Zapraszam tym razem do Indii. Na dobry początek do wielkiego portu Chennai...
MADRAS – Indie - Luty 2000
Bez żadnych przygód zacumowaliśmy i… No właśnie, i co..? Ano, moi drodzy, zupełnie pierwszym co się nam rzuciło w oczy było to, że – tak właściwie – to… wpadliśmy z deszczu pod rynnę (piszę tak dlatego, że wówczas naszym poprzednim portem był Paradip, gdzie nasz statek został wręcz dokumentnie zasypany węglowym pyłem, którego wymywanie zajęło nam ponad 12 godzin ciężkiej roboty non stop!). Bo postawiono nas przy kei, na której wszędzie dookoła walało się mnóstwo pozostałości po znajdującej się tu jeszcze niedawno hałdzie luźnej siarki! Zatem, czekał nas kolejny koszmar, tym razem jednak całkowicie innego rodzaju. Bo owszem, samego brudu w postaci kurzu czy pyłu aż tak wielkiego jak w Paradip już w tym miejscu nie było, ale z kolei unoszące się w powietrzu drobinki siarki oraz zawiewany na nasz pokład pomieszany z luźną siarką drobny piasek, który na pobliskiej nam kei się znajdował (a wiatr – oczywiście, a jakże – koniecznie musiał wtedy wiać od morza akurat dokładnie w naszym kierunku!) powodował, że znowu oczy mieliśmy wciąż pełne łez, piekły nas wręcz niemiłosiernie i szczypało pod powiekami wprost nie do wytrzymania.
Jednakże, póki co, zapomnijmy już o wrażeniach z nieodległego Paradip, bo przecież zajechaliśmy właśnie do ostatniego na trasie naszej ówczesnej podróży portu w Indii. Do przeogromnego (bo liczy sobie ono aż 10 milionów mieszkańców!) Madras – miasta-giganta, którego inną, a używaną głównie przez narody azjatyckie nazwą jest Chennai. Nazwą, pod którą zresztą i tak mało kto w Polsce w ogóle wie co się kryje – pozwólcie zatem, że ja będę używał tylko i wyłącznie tego miana, które nam najbardziej jest znane – czyli Madras. Owo Chennai zaś pozostawmy już w spokoju, zgoda..?
Tak, to prawda, że to miasto w dzisiejszych czasach jest przeogromne i wręcz niewyobrażalnie na swych ulicach zatłoczone, dlatego też aż trudno uwierzyć, że nie wyrosło ono bynajmniej z miejscowej hinduskiej tradycji, kultury i historii, ale zostało od podstaw założone przez kolonizujących wtedy ten ląd Anglików. No cóż, w istocie trochę to dziwne, zważywszy na dzisiejsze rozmiary tegoż miasta i jego niezwykle duże znaczenie w życiu dzisiejszych Indii, ale jednak prawdziwe.
Bo było tak; jedna z wielu siedemnastowiecznych angielskich organizacji handlowych – w interesującym nas wypadku było to towarzystwo o nazwie Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska – założyła w miejscu dzisiejszego Madras, a działo się to w roku 1640, kiedy jeszcze były tu tylko same tropikalne lasy i niewielkie rybackie wioseczki, tzw. „faktorię handlową”, mającą w założeniu być dogodnym punktem przeładunkowym wszelakich dóbr zdobywanych na terenie Indii (ryby, przyprawy, drzewo, itd.) i wywożonych stąd potem w świat – rzecz jasna, głównie do samej Anglii.
Posadowiona na tym terenie osada nie była więc początkowo zbyt wielka – jednakże, kiedy pobudowano tu wkrótce ogromny fort obronny o nazwie Fort Św. Jerzego (mający służyć do skutecznej ochrony tego miejsca przed grasującymi wówczas na wodach Bengalu piratami), to od tego czasu rozpoczął się już gwałtowny rozwój nowo powstającego miasta. Bo po prostu warunki ku temu okazały się wręcz wymarzone – handel kwitł, ziemi ani rąk do pracy nie brakowało, osada się rozrastała, aż nastąpiło to, co spotykamy tu obecnie – czyli, miasto-moloch o populacji przyrównywalnej do niejednego ze średniej wielkości krajów Europy. W dodatku, wciąż jeszcze nieustannie się w swej liczbie zwiększającej.
Dalszych faktów z historii Madras zamieszczać tu już nie będę, jako że wszystko to co powyżej, dla naszych poznawczych potrzeb w zupełności wystarczy, wierzcie mi. A zatem, przechodzimy do rzeczy – czyli do opisu tych epizodów, których dane mi było podczas tej właśnie wizyty w Madras doświadczyć.
Najpierw jednak napiszę jeszcze kilka krótkich zdań o zabieranym przez nas stąd ładunku, aby ten temat jak najszybciej zakończyć, by potem w zupełnym spokoju ducha przejść już do wydarzeń znaczniej bardziej nas interesujących i do spraw ładunkowych już więcej nie powracać. Otóż, zacznijmy w ogóle od informacji, że w południowowschodnim rejonie półwyspu Dekan, na którym ów wielki kraj się posadowił, znajdują się jedne z największych, jak i również najlepszych jakościowo na całym świecie kamieniołomów, gdzie pozyskuje się doskonałe gatunki granitowych i bazaltowych skał, a z których to z kolei produkuje się brukowe kostki, uliczne krawężniki, cmentarne płyty, itd., itp.
Część tych ładunków wysyła się w świat już w stanie przetworzonym – właśnie jako gotowy bruk lub uformowane już krawężniki, przeróżnych rozmiarów zresztą – ale i także jeszcze w stanie surowym, jako potężne kilkudziesięciotonowe skalne bloki, które dopiero w ich miejscach przeznaczenia są na odpowiednie płyty krojone – czy to chodnikowe, czy też nagrobne. Jednym z głównych portów załadunkowych tego typu towarów jest obok Tuticorin i Cochin również i Madras – i po taki właśnie ładunek tutaj zajechaliśmy. Bo zabrać stąd mieliśmy do Rotterdamu prawie 10 tysięcy ton prostopadłościennych granitowych krawężników oraz brukowej kostki najrozmaitszych rozmiarów.
Załadunek tegoż był bardzo łatwy, praktycznie rzecz biorąc nie sprawiał on żadnych większych kłopotów – i to nawet podczas jego późniejszego mocowania. Toteż, zbyt wielkiej „filozofii” przy nim nie było, co oczywiście stwarzało nam wszystkim doskonałą okazję do częstego wyrywania się ze statku do miasta, jako że tak właściwie niewiele było przy nim do pilnowania. Jedynym poważnym (oj tak – i to niestety bardzo!) problemem podczas załadunku tych kamieni było to, że przywożone one były najpierw pod statek na ciężarówkach, a potem z nich bezpośrednio na powierzchnię kei zrzucane, gdzie – NIESTETY! – czaił się podstępnie ów wspomniany już zabójczy pomieszany z siarką piasek. I właśnie to przeokropnie „dawało nam do wiwatu”, bowiem był on nieustannie przez pracujące tam spychacze oraz „łyżkowe ładowarki” przemieszczany, a co za tym idzie, w ślad za jego ruchem wzbijały się w powietrze potężne tumany żółtawego pyłu, który z kolei zabierany przez wiejący od morza wiatr atakował nasze oczy, najskuteczniej jak tylko potrafił utrudniając nam życie. Zgroza…
A jeszcze w dodatku, tak nagle wzniesiony w górę tuman kurzu w powietrzu się… zapalał (tak!) – widać więc było całe snopy iskier, w ślad za nimi zaś natychmiast pojawiał się niezwykle dokuczliwy zapach spalonej siarki. Czyli, jak widać, koszmaru ciąg dalszy. Ot, co…
Z tym że – na szczęście – prace te trwały tylko i wyłącznie w godzinach rannych i popołudniowych. Wieczory i noce były od tegoż załadunku wolne. Tak więc, dostawaliśmy wprawdzie od tej zasiarczonej atmosferki dość porządnie w kość, ale już gdzieś około kolacji Stevedorzy się z naszego pokładu wynosili, ów „kurz bitewny” osiadał, a na statek powracała normalność. I wtedy już znowu dawało się jakoś żyć. Przynajmniej do godziny ósmej rano następnego dnia.
Ale, jak już się domyślacie, skoro mieliśmy w Madras aż tak dużo wolnego po pracy czasu, to oczywiście w jak najbardziej należyty sposób go wykorzystywaliśmy, prawda? I tak w istocie było, bowiem dosłownie każdego popołudnia, czasem i nawet już przed kolacją, czym prędzej wyrywałem ze statku na miasto, aby jak najwięcej z tego postoju w tym szczególnym porcie skorzystać. I przyznać muszę, że akurat to doskonale mi się udało. Tak, ponieważ dysponując wtedy nie tylko że wystarczającą ilością wolnego czasu, ale i także odpowiedniej wielkości gotówką, mogłem sobie pozwolić na naprawdę dość długotrwałe wojaże po mieście. Miałem nawet wrażenie, iż udało mi się zjeździć Madras w sposób przysłowiowy „wzdłuż i wszerz”, co oczywiście jest grubą przesadą, jako że chyba nikt i nigdy aż tak wielkiego molocha dokładnie spenetrować nie dałby rady. Ale, rzecz jasna, chodzi mi w tej chwili o to, ażeby wyrazić fakt, że wówczas naprawdę ogromny szmat tego miasta poznałem. Wrażeniami zaś, z wielką chęcią się z wami podzielę. Zaczynajmy więc…
Pierwszego dnia, jak to zresztą prawie zawsze i wszędzie bywa – ot, nawet w wypadku zwykłego wakacyjnego wyjazdu do jakiegoś kurortu – wybrałem się na wstępny rekonesans tej metropolii. Postanowiłem ten pierwszy raz udać się do centrum piechotą, nie korzystając jeszcze z żadnego transportu, na przykład rykszy lub taksówki, aby jak najlepiej wczuć się w atmosferę tego molocha i go po prostu od strony ulicy najpierw jak najdokładniej pooglądać.
Zatem, cóż powinien napisać o tym mieście w najpierwszej kolejności..? Otóż to, że Madras przybyszowi z zewnątrz przede wszystkim jawi się jako miasto… pełne najprzeróżniejszych zapachów. Bo tu, po prostu, chyba w żadnym miejscu nie ma atmosfery tzw. „obojętnej”, kiedy to nie czuć właściwie nic. Wszak rzeczywiście pachnie tu dosłownie wszystko, a od rozmaitości i intensywności tychże woni dostaje się nieomal zawrotu głowy. Milionem aromatów pachną wprost niezliczone tutaj uliczne garkuchnie, dosłownie zewsząd dookoła snują się wonie palących się w ogromnych ilościach miejsc kadzideł, kadzidełek, zapachowych palemek czy olejków, gruntowe uliczki okropnie cuchną błotem i wylewanymi wprost na nie ściekami z pobliskich domów, „już na odległość” śmierdzą pętające się tu wszędzie krowy, pooblepiane łajnem i błotem – najprawdopodobniej nigdy przez nikogo nie myte, niemiłosiernie kopcą zdezelowane samochody i pamiętające chyba jeszcze czasy wojny ciężarówki, a na to wszystko nakłada się jeszcze przeokropny smog – nieustannie się nad miastem unosząca gęsta chmura spalin i wyziewów z kominów znajdujących się tu w pobliżu fabryk i manufaktur. Zatem, moloch, moloch i jeszcze raz moloch – pełen brudu, duszących smrodów i przeokropnego tłoku.
O właśnie, ten ścisk… Muszę wam powiedzieć, że właśnie on jest tutaj w pierwszej kolejności nie do zniesienia – tak, akurat nie ta cała paleta najprzeróżniejszych zapaszków, ale właśnie on. Bo jest on tu w istocie dla przeciętnego Europejczyka wręcz niewyobrażalny! Ot, wystarczy rzec, że na niektórych ulicach w samym centrum miasta grupy przechodniów tworzą tak zwartą w sobie ludzką ciżbę, że bardzo często poruszać się po chodnikach trzeba dosłownie tzw. „tip-topami”, powoli szurając do przodu nogami i oczywiście kierując się dokładnie tam, gdzie ona akurat zmierza! Bo nierzadko nie ma żadnej, nawet i najmniejszej szansy zmiany swojego kursu spaceru, by udać się na przykład w poprzek chodnika, bo tłum ten po prostu na to nie pozwoli. I wcale nie dlatego, że któremuś z Hindusów akurat nie zachce się tobie zejść z drogi i ustąpić ci miejsca – o nie, albowiem przyczyną tego stanu rzeczy nie jest bynajmniej jego niegrzeczność czy brak życzliwości, ale jedynie… totalna niemożliwość (!) usunięcia się w bok!
Tak, to wcale nie żart, bo taki posuwający się w danej chwili po chodniku w jednym tylko kierunku tłum ludzi wygląda – uwaga – DOSŁOWNIE TAK SAMO jak upchnięta do granic możliwości grupa pasażerów miejskiego autobusu podczas godzin szczytu w Polsce! Z tą jedynie różnicą, że w autobusach czy w tramwajach się jedynie stoi, natomiast tutaj ta przeogromna ciasna ludzka kolumna, ta niezmierzona rzesza przechodniów nieustannie się porusza. Jak rojny ul.
Zapytacie więc zapewne, jak w takich warunkach przejść na drugą stronę ulicy? Czy jest to w ogóle możliwe, skoro jezdnie wyglądają nieomal tak samo, z tym że rolę przechodniów spełniają tym razem dziesiątki tysięcy motocykli, samochodów, autobusów, ciężarówek, rowerów czy ryksz, a i nawet wozów z zaprzęgniętymi doń mułami lub krowami, a to wszystko razem tworzące tak gęsty i wartki strumień pojazdów, że dosłownie przysłowiowej szpilki wetknąć weń się nie da?
Otóż, po pierwsze; tak przeogromną ciżbę ludzi i pojazdów zaobserwować tu można jedynie na niektórych ulicach centrum miasta, w innych rejonach jest znacznie luźniej, więc akurat tam większych problemów z tym nie ma. Ot, po prostu, również jest tam wielki tłok, ale już nie aż tak duży, aby zupełnie uniemożliwić komukolwiek prześlizgnięcie się pomiędzy pojazdami dokładnie tam, dokąd ten ktoś zmierza. No owszem, zawsze jest to manewrem dość ryzykownym (dla przybyszów należałoby raczej użyć określenia „niezwykle ryzykownym”), bo przecież prawie każda mijanka człowieka z autem czy motocyklem odbywa się na przysłowiową „odległość żyletki” i drobne potrącenia, jak i nawet wypadki zdarzają się tu stosunkowo często (choć według słów naszego Agenta, są tu one wręcz na porządku dziennym) – ale jednak z reguły „jakoś tam” takiemu chętnemu przemknąć się uda.
Jest to zresztą tutaj zjawiskiem wprost nagminnym, że na żadne wyznaczone przejścia dla pieszych nikt nawet najmniejszej uwagi nie zwraca, przełażąc sobie tam, gdzie mu się akurat podoba – toteż, jezdnia również jest ZAWSZE pełna ludzi! Ciekawe, prawda? No tak, ale akurat te obrazki nie są już dla nas niczym odkrywczym, jako że podobnie dzieje się nie tylko we wszystkich innych wielkich miastach Indii, ale i także w wielu innych rejonach świata – prawie w całej Afryce, w Brazylii czy w krajach Półwyspu Indochińskiego.
A po drugie; na szczęście przez główną ulicę miasta przerzucone są ponad jezdnią specjalne kładki dla pieszych, ogrodzone ażurowymi metalowymi siatkami – jednakże… i tak niewiele osób z nich w ogóle korzysta! Owszem, tacy jak ja zrobią to zawsze, już choćby ze zwykłego strachu przed ewentualnością wypadku, ale tubylcom naprawdę rzadko kiedy chce się w ogóle na tę kilkumetrową wysokość tyle razy wspinać. Oczywiście nie z powodu opłakanego wręcz stanu prowadzących w górę schodów, w których jest tyle dziur co w dobrym szwajcarskim serze, ale po prostu „z zasady”. Nie korzystają z tego udogodnienia, bowiem głęboko zakorzenione tu w tym względzie zwyczaje są zdecydowanie silniejsze, aniżeli jakakolwiek dbałość o swoje własne bezpieczeństwo. Już o zwykłym lenistwie czy pośpiechu nie wspominając.
Włażą więc prawie zawsze bezceremonialnie na jezdnię dokładnie w takim miejscu gdzie chcą, robiąc to nawet tuż pod samymi nosami sterczących tam policjantów, którzy zresztą i tak na to wszystko uwagi nie zwracają żadnej. Bo tak tu po prostu zawsze było, wciąż jest i w przyszłości… też tak musi być! Tak, właśnie tak – MUSI, bo przecież nikt się chyba nie spodziewa gwałtownej rewolucji w myślowych kategoriach tutejszych mieszkańców, ich standardów codziennych zachowań, aby ni stąd ni z owąd zaczęli oni nagle przestrzegać drogowych przepisów, skoro i tak absolutnie nikt tego nie wymaga, prawda..? Zatem, będzie z tym zapewne już tak samo po wsze czasy, i tyle.
Moi drodzy, ale teraz jeszcze kilka dodatkowych zdań o samym mieście. Otóż, Madras wygląda zupełnie odmiennie od wielu innych miast w Indii. Nie posiada wysokich wieżowców i tylu okazałych gmachów jak Bombaj, nie ma wyraźnie wytyczonego centrum czy głównych placów jak Kalkuta, ani nawet nie ma tu prawie żadnych znaczących terenów zielonych czy parków jak na przykład w Visakhapatnam – już o nowoczesności stolicy Indii, Delhi, nie wspominając. Bo tu jej po prostu nie ma w ogóle, a jeśli jednak gdzieś jest, to zupełnie dla przybysza niezauważalna.
Bo Madras w istocie jest jedynie zaledwie „zlepkiem” wielu różnorakich dzielnic, o niskiej zabudowie oraz wydających się zupełnie w sposób przypadkowy porozmieszczanych mieszkalnych kwartałów. I niestety w zdecydowanym stopniu przeważają te, w których bieda – czy wręcz skrajna nędza – mieszkających tam ludzi jest codziennością, jest czymś tak naturalnym, z pokolenia na pokolenie dziedziczonym, że nikt tam się nawet nad swoim losem zbytnio nie zastanawia, traktując go jako najzwyklejszy „dopust boży”. Bo tak po prostu musi być. I tyle. Żyją więc tu całe wielodzietne i wielopokoleniowe rodziny w takich warunkach, których nawet nie warto nazywać złymi, bardzo złymi, czy wręcz tragicznymi, bo nawet i tak drastyczne określenia są na ich opisanie… wysoce niewystarczające!
Tak, niestety, bo raczej należałoby je nazwać warunkami po prostu nieludzkimi – ze wszystkimi konsekwencjami z tego słowa wynikającymi! – warunkami urągającymi nie tylko ludzkiej godności, ale i nawet w ogóle jakiemukolwiek człowieczeństwu! Bo w istocie te obrazy, które się tu wręcz na każdym kroku napotyka, są widokami tak przygnębiającymi, że dla oczu obserwatorów posiadających choć minimalną wrażliwość na ludzką krzywdę, są wprost nie do wytrzymania. I wierzcie mi, że kto tego wszystkiego na własne oczy choć raz w swym życiu nie zobaczył, to PRZENIGDY nie będzie w stanie sobie tego wyobrazić. Wszak ma się wrażenie, że ludzka wyobraźnia po prostu tego nie ogarnie. A zresztą, nawet i sami mieszkańcy tych miejsc określają swoje własne dzielnice takim mianem, które najtrafniej w świecie owe warunki oddaje, mówiąc właściwie wszystko; „ludzkie śmietniki”.
No cóż, przyszło mi niestety zakończyć ten pierwszy odcinek o indyjskim Madras wątkiem niezwykle smutnym, ale taki już jest ten nasz świat. Wątek ten rzecz jasna znacznie rozwinę w odcinku następnym, na który już teraz gorąco was zapraszam...
louis