Odcinek czternasty... Zapraszam...
Moi drodzy – i w ten oto sposób dobrnęliśmy wreszcie do ostatniego (obiecuję) wątku naszej wspólnej wyprawy po Tahiti. Chciałbym jeszcze tylko napisać kilka zdań na temat samego portu i odbywających się tu przeładunków, bo może nawet i to dla kogoś z was może się okazać całkiem ciekawe, a zaraz potem zakończyć na jakiś czas temat Polinezji i wynieść się z tego rejonu świata na dłużej – ot, na przykład do Ameryki lub Azji. A zatem, o czym chciałbym teraz wspomnieć w odniesieniu do tutejszego portu..?
Otóż, pragnąłbym jeszcze raz podkreślić fakt, iż Papeete, jako stolica całej Francuskiej Polinezji, jest nie tylko jej niekwestionowanym centrum, ale i także głównym punktem tranzytowym wszelkich przybywających w ten rejon z całego świata towarów. Tutejszy port jest więc jednocześnie miejscem ich przeładunku, bowiem zawijające tu statki pozostawiają swe ładunki przeznaczone nie tylko dla samego Tahiti, ale i także na cały szereg innych okolicznych wysp, do których bezpośrednio udać się nie mogą. Wiadomo przecież, że taki duży, przybywający na przykład z Europy pełnomorski frachtowiec nie miałby najmniejszych szans na bezpośrednie dotarcie do tysięcy ze znajdujących się tu wysp, wysepek i atoli, nie tylko zresztą z racji braku możliwości przeładunkowych na tychże skrawkach lądu, ale i nawet z powodu braku w ogóle jakichkolwiek portów na ich terytorium. Dostać się tu mogą tylko jednostki bardzo małe, a na niektóre wysepki, to i nawet zwykłe kutry okazują się zbyt duże, więc wszelakie zaopatrzenie dla mieszkających tam ludzi dowieźć można jedynie maleńkimi motorowymi łódeczkami.
Jak się zatem takowe dowożenie do tych mniejszych wysp wszelakich przeznaczonych dla nich towarów odbywa..? W jaki sposób się to realizuje..? Otóż, duży oceaniczny statek (czyli, na przykład my) przybywa do Papeete i w tutejszym porcie wszelkie przywiezione w ten rejon z innych stron naszego globu towary wyładowuje. To, co jest przeznaczone bezpośrednio dla samego Tahiti oczywiście na miejscu pozostaje i odpowiednim transportem po całej wyspie jest rozwożone. Ale ta część towarów, których finalne miejsca dostaw są zupełnie inne, są prawie natychmiast przeładowywane na stateczki mniejsze, których rozmiary umożliwiają dojazd do, na przykład takiej Bora-Bora czy „jakiejś innej” Huahine lub Fakaravy i przybicie do znajdujących się tam niewielkich nabrzeży lub pomostów, przy których duża pełnomorska jednostka przenigdy by się nie zmieściła.
I tu wreszcie dochodzę do sedna – czyli do owych maleńkich stateczków, które to właśnie chciałbym pokrótce opisać, jako że związane z ich eksploatacją okoliczności nierzadko – delikatnie mówiąc – są… dość niespotykane. W większości są one bowiem w tak fatalnym stanie technicznym, że ma się czasami wrażenie, iż takie „truposze” ledwo co na wodzie utrzymać się mogą, nie wspominając już o ich jakichkolwiek możliwościach żeglugowych, które wydają się na pierwszy rzut oka być raczej czymś z pogranicza fantazji lub pobożnych życzeń. Wyglądają one wszakże tak, że o ich dotarciu gdziekolwiek zaraz po wyjściu z Papeete raczej w ogóle mowy być nie powinno, gdy tymczasem pływają sobie one po tutejszych wodach w najlepsze, najprawdopodobniej zupełnie nie podlegając jakimkolwiek lokalnym przepisom dotyczącym ich technicznej kondycji, gdyż prezentują się tak, iż żadnej poważnej kontroli z pewnością by nie przeszły i w morze wypływać by nie miały prawa.
Ale, co na własne oczy widziałem, pływają, biorąc do swych ładowni i na pokłady określone ładunki, w pełni się ze swych eksploatacyjnych zadań wywiązując. Co zresztą już samo w sobie jest wyczynem dość niezwykłym, albowiem… ot, gdybyście mieli okazję sami je na oczy zobaczyć, to od razu byście wiedzieli dlaczego aż tak bardzo się temu dziwuję. Bo w istocie ma się wrażenie, że „już od samego na nie patrzenia” w każdej chwili gotowe są rozpaść się na tysiące kawałków lub po prostu przy portowym nabrzeżu z gracją osiąść na dnie, ot co. Ale one właśnie takie są i sobie na tamtejszych międzywysepkowych trasach z powodzeniem wielokrotnie kursują. Podejrzewam, że aż do chwili, kiedy wreszcie same „z własnej woli” nie zatoną, bo chyba nikt tutejszy złomować ich nie ma zamiaru.
Zachodziliśmy więc czasem w ich pobliże, na keję, przy której stały, i na której stare rozklekotane dźwigi ładowały na ich pokłady wszelkie przeznaczone dla innych wysepek dobra. I oczywiście nadziwić się nie mogliśmy, w jakiż to sposób tak „partyzancki” system może tu w ogóle jakoś funkcjonować, bowiem to wszystko co tam obserwowaliśmy wręcz „o pomstę do nieba wołało”, jako że zupełnie nie przypominało jakichkolwiek – choćby i nawet jedynie przyzwoitych – działań, mających cokolwiek wspólnego z tzw. „dobrą praktyką morską”. I nie chodzi mi tu teraz jedynie o wspomniany katastrofalny stan techniczny tych maleńkich stateczków-truposzków, o nie, bynajmniej – bo to co się działo w trakcie samych ich załadunków, to również można by określić bardzo podobnym mianem; co najmniej katastrofy, ani chybi.
Nieco szczegółów..? Ależ proszę bardzo! Uwaga, skupcie się dobrze na lekturze poniższych słów, bo naprawdę warto. Ot, na przykład załadunek małego – tak na oko, co najwyżej 300-tonowego – stateczku, którego docelowym miejscem przyszłej podróży miała być, właśnie wspominana wyspa Bora-Bora. Zawieźć on tam miał nieco towarów, które akurat przywieźliśmy my – konkretnie, drobnicę z Le Havru i z Dunkierki – a które to ładunki ten maleńki „kapeć” miał do swojej ładowni przyjąć. No cóż, „ładowni”, to może za dużo powiedziane, bo była to raczej jakaś najzwyklejsza dziura w pokładzie, jakaś zaledwie marna pozostałość po będącej tu niegdyś ładunkowej przestrzeni i prowadzącym doń luku, ale już takich szczególików się nie czepiajmy – ot, pozostańmy przy opisie samego sposobu załadunku, bowiem już on sam w sobie był wręcz teatralnym spektaklem, rodem chyba z najlepszych światowych kabaretów. Bo to, co w istocie tam obserwowaliśmy, powodowało w nas natychmiastowe, wręcz niekontrolowane wybuchy śmiechu.
No to zaczynamy… Stoi sobie na kei kilkanaście beczek z olejami i benzyną, każda o zawartości 200 litrów – czyli, są to typowe standardowe opakowania tego typu płynnych ładunków. Panowie Stevedorzy, miejscowi robotnicy, z których co najwyżej jeden, góra dwóch, nie przekraczało 100 kilogramów żywej wagi, najpierw z wielkim namaszczeniem kolejno te beczki na ich okrągłe boki przewracali, by potem turlać je w kierunku rozłożonej uprzednio na nabrzeżu ładunkowej siatki, gdzie na jej samym środku je pozostawiali – już, rzecz jasna, w takiej samej przewróconej pozycji, bo przecież któż to widział, ażeby ponownie męczyć się ich ustawianiem z powrotem w pozycji pionowej, prawda? Ot, przewalili, doturlali, zostawili, i już…
Następnie, siatkę jej czterema rogami podczepili do haka portowego dźwigu, który z kolei przeniósł ją z kei ponad luk ładowni tegoż stateczku, by potem na jego dno wszystkie beczki… energicznie, tak „z przytupem” – a jakże! – postawić. Tam zaś, kolejni dzielni miejscowi Stevedorzy niemalże natychmiast dwa sąsiednie rogi siatki z haka zrzucili, ale… beczek już z niej nie sturlali (ależ!), dając jedynie znak dźwigowemu, aby z powrotem jechał ze wszystkim w górę. Toteż on, oczywiście, szybko podnosił rener do góry i wyjeżdżał z nim poza obręb ładowni, kierując się znowu na portowe nabrzeże.
Co się więc w tym czasie działo na dnie owego stateczku..? Ano, „działo się”, oj działo – i to dużo. Beczki bowiem, co oczywiste, natychmiast z siatki w sposób niekontrolowany sobie pospadały i każda z nich, albo się w swoją własną stronę siłą rozpędu pokulała, albo pozostawała na miejscu, tworząc z innymi całkiem pokaźną – i wprost uroczo wyglądającą – kupkę. Jedna z nich więc się od razu pogięła, następna mocno obtłukła, inna solidnie porysowała, jeszcze inna prawie całkowicie się pogniotła, ale była też i taka, która z powodu nadmiernie silnego uderzenia o dno stateczku, po prostu… się przedziurawiła! Czyli, jej zawartość – olej silnikowy lub benzyna (sic!) – natychmiast zaczęła z niej wyciekać, tworząc dookoła powiększającą się z czasem tłustą plamę, ale… myślicie, że któryś z tych szanownych panów robotników na to zareagował?!? Ależ! Wolne żarty! Bo ich to zupełnie nie interesowało! Ot, zdarzyła się w beczce dziurka, więc niech się olej wylewa – po cóż się bowiem tak nieistotnym drobiażdżkiem przejmować, no nie? Zwłaszcza że… nie ma czasu, bo przecież następny „hiw” ładunku na tej samej siatce z kei już jest w drodze! A zatem, jak się domyślacie, „robota się w rękach pali” i na takie pierdoły jak czyszczenie plam na dnie ładowni czasu po prostu nie ma. I tyle.
Tak, moi drodzy, w istocie następny unos ładunku był już w drodze – tyle że nie były to już kolejne beczki z olejem lub z paliwem, ale… (aż trudno w to uwierzyć, ale taka była prawda!) plastikowe worki z cukrem, mąką i ryżem! I kiedy pełna takich właśnie worków siatka zawisła już ponad środkiem ładowni, a potem została na jej dno z wielką gracją (a jakże, bo było kolejne „bum” jak się patrzy!) postawiona, to wszystko odbyło się dokładnie tak samo jak poprzednio – panowie Stevedorzy odczepili jej dwa rogi z haka, dali znak dźwigowemu, żeby już jechał ze swoim renerem do góry, sami zaś grzeczniutko od owej siatki na bezpieczną odległość się odsunęli. Wszak o swoje zdrowie dbać trzeba, czyż nie..?
Czyli, jak już doskonale wiemy, ponownie cała zawartość siatki w sposób zupełnie niekontrolowany sobie w dół opadła i dookoła się rozsypała – co oczywiście spowodowało to, że obok dotychczasowej kupki beczek powstał nowy uroczy stosik, tym razem złożony z całkowicie z sobą pomieszanych worków, z których kilka – uwaga! – oparło się bezpośrednio o ową plamę oleju (!), która już tam na dole się znajdowała. Wielkie nieba, chciałoby się rzec, prawda? Wszakże jasnym jak słońce jest, iż ów cukier czy mąka od razu nadaje się jedynie do wyrzucenia na śmieci. Bo przecież nikt z was chyba się nie spodziewa, ażeby dumny mieszkaniec Polinezji słodził swoją herbatkę silnikowym olejem lub konsumował chlebek wypieczony z pomieszanej z ropą lub benzyną mąki, czyż nie? O poniszczonych czy rozdartych przy tej okazji samych workach i wszelkich pochodzących z nich rozsypach, to nawet wspominać nie będę. Cóż więc na to powiecie? Fajne przedstawienie mieliśmy? No oczywiście, że tak, zwłaszcza że to przecież był dopiero… początek tegoż szczególnego załadunku! A jakże, wszak na kei wciąż jeszcze na swoją kolej czekały następne cenne dobra, na które mieszkańcy i turyści na Bora-Bora z wielkim utęsknieniem czekali.
Potem więc „szły” następne porcje towarów, wsadzane do tej samej ładowni dokładnie według tego samego scenariusza – „buch” na siatkę wszystko to co było akurat pod ręką, oczywiście byle jak, bez zadawania sobie zbytniego trudu z jakimkolwiek układaniem, po czym jazda dźwigiem na dno stateczku, wyrzucenie tego wszystkiego „tak jak leci” (na kolejny przemile wyglądający stosik, rzecz jasna), podczas gdy siatka wyjeżdżała wraz z renerem do góry i… No właśnie, i co..? Ano, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… Załadunek sobie trwał.
A zatem, na usypane uprzednio na dnie ładowni beczki i worki z mąką, ryżem i cukrem, sypano dobra następne – i tak; zawalono to wszystko wkrótce jakimiś drewnianymi i plastikowymi skrzynkami (które oczywiście zastygły w bezruchu dokładnie w takiej pozycji w jakiej je tam wrzucono), potem rozmaitymi kartonikami i pudłami, pośród których dostrzegliśmy nawet i paczki… z żarówkami (o Boże!), na to walnięto jeszcze z dość zdrowym impetem jakieś podłużne, obszyte jutą baloty z dywanami, potem znowu jakieś worki, skrzynki i… beczki (!), itd., itp. I tak aż do całkowitego wypełnienia pozostającej do dyspozycji ładunkowej przestrzeni. Czyli, do samego szczytu tej wielkiej „kupy”, która w owej ładowni przez te kilka godzin „ciężkiej stevedorskiej harówki” powstała. Ufff…
A na sam koniec, moi drodzy, przyszła jeszcze pora na załadunek pokładu, jako że przecież takowe miejsca całkiem nieźle da się wykorzystać, prawda? Zatem przykryto najpierw ów otwarty dotychczas luk ładowni jakimiś „udającymi” brezenty szmatami – które to niby miały chronić ówże ładunek przed ewentualnym zamoczeniem w razie deszczu – by następnie od razu porozstawiać resztę towarów we wszystkie możliwe kąty okolicznego pokładu. Z tym że – oczywiście, a jakże – ponownie owąż nieśmiertelną tahitańską metodą o wszystko mówiącej nazwie; „jak leci, na kupę”. Znowu więc mieliśmy ubaw dosłownie po same pachy, patrząc jak na przeżartym wprost do niemożliwości przez rdzę pokładzie lądują kolejno następne pochodzące z naszego statku towary – worki, beczki, skrzynki, kartony, itd., a nawet… jeden osobowy samochód, który zresztą – uwaga! – również postawiono byle jak na tę usypaną uprzednio stertę tak, że zupełnie się poziomu nie trzymał, będąc przechylonym na jedną z burt i z zorientowanym pod pewnym kątem zadartym ku górze przodem! Wielkie nieba, czy to nie prawdziwa zgroza..?
Niezłe, no nie? A wy zapewne z wielkim niedowierzaniem zapytacie; „czy to w ogóle możliwe?” Odpowiadam więc; ależ tak! Oczywiście, jak najbardziej. Bo właśnie tego typu obrazki niekiedy sobie tutaj oglądaliśmy. No fakt, nieco to szokujące, w dodatku wyglądające na mało prawdopodobne, ale – NIESTETY – prawdziwe! „Niestety” oczywiście dla odbiorców tych dóbr z wyspy Bora-Bora, którzy przecież… będą to wszystko wkrótce musieli jakoś wyładować! Należy się więc spodziewać, że tamtejsi Stevedorzy uczynią dokładnie tak samo, z tą jedynie różnicą, iż rolę dna ładowni przejmie wówczas powierzchnia tamtejszego nabrzeża, z którego potem biedni poszkodowani właściciele sklepików będą ten cały pomieszany z sobą bajzel w pocie czoła zbierać i zapewne z przerażeniem i ze łzami w oczach liczyć swoje straty.
Chyba że… już się do tego scenariusza tak przyzwyczaili, że uważają to wszystko za rzecz jak najbardziej normalną. O, i tak prawdopodobnie właśnie jest – wszak w przeciwnym razie takich komedii podczas załadunku byśmy chyba nie oglądali, prawda? I pomyśleć, że przecież część z tych ładunków… dostępować będzie jeszcze kolejnych zaszczytów takiego samego lub podobnego traktowania, jako że będą sobie jechać dalej, na jakieś kolejne, jeszcze mniejsze wysepki i atole, na których mieszkańcy zapewne cieszyć się będą jak dzieci, jeśli w ogóle coś z tego jeszcze w jako takim stanie do nich dotrze, ot co. Ufff…
No cóż, było to rzeczywiście szalenie ciekawe przedstawienie, jednakże dla sprawiedliwości dodam, iż tego typu barbarzyńskie metody załadunku jednak nie na wszystkich stateczkach były stosowane. Owszem, na większości z nich niestety tak, ale bywało czasami inaczej – jakieś ładuneczki pakowano raczej „z głową” i ze znacznie większą dbałością o ich stan, z tym że i tak do normalności w tym względzie wciąż jeszcze było bardzo bardzo daleko…
Teraz zaś, moi kochani, basta… Wreszcie. Na jakiś czas koniec z wyspami Pacyfiku. Koniec z obrazami „ziemskiego raju”, i koniec z pobytem w rejonach tropikalnego rozleniwienia, nieomal wiecznego święta i – w sumie jednak słodkiego nieróbstwa, także i dla nas, marynarzy, czyż nie? Zatem, opuszczamy już owe niezwykle gościnne progi Tahiti, wyruszając w dalszą drogę – do następnego po Papeete portu, którym zazwyczaj była na tej linii nowokaledońska Noumea.
No i co, jakie są wasze wrażenia z pobytu w Raju..? Podejrzewam, że wam się tu podobało (no niech by nie!), ale niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Czas najwyższy więc przenieść się teraz gdzieś dalej, w zupełnie inny rejon świata – z tym, że pozwólcie mi jeszcze przez chwilkę nad następnym naszym portem trochę się zastanowić, zgoda? Wszakże, nie wiem jeszcze dokładnie, gdzie konkretnie was teraz zabrać – toteż, chwilka do namysłu z pewnością mi się przyda, podczas której zresztą – w międzyczasie – wcale tak bezczynnie siedzieć nie zamierzam, albowiem pochwalę się wam jeszcze pewnym drobnym epizodzikiem, który właśnie tutaj, zaraz po wyjściu z Tahiti w roku 1985 mi się przydarzył. Ot, nic wielkiego, ale jednak swego napomknięcia warty.
Otóż, kiedy mijaliśmy położoną około 100 kilometrów na zachód od Tahiti niewielką wysepkę Maiao wielu z nas wyległo na pokład i na prawe skrzydło mostka, aby ją sobie przez lornetkę nieco pooglądać. Dlaczego..? Bo jej wygląd z oddali – oczywiście obserwowany pod odpowiednim kątem – przypomina… płynący po wodzie żaglowiec, z szeroko rozpostartymi na swych „masztach” (czyli, na dwóch piętrzących się tam wzgórzach) żaglami! Serio, to wcale nie żart. Ta wyspa bowiem, w istocie, z daleka tak przedziwnie wygląda. Wprost niewiarygodne, ale prawdziwe. Jest ona wprawdzie własnością prywatną, podobno należy do jakiegoś francuskiego miliardera, ale podpłynąć do niej całkiem blisko można, z tym że już wówczas ów przeciekawy wizerunek płynącego po oceanie statku pod pełnymi żaglami całkowicie znika. Taki kształt widoczny jest tylko z pewnej odległości, natomiast z bliska widzi się już tylko dwa niewielkie wzgórza, barierę koralowych raf i rozbijające się o nie fale.
I akurat wtedy, gdy powodowani ciekawością do owej wysepki się zbliżaliśmy, zdarzyło się coś, o czym właśnie zamierzałem napisać. Otóż, nagle otoczyło kadłub naszego statku dość duże stado wielkich ryb, które wkrótce rozpoznaliśmy jako… ryby piły! A było ich rzeczywiście dosyć sporo – rzecz jasna, policzyć się ich nie dało, ale te kilkanaście osobników było tam na pewno. Początkowo wzięliśmy je za delfiny, bowiem akurat one zazwyczaj aż w tak dużych ilościach jednorazowo się gromadzą, ale po chwili odkryliśmy, że to jednak nie one, ale ryby piły – które właśnie w tych wodach wcale często się spotyka. I przyznać muszę, że ów widok wydał mi się wprost… nieziemski, wydawał się być czymś zupełnie w tej scenerii irracjonalnym. Stworzenia te bowiem, już same w sobie, wyglądają nieco paskudnie, natomiast… w takiej ilości?
Ot, prezentowało się to stado (czy może raczej ławica?) niezwykle groźnie, wręcz piekielnie – wszak, wyobraźcie sobie, że są to ryby z reguły o wymiarach dość „słusznych”, a ich wystające z pyska piły, to twory wprost ogromne – nie chcę tu niepotrzebnie zmyślać ich wymiarów, skoro pewnym być tego nie mogę, ale z te około 1,5 metra długości mieć zapewne mogły. Było więc wtedy na co popatrzeć, prawda? Zwłaszcza że aż ciarki po plecach nam przechodziły na samą myśl o ewentualnym spotkaniu oko-w-oko z którymś z tych ohydnych potworów.
Ów spektakl nie trwał niestety zbyt długo, ponieważ już po kilku minutach całe stado z powrotem pogrążyło się w oceanicznej toni, ale i tak uznać trzeba, że uczestniczyliśmy naprawdę w szczególnego rodzaju pokazie, zafundowanym nam przez Matkę-Naturę w okolicach niewielkiej wysepki Maiao. To był zresztą mój jeden jedyny raz, kiedy takowe ryby bezpośrednio w naturze widziałem – i to od razu aż w tak niezwykle spektakularnie wyglądającej gromadzie.
Ufff... Dobrnęliśmy, moi drodzy, do końca mojej opowieści o Tahiti – wreszcie...
Jeżeli was tym moim 14-odcinkowym serialem o Tahiti nie zanudziłem, i jeśli mielibyście ochotę poczytać sobie coś więcej o innych częściach świata widzianych z bliska oczyma marynarza, to ja oczywiście służę fragmentami moich „Wspominek”, o ile wystarczy wam jeszcze cierpliwości na sprostanie takiemu wyzwaniu.
Nie mam teraz jakiegoś sprecyzowanego planu z jakiego zakątka świata opowieściami chciałbym was w następnej kolejności „uraczyć”, ale z wielką atencją mogę przystać na „specjalne życzenia” W.Sz.Czytelników wyrażone w komentarzach poniżej tego postu. Oczywiście wybór jest dość szeroki, bo jak już wspominałem w moim „Wstępniaku” dane mi w życiu było odwiedzić w sumie aż 135 krajów świata, toteż czyjeś stosowne „zamówienie” postaram się spełnić. Gorąco zachęcam...
louis