PADANG - Indonezja - Styczeń 2002
Miasto to, zwane przez tubylców Teluk Bayur, jest w Indonezji miejscem dość znaczącym. Liczy sobie bowiem prawie milion mieszkańców, jest silnym ośrodkiem tutejszej gospodarki i handlu, posiada duży uniwersytet oraz aż dwa porty lotnicze.
Założone zostało przez kolonizatorów holenderskich już w roku 1667, którzy rządzili tu niepodzielnie aż prawie 120 lat, by pod koniec wieku XVIII stracić jednak nad nim kontrolę na rzecz Brytyjskiej Korony, która zresztą nazbyt chętnie w to miejsce nie inwestowała, szybko tracąc tą kolonią swe zainteresowanie. O – myślę, że tak krótki rys historyczny już wystarczy, prawda..?
Jeśli tak, to wracajmy do naszej ówczesnej wizyty w tym porcie. Bierzemy na pokład lokalnego pilota, wchodzimy do portowego basenu, rozpoczynamy manewry cumowania i… wtedy zaczyna się prawdziwa „szopka”.
Bo oto na polecenie pilota, w celu ułatwienia sobie spokojnego przybijania lewą burtą do kei, rzucamy naszą prawą kotwicę, ale niestety już od samego początku stało się dla nas wiadome, że manewr ten był zdecydowanie przedwczesny.
Ot, po prostu, do kei mieliśmy wtedy jeszcze dość daleko – było to przecież z dobre 100-120 metrów, co najmniej! – gdy tymczasem już teraz nasze „żelazko” spoczęło na dnie i zaczęliśmy luzowanie jego łańcucha.
„Hm, co to za dziwna koncepcja? – zastanawiałem się wtedy – Czyżby pilot z naszym Starym naprawdę wierzyli, że już po naszym przycumowaniu będziemy w stanie tę kotwicę z powrotem na pokład wybrać..? No chyba że posłużyć ma nam ona do łatwiejszego odejścia od kei, kiedy już ten port będziemy opuszczać, to wtedy rzeczywiście ów manewr ma sens, nawet pomimo faktu, że długość łańcucha będzie aż tak bardzo znacząca. Tak – myślałem w duchu – na pewno akurat to jest takowego manewru zamierzeniem”.
No cóż, ale niestety w swych przypuszczeniach się myliłem. Akurat tak nie było, bowiem, już po założeniu „na mocno” wszystkich naszych lin, dostałem polecenie wybrania tej kotwicy z powrotem, co oczywiście – jak każdy, nawet średnio doświadczony marynarz doskonale wie – jest po prostu najzwyklejszą w świecie niemożliwością!
No bo jak wybrać wbitą swoimi pazurami w gliniaste dno kotwicę leżącą od nas w odległości dużo ponad stu metrów, w sytuacji, gdy statek ma stać zupełnie nieruchomo, bo przecież już jest zacumowany..?! Toż w takiej sytuacji, jak podejrzewam, byłyby niejakie trudności z wybieraniem samego gołego aż tak długiego łańcucha, już nawet bez będącej na jego końcu kotwicy!
Wszakże leżało go już na dnie aż pięć szakli (jeden szakiel na tym statku wynosił 27 i pół metra), a przecież nawet i on sam „te swoje” waży, więc nasza rachityczna winda z pewnością by temu nie podołała. Ot, marzenie ściętej głowy, zważywszy jeszcze dodatkowo, że nasza kotwiczna wciągarka była jednak urządzeniem już nieco wyeksploatowanym. No, po prostu starym i słabym.
Zapytałem zatem przez radio jeszcze raz – tak dla upewnienia się, czy się czasem nie przesłyszałem lub nie zrozumiałem dobrze otrzymanej komendy – czy rzeczywiście mam zacząć wybieranie, na co otrzymałem jasną i wyraźną odpowiedź: „tak, bo pilot koniecznie tego chce, ponieważ nasza kotwica może przeszkadzać podchodzącym do sąsiedniej kei statkom pasażerskim, z których pierwszy spodziewany jest już za niecałą godzinę.”
O rety, toż to kosmiczna bzdura! Przycumowany, niemogący się w ogóle poruszyć po powierzchni wody statek, przenigdy nie będzie w stanie tego dokonać! A już zwłaszcza przy gliniastym podłożu! Toż, jak dotychczas, nawet cała Ludzkość nie zdołała jeszcze skonstruować aż tak silnej windy (bo i po co niby?), która byłaby w stanie to uczynić!
Ba, a nawet gdyby takowe techniczne monstrum na naszym statku istniało (co rzecz jasna i tak byłoby totalnie absurdalne), to pierwszym efektem takiej operacji byłoby… zerwanie wszystkich naszych cum, ażeby statek mógł podpłynąć ponad leżącą na dnie kotwicę, wyrwać ją z dna i do swej kluzy wciągnąć.
Ufff, mam nadzieję – Moi W.Cz.Czytelnicy – że już na tyle dużo z teorii kotwiczenia wiecie, żeby to w pełni pojąć, nieprawdaż..? No tak, wy to już rozumiecie, ale jak się okazało, tenże pilot niestety nie. Cóż, dziwne to bardzo, jako że ów gość – kiedy na nasz statek wchodził – przedstawił się nam jako „Master Mariner”. A nasz Stary z kolei, do czego się zresztą później szczerze przyznawał, również miał co do tego spore wątpliwości (hmmm, wątpliwości? A dlaczego nie pewność..?!), ale… chciał jednak spróbować, bo… a nuż się uda..? Bo może jednak damy radę..? O rety, tylko westchnąć, bowiem cuda to mogły się wydarzać w Palestynie, ale nie w Padangu!
Cóż się zatem dalej działo..? – zapytacie. Otóż, dobrze wiedząc, iż nasza winda tego zadania za nic w świecie nie wykona, ale jednocześnie nie chcąc niepotrzebnie wchodzić w jakieś durnowate polemiki przez radio, kazałem Bosmanowi łańcuch „podbierać”, aż do momentu, gdy po podciągnięciu do góry zaledwie 2-3 ogniwek nasza winda - w zgodzie ze wszelkimi prawami Fizyki, bo jakżeby inaczej? – po prostu sobie stanęła. I wówczas spokojnie meldowałem na mostek, że „winda już nie ciągnie. Co dalej mam robić..?”
I jaka była następna komenda w odpowiedzi na moje pytanie? Otóż: „ciągnąć dalej, próbować i meldować jaka jest aktualna sytuacja.” No cóż, skoro tak… to ciągniemy dalej. Znowu o dwa lub trzy ogniwka skrócił się luz wypuszczonego łańcucha, ale ten leżący na dnie jego fragment oczywiście ani drgnął. Nie drgnął, bo rzecz jasna nasza winda więcej już uciągnąć nie dawała rady. Ot, ponownie sobie stanęła, i już. Zatem mój kolejny meldunek i oczekiwanie na dalszy ciąg tej „zabawy”…
No tak, ale niestety głupota i ignorancja tegoż pilota oraz w pewnym sensie dziwny jednak oportunizm naszego Kapitana – który przecież powinien w pełni zdawać sobie sprawę z bezcelowości tych wysiłków – okazały się silniejsze nie tylko od zdrowego rozsądku, ale i nawet od zwykłej wiedzy, bowiem oni nadal się upierali przy tej decyzji – „ciągnąć, ciągnąć i meldować na bieżąco co się dzieje. Nie zatrzymywać się.”
Hm, skoro tak, to my „się nie zatrzymywaliśmy” i ciągnęliśmy dalej, ale naszej windy już to dotyczyć nie mogło, więc „się zatrzymała”, i już! My próbujemy a ona nic, nie ciągnie. Ja melduję o tym na mostek, a stamtąd: „ciągnąć, próbować i meldować”. A zatem zabawa trwa sobie w najlepsze, zapewne ku uciesze obserwujących nas robotników, stadka rozkrzyczanych mew i być może nawet samego władcy mórz Neptuna. Ufff…
Jednakże, już ten nasz świat jest tak poukładany, że nawet największy żyjący na nim uparciuch musi w końcu odpuścić, widząc totalny brak efektu realizacji swoich zamierzeń. Co rzecz jasna i tak wcale nie znaczy, że przyzna komuś rację, o nie! Taki człek po prostu, kiedy uzna, iż ktoś go w czymś „zawodzi”, gdy sobie z czymś sam „poradzić nie może” (w myśl powiedzenia „wszystko muszę robić sam”), to oczywiście… natychmiast gotów jest zrobić to coś osobiście, pragnąc całemu światu udowodnić, że jednak „się da”, że się musi udać, i już!
Toteż kilkanaście minut później byłem świadkiem czegoś, co widziałem w swym życiu absolutnie po raz pierwszy i zapewne już po raz ostatni, bowiem nie podejrzewam, ażeby taki absurd jeszcze raz miałby szansę się powtórzyć. Bo oto po kilku naszych bezowocnych (bo jakżeby inaczej?) próbach poderwania z dna tej nieszczęsnej kotwicy, moja UKF-ka na pewien czas zupełnie zamilkła, ale zamiast kolejnej „zabawy w przerzucanie się nawzajem komendami i meldunkami” zobaczyłem nagle… podążającego osobiście (sic!) na dziób statku tegoż lokalnego „geniusza manewrów” wraz z towarzyszącym mu naszym Starym! Wielkie nieba, czy ja śnię?! Toż dosłownie ręce mi w okamgnieniu aż do samej ziemi opadły..!
No i co, jak sądzicie, po cóż oni obaj się tutaj pofatygowali? Ot, wiadomo – ażeby samemu osobiście tę operację wybierania kotwicy podjąć! Bo przecież niemożliwe, że „się nie da”, a jużci..! A ja, czy powinienem w tym momencie poczuć się dotkniętym, że w aż tak przedziwny sposób ktoś wyraził brak zaufania do moich kompetencji..? No owszem, być może wiele osób na moim miejscu właśnie tak by to odebrało, ale ja w tym momencie tylko zaśmiałem się szczerze, doskonale wiedząc, że „pobożne życzenia” nie spełniają się nigdy. Odsunąłem więc się na bok nawet z wielką ochotą, z ciekawością oczekując tego, co się wydarzy.
No i po chwili rozpoczął się ten szczególnego rodzaju spektakl, którego główni aktorzy w swej głupocie przeszli chyba samych siebie! Włączali oni bowiem co chwilę naszą wciągarkę na najwyższe obroty, przestawiając manetkę w maksymalne położenie w nadziei, że jednak uda im się udowodnić całemu światu, że to właśnie oni mają rację – że za chwilkę po prostu kotwica ruszy z dna i grzecznie w naszej kluzie z powrotem „się zamelduje”.
Mój Boże, czy oni naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że to przecież tak samo, jak by ktoś gołymi rękoma chciał podnieść czołg..?!
Ale cóż, próbowali i próbowali, silnik wył i wył, by… już po kilku minutach takiej ekstremalnej pracy windy (oczywiście i tak bez efektu – wszakże praw Fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb!) doprowadzić do jej awarii!
Bo oto w pewnym momencie ona sobie z wielką gracją zacharczała, zazgrzytała, zakaszlała, by potem stanąć już na amen, ale jednocześnie przy tej okazji „puszczając solidnego dymka” ze swoich rozgrzanych do granic możliwości bebechów! A zatem nasza rachityczna winda zepsuła się na dobre!!! Ot, po prostu się spaliła – i to bynajmniej wcale nie ze wstydu, bo akurat tego to powinni w tej sytuacji dokonać obaj ci tytani wiedzy okrętowej. Ależ cyrk! Powtarzam, czegoś podobnego naprawdę rzadko (jeśli w ogóle kiedykolwiek!) ma się okazję doświadczyć!
Tak, to w istocie niezły cyrk. Wszak wyobraźcie sobie tylko, jak to wszystko musiałoby wyglądać z pozycji stojącego z boku obserwatora. A już zwłaszcza dla fachowców w tej branży..! Otóż, lokalny pilot wraz z kapitanem statku OSOBIŚCIE na zmianę obsługują kotwiczną wciągarkę w celu wybrania leżącej w odległości prawie 150 metrów od ZACUMOWANEGO dwunastoma linami statku zarytej swymi pazurami w gliniaste dno kotwicy! Koniec świata!
Ale cóż, stało się. Coś się w tej windzie spaliło, co oczywiście musiało oznaczać wręcz przeogromne kłopoty, kiedy już statek po skończonym załadunku będzie musiał port opuścić, jako że pozostawienie tutaj naszej kotwicy absolutnie nie wchodziło w grę! Wszakże, ależ to by była afera – porzucenie na stałe swego „żelazka” tylko dlatego, że z powodu nieczynnej windy wciągnąć się jej z powrotem nie da!
A windy nieczynnej dlatego, że… pilot z kapitanem OSOBIŚCIE JĄ ZAŁATWILI..! Toż ten wypadek przeszedłby chyba do historii Światowej Żeglugi jako wydarzenie swą ważnością dorównujące nawet i samej katastrofie Titanica! Rety…
Dlatego też my ją po prostu MUSIELIŚMY z powrotem wybrać podczas wyjściowych manewrów z Padangu – koniec i kropka. Ha, tylko jak?! Jak tegoż dzieła dokonać, skoro nasza winda już nie działa..? I posłuchajcie jeszcze raz jak to brzmi: nie działa, bo ją WŁASNORĘCZNIE KAPITAN STATKU WRAZ Z PILOTEM SPALILI..! Ufff, toż to się w ogóle w głowie nie mieści!
A zatem, ponieważ załadunek w tym porcie zapowiadał się na niezbyt czasochłonny, bowiem regularnego kształtu paczki tarcicy są materiałem do sztauowania dość „wdzięcznym”, to rozpoczął się nasz niezwykle gorączkowy wyścig z czasem przy naprawie tej windy, ażeby koniecznie zdążyć z wykonaniem tego zadania do wyjścia statku w morze. Bo w przeciwnym razie byłby autentyczny skandal – „klops nad klopsami”!
Zatrudniony więc przy tym Elektryk, Birmańczyk, wraz z Drugim Mechanikiem z Bangladeszu przeklinali wciąż „na czym świat stoi”, wyrzekając naszemu Staremu ile wlezie, musząc przez okrąglutką dobę, dzień i noc, pracując nieomal bez przerwy, całą tę windę rozbebeszać, wstawiać w miejsce tych kompletnie spalonych wiele nowych części, ale… „pożyczonych” w tym celu tymczasowo z naszej lewej windy, ponieważ innych zapasowych jeszcze wówczas na statku nie było (dostaliśmy je dopiero w Europie).
Zatem, jak się domyślacie, front robót był całkiem spory, czyż nie..? Obie kotwiczne windy nieomal całkowicie przez ponad dobę rozebrane! Ufff…
Ale udało się. Chłopaki wszystko zrobili jak trzeba, potem obie windy z powrotem poskładali (choć tę lewą kończyli dopiero już po wyjściu w morze), z dumą naszemu Kapitanowi – który wtedy zaszył się w swej kabinie i w ogóle z niej „do ludzi” nie wychodził (wstyd go zżerał?) – szczęśliwe zakończenie swej misji meldując. Tak więc, facet wyraźnie wówczas odetchnął z ulgą, bowiem już bez przeszkód następnego dnia mogliśmy wychodzić w morze.
Moi drodzy, w tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję, a właściwie przypomnienie, zgoda..? Otóż, ta winda niestety dostała w tej samej podróży jeszcze raz nieźle (nomen omen) „popalić” – i to ponownie z winy naszego Starego i pilota – kiedy to około trzy miesiące później, w Sajgonie, podczas manewrów wejściowych do portu obaj się na mostku… z sobą nawzajem tak skutecznie zagadali, że „zapomnieli” w porę statek wyhamować, ratując się potem w panice nagłym rzucaniem właśnie prawej kotwicy.
Ja rzecz jasna byłem wówczas wykonawcą tego zadania, na własne oczy widząc jak, tym razem z kolei tarczowy hamulec tej windy, totalnie się spala i do szczętu deformuje. Zatem, jak widać, akurat do tego Starego nasza winda szczęścia nie miała. Wydarzenie to zresztą dość dokładnie już opisałem w rozdziale o Sajgonie z Kwietnia 2002 roku. Koniec dygresji, wracamy do Padangu.
Na szczęście manewry wyjściowe odbywały się już bez udziału tegoż mądrali, były z zupełnie innym pilotem, który już żadnych ceregieli podczas nich nie czynił. Ot, spokojnie rzuciliśmy cumy, wybieraliśmy nasz łańcuch już całkowicie bez żadnych oporów, kiedy statek swobodnie po wodzie się posuwał, a potem: „pa pa, Padang! Wyruszamy do Tajlandii…
Ale ale… O rety – no przecież zapomniałem wspomnieć o pewnej dość istotnej sprawie! Jak w ogóle mogło mi to wylecieć z głowy, skoro dotychczas aż tak dużo o tym napisałem..? Otóż, podczas tej nieszczęsnej „szalonej szamotaniny” z naszą windą, dokładnie w kilka minut po jej spaleniu przez tego genialnego pilota (bo to akurat on wtedy trzymał manetkę, gdy buchnęło dymem i poczuliśmy swąd „zesmażonych” części), trochę mnie – przyznam szczerze, choć tym razem jednak bez wstydu – złość poniosła, kiedy to nie wytrzymałem widoku owego dziejącego się przed naszymi oczami cyrku i wykrzyczałem w stronę tego człowieka dość bezczelnie brzmiące pytanie, po którym zresztą cała obsada dziobu gruchnęła głośnym śmiechem.
Wrzasnąłem wtedy bowiem – z zupełnie zresztą nieukrywaną ironią w głosie – mniej więcej tak: „kur*a mać! I coś filozofie narobił..?! To pan NAPRAWDĘ jest Master Mariner..?! Niemożliwe!” No cóż, wyrwało mi się…
A jak ów człowieczek na te moje dictum zareagował..? Otóż, oczywiście w swej dumie własnej poczuł się urażony – co dokładnie odzwierciedlało jego oburzone w tym momencie oblicze – by po chwili… szybko obrócić się na pięcie i energicznym pospiesznym krokiem ruszyć w kierunku wyłożonego już wtedy na keję przez marynarzy z rufy trapu. Ufff, facet się nawet z naszym Starym nie pożegnał, który zresztą także po krótkiej chwili zwiał stamtąd jak niepyszny, dobrze zapewne już wtedy zdając sobie sprawę co narobił. Do czego doprowadził swym chwilowym zaślepieniem, a przede wszystkim brakiem zdecydowania, bo przecież przenigdy nie powinien NAWET PRZEZ CHWILKĘ W OGÓLE KOMUKOLWIEK Z ZEWNĄTRZ TEJ WINDY DOTYKAĆ..! Niezły gips, prawda..?
Potem oczywiście obawiałem się – i to dość poważnie – ewentualnego dalszego ciągu tej afery, gdyby się ten pilot chciał na mnie za ten afront (zwłaszcza za tegoż „filozofa”) oraz lekceważący, pełen drwiny i udawanego niedowierzania ton mego głosu komuś ważnemu w tym porcie poskarżyć, ale na szczęście nic podobnego miejsca nie miało. Cóż, być może dlatego, iż w międzyczasie gość zajrzał sobie do jakiegoś podręcznika morskiej i okrętowej wiedzy lub popytał o tę kwestię innych swoich kolegów-pilotów, douczając się wreszcie w tej materii..?
Oby…
louis