia jego kilu była jak najbardziej równoległa do morskiego dna. I to nie tylko podczas samych manewrów cumowania, ale i także – czy też raczej przede wszystkim – w trakcie załadunku.
Kiedy statek wreszcie przycumuje - a musi się to stać na około cztery godziny przed Wysoką Wodą, bo tylko wtedy wizyta w tym porciku ma w ogóle jakikolwiek sens - to załadunek z taśmociągu zaczyna się bez żadnej zwłoki do, już uprzednio, jeszcze na pełnym morzu, otwartych ładowni.
Tutejsi stevedorzy - doskonale już w tej robocie wprawieni - sypią ten drobny skalny urobek w taki sposób, ażeby odbywało się to na tyle równomiernie, by statek wciąż utrzymywał te wspomniane 20-30 centymetrów zapasu odległości ponad morskim dnem oraz na żadną z burt nadmiernie się nie przechylał. Przypominam wam bowiem, że dzieje się to wszystko podczas morskiego przypływu, wody więc wciąż przybywa, ale przecież jednocześnie będący pod załadunkiem statek, co oczywiste, stale zwiększa swoje zanurzenie – zatem najwyższą sztuką jest to, aby tych 20-30 centymetrów w żadną stronę nie przekroczyć.
Nie wolno więc ładować zbyt wolno, bo wówczas do Wysokiej Wody (czyli momentu, kiedy już od pirsu bezwzględnie trzeba uciekać) całej zaplanowanej ilości kamieni wziąć się nie zdąży (bo to przecież kasa za fracht, a każdemu Armatorowi zależy na jak największym zarobku, wiadomo), ani też nazbyt szybko, aby z kolei nie osiąść dnem statku na gruncie.
Sęk jednak w tym, że te normalne okresowe morskie pływy nieomal codziennie powierzchnię tutejszego dna trochę zmieniają, ona się w którymś miejscu „wybrzuszy”, w innym z kolei zapadnie, koniecznością więc jest nieustanna kontrola głębokości wzdłuż tego pirsiku – od jego nasady na lądzie aż po sam jego szczyt. Dokonuje tego rzecz jasna na bieżąco obsługa tegoż porciku, przekazując jak najszybciej aktualne wyniki pomiarów załodze statku, ale i ona sama także zobligowana jest do ciągłych sondowań głębokości wokół całego statku przy pomocy zwykłych ręcznych sznurowych sond.
O, i tu właśnie pojawia się kolejny „sęk”, moi drodzy – jak na złość, ten najważniejszy – wyobraźcie sobie bowiem, że morski grunt pod statkiem prawie nigdy nie jest gładki jak przysłowiowy stół. On jest przecież wiecznie jakoś pofałdowany, w dodatku – o czym powyżej już napisałem – owe „fałdy” nieustannie swoje wielkości zmieniają oraz… wędrują sobie wraz z ruchem pływowym morskich wód.
Jak zatem zaledwie 2-3 osoby z załogi mogą nadążyć na bieżąco sondować głębokości wokół całego kadłuba statku mającego ponad 100 metrów długości, kiedy trzeba dokonywać tego bardzo dokładnie i oczywiście systemem „cal po calu”, bo przecież sondowanie „na wyrywki” zbyt dużo informacji na temat aktualnego położenia stępki w stosunku do morskiego dna nie da..?
A powinienem jeszcze zaznaczyć to, że odbywać się to musi również przy ścisłej współpracy z kimś będącym w tym samym czasie na pirsie, odczytującym stamtąd bieżące zanurzenie statku i błyskawicznie je osobie sondującej przez radio podając, bo przecież tylko i wyłącznie wtedy takowe pomiary mają w ogóle jakikolwiek sens.
Załadunek więc sobie trwa, statek się coraz głębiej zanurza, przypływ nadal jest w toku, więc wody przybywa, ale kiedy nadchodzi wreszcie tzw. High Tide, czyli maksimum przyboru wody w danym miejscu, to później może być już tylko gorzej.
Tak, bo wtedy traci się już podwójnie – zaczyna się odpływ, więc wody ubywa (a akurat w tym pierd*lonym Lllanddullas dzieje się to bardzo szybko), a jeśli trwa jeszcze załadunek, to oczywiście wskutek zwiększającego się zanurzenia statku gwałtownie kurczy się również ten zapas pod stępką w stosunku do morskiego dna, więc… trzeba wówczas stamtąd wiać tak szybko, jak tylko się da..! W okamgnieniu rzuca się cumy, maszyna „wstecz” i…
Ano właśnie… I co..? Jeśli wszystko poszło jak po maśle i to wręcz karkołomne matematyczne zadanie powiodło się tak, jak każdy to sobie wymarzył, to oczywiście statek od pirsu odbija, wycofuje się ku pełnemu morzu, a tam dopiero zamyka swoje ładownie i w siną dal odpływa.
Jeżeli jednak oprze się gdzieś w międzyczasie na jakiejś podwodnej przeszkodzie – ot, na przykład na wspomnianej „fałdzie” piachu – której na nieszczęście podczas sondowań w porę wykryć się nie udało, to wówczas… klapa. Maszyna „cała wstecz”, a statek nadal w bezruchu! Stoi sobie i ani drgnie. Tkwi tak nadal, bo się po prostu w którymś miejscu swego kadłuba na jakiejś piaszczystej łasze oparł, więc ruszyć się bezczelnie nie zamierza, i już.
Nawet mimo wręcz szalonej pracy okrętowego silnika! A tymczasem – przypominam – wody już ubywa, zatem z każdą chwilą sytuacja coraz to bardziej się pogarsza. Czyli, mielizna… Jak by więc na to nie patrzeć, „d*pa blada”. Pozostać tu trzeba na kolejne co najmniej 12 godzin aż do następnej Wysokiej Wody, oczywiście w nadziei, że ów punkt oparcia nie jest na tyle poważny i rozległy, że się w tym czasie w ogóle już ruszyć stamtąd nie da rady. Bo wówczas już tylko pozostawałaby niezwykle kosztowna akcja ratownicza z udziałem silnego holownika. A to dla Armatora jest zwykłym koszmarem. Ot, co…
No i niestety właśnie tak nam się przydarzyło w Lipcu Anno Domini 1998. Podczas całego załadunku nieustannie wraz z dwoma marynarzami prowadziłem ręczne sondowanie głębokości wokół statku, wciąż je na bieżąco porównując z wynikami podobnych pomiarów dostarczonych nam przez lokalnych Stevedorów – a podobno dokonywanych tego samego dnia rano - miałem zatem pełne prawo sądzić, iż są one wysoce wiarygodne.
W pewnej chwili jednak wykryłem dość znaczną, bo sięgającą wartości aż 25 centymetrów nieścisłość w tych miejscowych sondowaniach, oczywiście natychmiast komu trzeba to na lądzie zgłaszając. Przybył więc do nas od razu z pirsu jeden z miejscowych oficjeli, z którym razem te sondowania w tym konkretnym miejscu oraz w jego pobliżu powtórzyliśmy, otrzymując takie wyniki naszych pomiarów, z których jasno wynikało, że rację miałem ja – co jednak wcale nie oznaczało, od razu uczciwie to trzeba podkreślić, że tubylcy dokonali tego ranka swych sondowań nierzetelnie, bo przecież w międzyczasie morskie dno miało wszelkie szanse się tutaj nieco „wybrzuszyć”, czego nikt przewidzieć oczywiście nie mógł.
Fakt jednakże pozostawał faktem – z naszej prawej burty, w okolicach przodu pierwszej ładowni, mieliśmy wtedy zapasu wody pod dnem statku już tylko… 5 centymetrów, toteż na pewien czas robotnicy swój załadunek spowolnili i przenieśli się z taśmociągiem nieco ku rufie, ażeby pozwolić statkowi trochę się w tym miejscu wynurzyć (już po dziesięciu minutach zrobiło się tam więc znowu 20 centymetrów luzu), ja jednak wyraziłem wtedy swoje wątpliwości co do sensu dalszego załadunku, proponując kapitanowi natychmiastowe jego przerwanie i ucieczkę od pirsu (bo wtedy brakowało nam już tylko około 30 minut roboty, załadunek i tak zbliżał się ku końcowi, więc ewentualne straty już nie byłyby zbyt duże).
Podejrzewałem bowiem (i na nasze nieszczęście okazało się później, że jednak miałem rację), iż akurat ten rejon morskiego dna jest raczej „trefny”, bowiem z wielkim prawdopodobieństwem można było przypuszczać, że ta „wybrzuszona” piaszczysta łacha rozciąga się jednak dużo dalej pod dno statku, a nie ogranicza się tylko do okolic naszej prawej burty.
I właśnie tak moje podejrzenia im wszystkim przedstawiałem, argumentując jednocześnie, że jeśli moje przypuszczenia okażą się trafne, to najwłaściwszym rozwiązaniem byłoby jednak przerwanie załadunku i natychmiastowe odejście od pirsu. Zwłaszcza że do maksymalnej wysokości wody pozostało już tylko pół godziny. „Zysku co w pysku” więc, prawda..?
Na te moje obawy otrzymałem jednak od głównego miejscowego Foremana odpowiedź, iż on RĘCZY za to, że aż tak długiej podwodnej piaszczystej „fałdy” z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ w tym miejscu być nie może, bo on po prostu osobiście już wielokrotnie w przeszłości to dno badał, więc jest o tym ABSOLUTNIE PRZEKONANY..! Załadunek według niego można zatem jeszcze śmiało kontynuować, bo przecież przez te ostatnie 30 minut można jeszcze z kilkaset ton kamieni dorzucić, więc i fracht za przewóz będzie oczywiście większy, ale jeżeli jednak statek na to się nie godzi, to oczywiście operacje ładunkowe przerywamy i odchodzimy w morze. Wszak ostateczna decyzja i tak zawsze należy do kapitana statku.
Nasz Stary zatem bił się wtedy z myślami, pilnie naszych racji wysłuchując, ale z tą decyzją jeszcze nieco zwlekał, pragnąc najpierw dokładnie to jeszcze raz rozważyć, bo się po prostu bał podjęcia nazbyt pochopnej decyzji o rezygnacji z reszty ładunku (wszak u każdego Armatora takie coś jest zawsze niemile widziane). Z jednej strony kusiła go więc perspektywa pełnego wywiązania się z tego zadania, czyli zabrania z tego portu całości dostępnego ładunku, ale z drugiej strony z kolei targała nim obawa o potencjalnej mieliźnie, bo wówczas rzeczywiście mogłyby z tego wyniknąć bardzo poważne kłopoty, już o podpadnięciu na całego naszym szefom nawet nie wspominając.
Pytał więc nas obu jeszcze raz (a załadunek i tak w międzyczasie trwał dalej, to jasne), co byśmy mu w tej sytuacji ostatecznie doradzili. Foreman zaproponował kontynuację załadunku, choć już rzeczywiście w nieco skróconym czasie, abyśmy ciut wcześniej jednak od pirsu odbijali – ot, tak na wszelki wypadek – natomiast „dzielny” autor niniejszych słów zupełnie niespodziewanie… swoje dotychczasowe zdanie jednak nieco zmienił..! To znaczy, dając jednak wiarę kategorycznym zapewnieniom Foremana co do konfiguracji tegoż dna (wszak RĘCZYŁ, no nie?), sam osobiście NAMÓWIŁEM naszego Starego do dokończenia tego załadunku, aby założoną wcześniej pełną ilość towaru jednak z Llanddullas zabrać.
No bo przecież niby dlaczego miałbym nagle przestać wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę..? Wszakże, jak dotychczas, generalnie prawie wszystko mi się udawało, więc po cóż miałbym teraz stawać okoniem, siejąc jakiś niepotrzebny defetyzm, że jednak nam się to nie uda..? „Eeee taaaam, do odważnych świat należy, na pewno jednak jakoś sobie damy radę.” – myślałem sobie.
No cóż, a jednak pomyliłem się… Hmmm, to znaczy, ściślej mówiąc, właśnie… że się nie pomyliłem! Ot, taki sobie malutki paradoks – bowiem ta pierd*lona piaszczysta „fałda” na morskim dnie jednak tam była – więc w sumie racja była akurat po mojej stronie – lecz kiedy przyszło co do czego, to… ja ze wszelkich moich wątpliwości nagle się wycofałem, namawiając Kapitana do czegoś (bo on rzecz jasna natychmiast ochoczo na to przystał, choć wiem z całą pewnością, że gdybym nadal tkwił przy swoim zdaniu, to jednak by dalszą robotę odwołał), co w rezultacie okazało się dla nas brzemienne w skutkach.
Tak, niestety, bo kiedy załadunek zakończono, a my po szybkim rzuceniu cum daliśmy Głównym Silnikiem „Pół Wstecz”, to nasz kochany stateczek… pokazał nam wszystkim przysłowiowego wała! Utkwił on sobie w bezruchu i za nic w świecie cofnąć się nie miał zamiaru. Czyli stało się od razu jasne, że po prostu osiedliśmy na dnie, a ponieważ już rozpoczynał się odpływ i wody w szybkim tempie ubywało, nadziei na samodzielne wydostanie się z tego potrzasku nie mieliśmy już żadnych.
Owszem, Stary czynił jeszcze jakieś rozpaczliwe próby z silnikiem, dając na telegrafie długotrwałą komendę „Cała Wstecz”, a i nawet wybieraniem naprędce podanego z powrotem na pirs dziobowego szpringu sobie pomagaliśmy, ale to wszystko i tak zdało się na nic. Mieliznę już mieliśmy jak w banku, a ja plułem sobie wtedy w brodę z żalu, że się jednak tak głupio w ostatnim momencie złamałem, osobiście Starego do tegoż nieszczęścia przekonując..!
Tak, było mi z tego powodu bardzo głupio - zwłaszcza że wiedziałem dobrze, iż nasz Armator i tak żadnych pretensji do nas mieć nie będzie, jeśli całej ilości kamieni stąd jednak nie zabierzemy, jako że w Llanddullas już „nie tacy kozacy” przekonywali się, że z tym żartów nie ma. My wszakże wcale nie byliśmy pierwszymi „szczęściarzami”, którzy się w tym porciku z własnymi siłami przeliczyli, więc tym bardziej wspomniane ryzyko było chyba niepotrzebne.
No tak, ale jednak stało się… Cóż, ta moja szczęśliwa gwiazdeczka wtedy mnie jednak nieco zawiodła, a może ją jedynie na chwilkę jakieś obłoczki tylko przesłoniły, bowiem – szybko uprzedzę fakty – nie aż tak do końca mnie rozczarowała, gdyż po upływie około 12 godzin, na następnej Wysokiej Wodzie udało nam się jednak bez żadnej pomocy z zewnątrz „ześlizgnąć” z dna i wycofać na pełne morze - w dodatku jeszcze nie doznając przy tym absolutnie żadnych uszkodzeń kadłuba naszego statku!
A zatem, ostatecznie – jak ten przysłowiowy kocur – „spadliśmy na cztery łapy”, żadnego większego szwanku poza stratą tej połówki dnia nie ponosząc, zaś dla mnie samego również nie skończyło się to żadnymi konsekwencjami. Ufff, mogliśmy więc spokojnie sobie z ulgą odetchnąć, choć w międzyczasie – kiedy jeszcze przez te 12 godzin na morskim dnie staliśmy – byliśmy jednak pełni najczarniejszych myśli, obserwując jak pokłady naszego stateczku dosłownie w oczach zaczynają „falować”!
Wyobraźcie sobie bowiem, że duże stalowe płyty pokładu aż tak bardzo się wtedy pomarszczyły, że zagłębienia pomiędzy ich sąsiednimi bruzdami osiągały głębokość aż do około 5 centymetrów! Tak, aż dwa grube paluchy można było wsadzić pod położoną na ich szczytach deskę! O rety, toż w pewnym momencie my naprawdę poczynaliśmy już wierzyć, że wskutek tych naprężeń statek po prostu gdzieś pęknie, albo i nawet całkowicie się złamie!
Jednakże, kiedy podczas przypływu wody ponownie zaczęło gwałtownie przybywać, to wszystkie te „zmarszczki” na pokładzie w cudowny sposób szybko się wygładziły. Ależ to było spektakularne zjawisko, wierzcie mi..! Czegoś takiego do tamtej chwili jeszcze nigdy w życiu nie widziałem (tfu! I obym już więcej nie zobaczył!) – ba, nie przypuszczałem nawet, że coś podobnego w ogóle może na statku zaistnieć! Ta przygoda zatem chociaż pod tym względem okazała się cennym doświadczeniem.

O, i tym optymistycznym (jednak!) akcentem naszą wizytę w tym porciku zakończyliśmy…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020