No i zwiedzania Madras ciąg dalszy...
Tak, z całą odpowiedzialnością muszę przyznać, że w istocie było tu co pooglądać, oj tak. Rzeźb i najprzeróżniejszych rozmiarów figurek tutejszych bóstw było tu całe zatrzęsienie – od postaci malutkich, aż po wielkie posągi – wykonane z drzewa, gliny, kości słoniowej, jakichś metali, kamieni czy nawet z gipsu. „Takie, siakie i owakie”, wielokolorowe i zaledwie jednobarwne, pięknie z każdymi szczegółami odwzorowane jak i też wręcz prymitywne, błyszczące i matowe, bóstwa stojące, siedzące, leżące i… w ogóle… No, wiadomo - jak to w muzeum. Z tym jednak, że ja – niestety – tak właściwie, to nawet… nie wiedziałem co ja w ogóle tam oglądam! Ot, co - taka prawda…
Bo owszem, było tego wszystkiego niezmiernie dużo, ale wszelkie zamieszczone tam opisy prawie nic mi nie mówiły! Nie rozróżniałem bowiem w ogóle żadnych nazw historycznych epok hinduskiej Kultury, nie kojarzyłem okresów, z których dany eksponat pochodzi, a i nawet imiona samych bóstw były mi w zdecydowanej ich większości zupełnie obce (no, może poza Sziwą i Wiszną, ale ich wizerunków i tak nie zapamiętałem) – chodziłem więc poprzez wystawiennicze sale nieco zagubiony, czując się czasami jak na przysłowiowym „tureckim kazaniu”. No cóż, trochę to śmieszne i jednak wstydliwe, nie przeczę, ale niestety tak właśnie było. Stwierdzam więc szczerze; jak my jednak mało o tej potężnej Kulturze wiemy, nieprawdaż..?
Wiem, wiem – zaraz któryś z Czytelników się obruszy i powie: „mów chłopie za siebie”, i oczywiście rację mieć będzie, bowiem żadne generalizowanie nie jest wyrocznią, ale jednak mimo wszystko dużo jest w tym prawdy, czy zaprzeczycie..? Jeśli tak, bo jednak kojarzycie z tego znacznie więcej aniżeli autor niniejszych słów, to wtedy oczywiście najgoręcej przepraszam – choć ja osobiście jednak do absolutnie pełnej ignorancji w tej materii uczciwie się przyznaję.
Ale za to dalej wszystko było już jak należy! A to dlatego, że po około godzinie dotarłem do takiej części muzeum, gdzie było całe multum… zwierzęcych okazów – nie żywych, rzecz jasna, bo to przecież nie zoo - lecz wypchanych lub ich spreparowane szkielety, pozamykane w szklanych gablotkach albo eksponowanych bezpośrednio w specjalnych kojcach. O, i to już było coś, bo przecież nawet pomimo faktu, że wielu z tych zwierzątek… również wcale jeszcze dotychczas nie znałem (no cóż), widząc je po raz pierwszy w swym życiu (tak, bo rzeczywiście, tak naprawdę rzadko kto z nas orientuje się w faunie Indii – wiem, „mów za siebie”, wiem), to już przynajmniej wiedziałem co w ogóle oglądam! Bo powypychane eksponaty jakichś egzotycznych ptaszków, gryzoni czy gadów (na przykład olbrzymia kobra – nie wiedziałem, że kobra może dorosnąć aż do takich rozmiarów, ależ to był okaz!) już mi coś mówiły. Zupełnie odmiennie od tych setek rzeźb poumieszczanych w długiej amfiladzie muzealnych sal – dzieł, które już zupełnie były dla mnie tajemnicą. Absolutnie. No cóż, bywa i tak. Wszak nie zawsze jest z wiedzą po drodze, czyż nie..?
Jak się zatem możecie domyślać, z tego muzeum wyszedłem mocno… zdegustowany – nie jego zawartością jednakże (bo akurat to wszystko co tam było, z całą pewnością wielką wartość dla Historii i Kultury Indii posiadało, to jasne), ale… moją własną w tym względzie niewiedzą oraz totalnym brakiem orientacji – że się tak wyrażę – „w tym szczególnym temacie”. Byłem więc tym faktem (czy też raczej odkryciem!) co nieco zdziwiony – przyznaję – choć jednocześnie… wcale nie aż tak bardzo zawstydzony, bo przecież równie dobrze mógłbym sobie wyobrażać jakiegoś pętającego się po salach naszego Wawelu czy Królewskiego Zamku w Warszawie Hindusa, który podobnie jak ja, również miałby spore kłopoty ze zrozumieniem natury tego wszystkiego, co akurat ogląda, nieprawdaż..? No tak, jest to zapewne szczerą prawdą (bo przecież zawsze jakoś się pocieszać należy, no nie?), co jednak mimo wszystko nie zmienia faktu, że ja wówczas naprawdę wobec tych obszernych zbiorów – tak przecież wspaniałej i wielkiej Kultury tego kraju! – poczułem się nagle… taki malutki. Ot, „dużo mniejszy, niż mały”…
Powróciłem więc do mojej rykszy… trochę przybity (a jakże), ale już po kilku minutach, kiedy z powrotem wyruszyliśmy w objazd po mieście, ponownie poczułem się… podniesiony na duchu. A dlaczego..? – zapytacie. A dlatego, że… No właśnie. Czy pamiętacie może te opisy tutejszych ulicznych garkuchni, kiedy to z taką pasją wyliczałem wam moje ówczesne „kulinarne podboje” Indii..? I otóż to, moi drodzy, bo to właśnie wtedy – zaraz po wyjściu z tego wielkiego muzeum – wstąpiłem sobie do jednego z takich lokalików na krótką kolacyjkę, składającą się ze wspomnianych w którymś z wcześniejszych odcinków ryżowych klusek z koperkiem oraz nazwanego przeze mnie wówczas „podpłomykiem”, piekielnie zresztą słonego placka. Po tej skromnej biesiadce poczułem się więc znacznie lepiej – rzekłbym nawet, że… dostojniej (ba, wytworniej!) – ordynując natychmiast mojemu kierowcy następny cel naszej podróży; „zawieź mnie teraz chłopie do jakiejś tutejszej hinduistycznej świątyni – tylko że nie do byle jakiej, ale którejś z tych najbardziej znaczących, zgoda? O, a najlepiej do tej najważniejszej z ważnych, OK..? OK. No to jazda…
A wiecie dlaczego w ogóle zaznaczyłem tak wyraźnie temu ryksiarzowi, aby powiózł mnie do którejś z tych lepszych świątyń, nie zaś do – jak się wyraziłem – „byle jakiej” po drodze..? Otóż dlatego, że tutaj, w całym Madras zresztą, jest tych świątyń aż tak dużo, że śmiało można by ich ilość określić mianem „zatrzęsienie”. Tak, i to wcale nie jest żadną przesadą, bowiem rzeczywiście, gdzie by nie spojrzeć to prawie zawsze jakąś świątynię wzrokiem się napotykało. Mijaliśmy ich po drodze całe mnóstwo, toteż, aby zechcieć je choć pobieżnie pozwiedzać, to naprawdę należałoby mieć na to co najmniej kilka takich „objazdowych” dni do dyspozycji, nie zaś jedno jedyne popołudnie i wieczór. A zresztą, tak mówiąc na marginesie, po co niby..? Żeby je po kolei jako odwiedzone turystyczne obiekty „zaliczać”..? Nonsens, wiadomo. Zażyczyłem więc sobie w tym względzie „coś extra”, ażeby odwiedzić w tym mieście to, co naprawdę na takową wizytę zasługuje. Ot, podobnie jak to uprzednio uczyniłem w Kalkucie.
No i tym razem nie zawiodłem się. Zajechaliśmy bowiem w takie miejsce, na którego widok… wręcz zdębiałem! Krótko mówiąc, aż mnie zapowietrzyło! Tak, moi drodzy, to prawda. Bo kiedy zobaczyłem tę świątynię z bliska, to rzeczywiście od razu stanąłem przy niej jak wryty. I to bynajmniej nie z tego powodu, że była ona taką pięknością, która aż z nóg człowieka ścina – choć w istocie prześliczna była, to fakt – ale głównie dlatego, że poczułem się nagle jak w jakimś umiejscowionym pod gołym niebem… pornoshopie! A tak, moi mili, właśnie tak – jak w sexshopie! Bo wyobraźcie sobie, że cały dach tejże świątyni oraz nieomal całe jej ściany pokryte były wprost przeogromną ilością małych rzeźb, figurek, malowideł, płaskorzeźb i reliefów o tematyce… właśnie tzw. „damsko-męskiej”! I jeszcze w dodatku niektóre z nich tak w swej formie i treści śmiałe, że przez chwilę aż uwierzyć w to co na własne oczy widzę nie mogłem! Nie, nie przesadzam – bynajmniej.
No owszem, nie wszystkie z tych zdobień miały tę typowo seksualną treść – należałoby nawet powiedzieć, że zdecydowana większość z nich była jednak zupełnie innego rodzaju, akurat tych motywów pozbawiona – jednakże powiedzcie mi szczerze; jakąż tematykę w zupełnie pierwszej kolejności (a tak!) wychwyci każde marynarskie oko?! No jasne, że właśnie „TĘ” – to wszakże najoczywistsza oczywistość, i już. I to nawet takie oko, które wcale w tej materii aż tak bardzo wprawne nie jest. Ot, co…
Zatem, jak to określiłem, stanąłem jak wryty, ale… tylko na chwilę. Bo przecież „te” motywy w hinduizmie w sumie jednak nie są czymś dla nas zaskakującym, wielu z nas wielokrotnie już o tym słyszało, że w sztuce sakralnej (sic!) prawie całych Indii tematyka miłości cielesnej ma swoje częste odzwierciedlenie – zajmując w niej zresztą bardzo poczesne miejsce, to też prawda – ale jednak… ujrzeć to wszystko na własne oczy z bardzo bliska aż tak wyraźnie i w aż tak dużej ilości naraz..?! Te wszystkie sceny obcujących z sobą cieleśnie ciał w najprzeróżniejszych pozach – i jeszcze w dodatku ukazane z niezwykłą dbałością o anatomiczne szczegóły, niemalże jakby żywcem wyjęte z podręczników seksuologii..?! Poumieszczane zresztą na dachu i ścianach, było nie było, świątyni jednak – powystawiane w ten sposób na widok publiczny..?! No cóż, co kraj to obyczaj, wiadomo. Choć jednocześnie zaznaczyć muszę, że w innych wielkich metropoliach Indii czegoś podobnego jednak nie napotkałem – owszem, tam również podobne motywy zaobserwować się dało, ale jednak nie aż tak śmiałe i przede wszystkim nie aż w takiej masie jak tutaj.
Jednakże, jak się możecie domyślać, moje zdumienie… bardzo szybko mi przeszło. Ha, to oczywiste, bo przecież nad czym tu w sumie wydziwiać, czyż nie..? Toteż po chwilowym zaskoczeniu bardzo szybko się z niego otrząsnąłem, aby natychmiast przystąpić do… A tak, dobrze zgadujecie, moi drodzy, aby przystąpić do... jak najdokładniejszej eksploracji tych wszystkich zdobień, które w tak ogromnej ilości się przede mną prezentowały. Szedłem więc wolniutko wzdłuż wszystkich ścian świątyni – oczywiście, najpierw na zewnątrz niej – obchodząc ją całą dookoła, sycąc oczy (a tak, sycąc! Co, nie wolno?) wszelkimi widoczkami, które na nich napotykałem. Ależ tam się można było napatrzeć, uuuch… Mówię wam!
Wgapiałem się więc w te obrazki i rzeźby jak przysłowiowa „sroka w gnat”, ale… aż do znudzenia! Tak, aż do znudzenia – bowiem, jak zapewne kolejny raz dobrze zgadujecie, już po niedługim czasie zacząłem odczuwać przesyt tym całym mnóstwem niezwykle szczegółowo zobrazowanych scen – czy to namalowanych, czy też przedstawionych w formie płaskorzeźb. Bo przecież ileż tego w końcu za jednym zamachem można oglądać?! Toż wiadomo, że coś podobnego bardzo szybko się wreszcie znudzi i oczywiście dokładnie tak samo stało się w moim wypadku – już po około pół godzinie miałem tego wszystkiego szczerze dość. Choć oczywiście przyznaję, że owo znudzenie wynikało jedynie z tychże elementów nadmiaru, nie zaś z samych ich treści czy artystycznych wartości. O nie, bo akurat w obu tych dziedzinach naprawdę było co podziwiać, oj było. Ba, powiem zdecydowanie więcej – można się nimi było wręcz pozachwycać, a w niektórych przypadkach, to i nawet co nieco… poduczyć! Co, śmiejecie się..? Ze mnie, czy… z zazdrości..?
Lecz, co do samej sztuki… – tak, to prawda, że w istocie była to sztuka najwyższej próby. Niezwykle oryginalna, bajecznie kolorowa, nad wyraz uszczegółowiona w nieomal wszystkich treściach, których dotyka, lecz przede wszystkim o wprost zdumiewającej każdego przybysza tematyce. O tej seksualnej już pisałem, ale przecież nie tylko ona jedna była tam reprezentowana – to jasne, wszak wspominałem już, że akurat te motywy były tu jednak w mniejszości, a jedynie natychmiast rzucające się jako pierwsze w oczy. Natomiast cała reszta zdobień..? O, to była dopiero egzotyka..! Iście nieziemska, a niekiedy nawet i… straszna! Częstokroć bardzo straszna – i to nie tylko dla małych dzieci…
Tak, bo była tam cała masa rzeźb przedstawiających przeokropne maszkarony, postaci zupełnie nie przypominających istot ludzkich ale jakieś… kosmiczne, piekielne, z zupełnie innego świata (czy jak by jeszcze inaczej tego nie nazywać). Niby-ludzie z głowami i kończynami najprzeróżniejszych zwierząt, jak też i one same, będące stworami powstałymi z pomieszania gatunków. Do tego dochodziły jeszcze wizerunki wręcz niewyobrażalnych tzw. „scen rodzajowych” – na przykład pozawieszane na drzewach ludzkie i zwierzęce głowy (!) czy też wysunięte ku niebu i gwiazdom… odrąbane ludzkie kończyny! – toteż wasza wyobraźnia podpowiada wam chyba, że całość musi się jednak prezentować wręcz… niespotykanie, choć jednocześnie także i przepięknie, nieprawdaż..?!
Jak i zresztą cała świątynia - jej kształty, obejście, wewnętrzny ogród, itd. Krótko mówiąc, jest prześliczna, naprawdę. Zbudowana w kształcie prekolumbijskiej piramidy, pozbawionej ostro zakończonego dachu, a jedynie wykończonego jakąś na wysokości kilkunastu metrów ponad ziemią położoną platformą, czymś w rodzaju tarasu, otoczonego dziwnym płotkiem złożonym z bogato rzeźbionych niby-tralek, swym kształtem przypominających nasze pałacowe czy zamkowe krużganki. Całe otoczenie natomiast pełne jest trawników i ponasadzanych na nich małych drzewek i krzewów (jednakże strasznie nierówno, wręcz niechlujnie!), będących zresztą nieustannie… tratowanych przez przewijające się tu przez nieomal całą dobę liczne rzesze turystów i miejscowych pątników.
Następne około pół godziny spędziłem już we wnętrzu tej świątyni, tonącym w półmroku, ale również z niezwykłym przepychem ozdobionym podobnymi motywami, jakie zobaczyć można było na zewnątrz. Trafiło mi się zresztą dość szczęśliwie dołączyć do niewielkiej grupki europejskich turystów (jakichś Skandynawów), która się tam akurat znajdowała, a oprowadzana była po całym wnętrzu przez jakiegoś łysego mnicha – bosego i odzianego jedynie w żółtopomarańczową okręconą wokół całego tułowia szatę. Miałem więc doskonałą okazję wiedzieć na bieżąco co akurat oglądam, choć i tak z prawdziwą przykrością stwierdzam, że już zupełnie nic z tego nie pamiętam. To znaczy, ściślej mówiąc, pamiętam jednak tę całą galerię ściennych malowideł, płaskorzeźb i stojących tam figur, ale… co to tak właściwie było..? No cóż… Wiem, że niewiele mi z tego w głowie pozostało, ale chociaż… mogę się teraz pochwalić, że w najważniejszej świątyni Madrasu byłem, i że w dodatku… nikt mi pozostawionych przed jej progiem butów nie zakosił. Ot, co…
Wróciłem do mojej rykszy i powiedziałem kierowcy, aby jechał już na statek, bo tego dnia jednak wszelkich wrażeń miałem już po same dziurki w nosie. Poza tym ściemniało się już, a akurat tego dnia nie za bardzo miałem ochotę zbyt długo przesiadywać w mieście i po ciemku łazić po jego ulicach – ot, ponownie więc odczułem ów przesyt nadmiarem indyjskich atrakcji. Facet wskoczył więc ochoczo na swoje miejsce i od razu… ruszył „z kopyta” – tak szybko, że aż mnie w oparcie mojego siedzenia wcisnęło. Bo to rzeczywiście był jakby start rakiety. Potem zaś, kiedy już wjechaliśmy na szersze ulice i aleję prowadzącą do portu, to kierowca również zbyt dużej prędkości sobie nie żałował. Pognał przed siebie jak zwariowany, co oczywiście natychmiast spotkało się z moją odpowiednią do sytuacji reakcją, kiedy to… nawrzeszczałem na niego dość głośno i dosadnie (te „dosadnie”, to rzecz jasna po polsku), wymuszając na nim natychmiastową zmianę tempa jazdy, krzycząc do niego; „owszem, rozumiem dobrze, że to zapewne z radości stary cwaniaku, że jednak dużo wcześniej się mnie pozbędziesz, a i tak za te same pieniądze, nie musząc już czekać do umówionej dziesiątej, ale to i tak cię do takich wygłupów nie upoważnia! Bo ja, ku*wa mać, chcę jeszcze żyć! Slow down, pajacu! Albo w ogóle stawaj, gnojku poje*any!”
Bo rzeczywiście, uwierzcie mi – momentami było to istne szaleństwo, a w pewnej chwili, na ostrym zakręcie, to nawet tak nas zarzuciło, że… omal z tej popieprzonej rykszy nie wypadłem! I to właśnie wtedy mnie złość poniosła, zmuszonym będąc do powyższej, rzuconej po adresem tego gościa „wiązanki”, w celu ostudzenia jego rozpalonej głowy. Facet oczywiście natychmiast zwolnił, wioząc mnie już potem w sposób taki „jak Pan Bóg przykazał” – czyli, wolno i dostojnie. A ja odetchnąłem. Ot, co… Ciekawe zresztą, cóż on w ogóle z tej mojej wykrzykiwanej po polsku perory zrozumiał? „Slow down” to na pewno, ale całą resztę..? A zresztą, cóż to w ogóle za różnica, jeśli facio gna jak szalony, zupełnie nie bacząc nie tylko na mijające nas „na odległość żyletki” inne pojazdy oraz na przemykających tuż obok przechodniów, ale i nawet na uciekające mu spod kół w popłochu wałęsające się po ulicach bezpańskie psy..?! Ot, pajac do kwadratu, i tyle.
Zatem, gość się po tym moim wybuchu uspokoił, powożąc już dalej swą rykszą znacznie ostrożniej, z tym jednak, że już gdzieś w okolicach pierwszej portowej bramy i tak zostaliśmy nagle zmuszeni do około dziesięciominutowego postoju w dużym korku wszelkich pojazdów, spowodowanym przez…
No właśnie, kto zgadnie..? Ależ oczywiście – spowodowanym przez szwendające się po ulicach krowy, to jasne. Ich niewielkie stadko bowiem przechodziło sobie akurat wtedy przez jedną z głównych alei miasta, wywołując swą obecnością przejściowy zator na drodze, którego późniejsze rozładowanie – już po ich przejściu przez ulicę – zajęło tej rzeszy pojazdów następne te co najmniej 10-15 minut. Ale, co ciekawe, wówczas już takiego wycia klaksonów jakiego byłem świadkiem dnia poprzedniego, kiedy to motocyklista – za przeproszeniem – „zrobił mi z d… garaż”, blokując w ten sposób na chwilę uliczny ruch, już nie było. No tak, ale krówki są tutaj święte, natomiast nieostrożny przybysz z Europy… wprost przeciwnie! Jeśli włazi komuś jadącemu ulicą w paradę, to natychmiast „dostaje za swoje”, jak i również „w swoje..., itd., ot co…
Moi drodzy, przy okazji tego drobnego epizodu, mógłbym się pokusić o rozwinięcie również i tego, niezwykle szczególnego zresztą wątku – już teraz, podczas naszej wizyty w Madras – ale uznałem, że będzie chyba lepiej gdy ten temat pozostawię jednak sobie na jakąś inną okazję; na przykład na naszą przyszłą wizytę w jakimś innym wielkim mieście Indii, na przykład w Kalkucie lub w położonej w jej pobliżu Haldii. Bo przecież; po pierwsze – już i tak tym następnym portom („in spe” w zamiarach dalszego ciągu tego bolga) „ukradłem” niezmiernie dużo, przede wszystkim temat żebraków, zajmując się nim już w rozdziale niniejszym – lepiej więc będzie jeśli ich tak zupełnie do końca z wszelakiej indyjskiej tematyki nie ogołocę – to przecież jasne, prawda?
A po drugie – właśnie tam, w Kalkucie, a już zwłaszcza w Haldii, temat świętych krów i samej ich obecności w mieście będzie i tak znacznie ciekawszy, aniżeli w Madras. A to głównie z tego powodu, że przechadzające się tam bydlęcia tarasowały nie tylko uliczny ruch, ale i także pętały się po całym porcie – tuż obok samych statków, jak i nawet… wewnątrz portowych magazynów. Zatem, z dokładniejszym opisem tego zjawiska jeszcze się nieco wstrzymam, ale jednocześnie solennie obiecuję, że kiedy już do niego dobrniemy, to z całą pewnością nudno nie będzie. Zapewniam. Przekonacie się wtedy między innymi i o tym, że… te krowy wcale nie są tu aż tak nietykalne jak się nam to z reguły wydaje. Owszem, są święte, ale naprawdę częstokroć zdarza się, że są z niektórych miejsc bezpardonowo przeganiane. Nawet kijami.
Wspomniany korek natomiast, w sumie jednak udało nam się jakoś wcześniej ominąć, jako że ryksiarz, kiedy tylko „złapał” ku temu odpowiednią sposobność natychmiast wepchnął się w jakąś boczną ciasną uliczkę i okrążywszy zablokowany rejon dość szybko dowiózł mnie do portu, a potem jeszcze aż pod sam trap naszego statku. A zatem, moi mili, czy niniejszy rozdział o Madras Anno Domini 2000 możemy już uznać za zamknięty, zaś poruszoną dotychczas tematykę za wyczerpaną..? Jeśli tak, to… czym prędzej stąd wyjeżdżajmy, z radością uciekając przed wciskającą się do oczu, a zawiewaną nam bezlitośnie w twarze przez wiatr od morza siarkę. Oddychać więc już wkrótce będziemy pełną piersią i z wielką ulgą – a to dlatego, że te, o dość mocno zapaskudzonym powietrzu rejony mamy wreszcie poza sobą.
Tak więc, żegnaj drogie Chennai – mieście milionów zapachów, wielkich gór śmieci na swych ulicach, przeogromnego tłoku, wielu ciekawych miejsc i ludzi, egzotyki, ale i równocześnie niezwykle dla każdego przybysza męczącego oraz… czasem nawet i niebezpiecznego. A już zwłaszcza dla tych odwiedzających, którym obca jest umiejętność poruszania się po chodnikach i jezdniach tego wielkiego miejskiego labiryntu. Bo wtedy może się przydarzyć… „bum” i aaałłła..! Ot, co…
Ufff, no to kolejny rozdział mamy już z głowy...
A o jakim miejscu na świecie powinienem napisać w następnej kolejności..? Ot, ponownie gorąco zachęcam moich W.Cz.Czytelników (jeśli tacy w ogóle jeszcze są, bo wcale niewykluczone jest to, że rozwlekłością moich wpisów oraz permanentnym przynudzaniem skutecznie ich stąd odegnałem) do podsunięcia mi swoich własnych propozycji i „życzeń”, którym w miarę moich możliwości będę się starał sprostać. Lecz póki co, do widzenia i do usłyszenia w następnym rozdziale.
louis