Geoblog.pl    louis    Podróże    Indie - Madras    Indie - Madras-6
Zwiń mapę
2018
07
sie

Indie - Madras-6

 
Indie
Indie, Madras
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
OK, no to bez zwłoki ruszamy dalej...

Ale – niestety! – przysłowie „do trzech razy sztuka” jednak się sprawdziło! To znaczy, nie aż na tyle, ażeby owo słówko „sztuka” miało oznaczać jakiś poważniejszy wypadek niż te dwa poprzednie – o nie, na szczęście nie! – ale już sam fakt, że w ogóle do czegoś kolejnego w tej materii niebawem doszło, był jednak dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale i jednocześnie… poważnym ostrzeżeniem! Ściślej mówiąc, ów trzeci pechowy epizodzik był w swej naturze już na tyle wystarczająco znamiennym, aby wymusić na mnie decyzję natychmiastowego powrotu na statek. Bo najwyraźniej było widać, iż tego wieczora moje rozkojarzenie czy też zwykłe roztargnienie sięgnęło wręcz zenitu – toteż, dalej kusić losu już nie zamierzałem, słusznie zakładając – jako człowiek przesądny – że jeśli istnieje w ogóle w przyrodzie owo przesłynne „prawo serii”, to właśnie tego dnia z pewnością również i mnie samego ono dotyczy. Bez wątpienia.
O cóż więc chodzi..? Co się stało..? Otóż, było tak… Dotarłem wkrótce do jakiegoś biedniejszego kwartału centrum miasta, gdzie już asfaltowe jezdnie i cementowe chodniki ustąpiły miejsca jedynie typowej gruntowej nawierzchni – w niektórych rejonach to nawet niespecjalnie mocno utwardzonej czy choćby ubitej – będącej luźnym żwirem lub piaskiem albo też i samą gliną; mokrą, śliską i pełną paskudnie cuchnących kałuż. Spacerowałem więc sobie po takich leżących na uboczu rejonach śródmieścia, dokąd nie docierał już intensywny ruch uliczny, a jedynie co pewien czas przemykał tędy koło mnie jakiś motocykl czy motoriksza.
Ale za to, dla odmiany, kręciło się tu z kolei pełno całkiem innego rodzaju pojazdów – najprzeróżniejszego typu dwu- lub czterokołowych wózków z towarami, pchanych lub ciągniętych przez ulicznych handlarzy, drabiniastych wozów z zaprzęgniętymi doń wołami, mułami czy nawet osiołkami, a i także cały szereg dwuśladów, nie dosiadanych częstokroć przez swych właścicieli, ale używanych jedynie do transportu ich dobytku, pełniąc dokładnie tak samą rolę jak te wszystkie wózki i wózeczki. Ruch był tu zatem dość powolny, a co za tym idzie, już raczej bezpieczny dla takich nieuważnych przechodniów jakim tego dnia byłem ja. No cóż, napisałem „raczej”, albowiem okazało się wkrótce, że akurat w moim wypadku wcale tak być nie musi, skoro całe popołudnie i wieczór chodzę „z głową pod pachą”, najwyraźniej nie będąc tego dnia we właściwej formie. Bo oto… No właśnie… Poczytajcie…
Idę sobie powolutku prawą stroną ulicy, tuż przy murkach stojących przy niej rzędem niewysokich kamieniczek i drewnianych szop, rozglądam się nieustannie uważnie dookoła siebie, już zawczasu wyławiając wzrokiem wszelkich moich potencjalnych wrogów w postaci skuterów, motocykli czy powożonych zbyt szybko rowerów. I kiedy tylko takowy pojazd w zasięgu mojego wzroku się pojawiał, a akurat w moim kierunku się zbliżał, to ja natychmiast w miejscu przystawałem i z najwyższą pilnością go obserwowałem, ustępując mu od razu miejsca lub schodząc czym prędzej z drogi, jeżeli taka potrzeba zachodziła. Tym razem czułem się więc bezpieczny, bo przecież wiadomo, że „strzeżonego to i sam Pan Bóg strzeże”. Ot, co…
Jednakże… Bacząc pilnie na wszelkie pojazdy silnikowe oraz rowery, jednocześnie zupełnie straciłem z oczu innych użytkowników tych błotnistych uliczek, o których sądziłem, że absolutnie zagrożeniem dla mnie być nie mogą, gdy tymczasem…
I otóż to - tymczasem, stojąc sobie zupełnie spokojniutko na poboczu zostałem w pewnych chwili – uwaga!!! – zaczepiony… rogiem jakiegoś zaprzęgniętego do wozu woła! Ot, po prostu, jakiś starszy wiekiem wysoki i kościsty Hindus prowadził niewielki, pełen jakichś paczuszek wóz, ciągnięty przez tego właśnie rogatego stwora, do wodzenia którego jakieś dziwnego rodzaju lejce trzymał w ręku. Szedł on więc tuż obok tego wozu, tymi wodzami swoim zwierzakiem sterował, ale zapewne mnie samego, stojącego już po drugiej burcie jego pojazdu, nie widział. Co gorsza, ja także nie spodziewałem się tego, iż te rogate krówsko po prostu o mnie zahaczy! Ba, nawet do głowy mi to nie wpadło, że takowego rodzaju zderzenie jest w ogóle możliwe! A jednak, no proszę – możliwe było. I to jeszcze w jaki przedziwny sposób..!
Wół sobie bowiem w swoim kierunku powoli szedł, ze stałą prędkością, z opuszczonym nisko łbem i z pewnością zupełnie nie wiedzący co się w ogóle wokół niego dzieje – ot, jak to wół, wiadomo. Natomiast ja – można by powiedzieć, że już nie wół, choć niestety z mojego zachowania akurat tak by to wynikało! – właśnie w tym momencie, kiedy ów zaprzęg już miał mnie wyminąć, spokojniutko się… do niego plecami odwróciłem. Bo po prostu przenigdy bym się nie spodziewał, że to bydlę mnie jednak swym rogiem ubodzie, skoro widziałem wyraźnie (czyżby?), że w bezpiecznej odległości mnie ominie. Tymczasem okazało się, że jednak oceniałem to źle, w efekcie czego… prawy róg tego rozkosznego zwierzątka zlądował dokładnie na środku mojego kręgosłupa!!! Ałłłaaa..! Do diabła, ałłłaaa…!
No i co wy na to..? Jak już pech, to pech, nieprawdaż..? Na całego. No owszem, przyznam uczciwie, że samo uderzenie – tak samo w sobie – aż tak silne nie było, jednakże niezwykle… celne, a co za tym idzie, i bolesne! Bo ten wół, tak po prawdzie wcale mnie swym rogiem w sposób dosłowny nie uderzył, a jedynie… popchnął mnie mocno do przodu, kiedy to w momencie natrafienia na moje plecy szedł sobie po prostu dalej, spychając mnie niejako w bok ze swojej drogi. Czyli de facto nie było to żadnym ciosem, a jedynie silnym pchnięciem jego twardym rogiem (na szczęście o spiłowanej końcówce), co zresztą i tak w zupełności wystarczyło, abym odczuł to jako sensu stricte uderzenie.
Bo rzeczywiście – i temu zaprzeczyć się nie da – nawet i te zwykłe dotknięcie krowim rogiem któregoś z kręgów w okolicach moich lędźwi okazało się całkiem bolesne. I to tak bardzo, że aż przyklęknąłem na moment na jedno kolano i jęknąłem z bólu jak zarzynany – nomen omen – wół. O towarzyszącym temu wydarzeniu nagłym przestrachu to nawet nie wspomnę, bo to oczywiste, że znowu mi dusza z radością na ramię z powrotem wskoczyła. Wiem, była to reakcja wywołana głównie bardziej z powodu kolejnego już tego dnia incydentu i niezwykłego nim zaskoczenia, aniżeli z samego bólu, ale to już i tak było w tej chwili mało istotne, skoro ponownie doczekałem tak dziwacznej, wynikającej z mojego kompletnego tegoż dnia rozkojarzenia przygody. Bo wtedy po prostu powiedziałem sobie wreszcie; „dość tego! Zwijam żagle i czym prędzej wracam na statek, bo jeszcze – do diaska! – przydarzy mi się w końcu coś naprawdę tragicznego! Wszakże ile jeszcze razy los ma mi dawać kolejne tego dnia ostrzeżenia..?”
Co ciekawe jednak, ani ten pierd*lony wół, ani nawet jego prowadzący go na lejcach właściciel w ogóle tego zdarzenia nie zauważyli! Wół jak to wół, szedł sobie dalej tak samo jak dotychczas – mało zapewne zdając sobie sprawę z otaczającego go świata i napotkanej nagle po drodze przeszkody dla jego rogatej głowy – natomiast jego kościsty woźnica spoza góry piętrzących się na wozie paczek nawet szans nie miał, aby w ogóle ów fakt staranowania mnie przez jego animala dostrzec. Ot, zepchnęli mnie zupełnie przypadkowo ze swej drogi i poszli sobie dalej – to przeklęte, najeżone rogami bydlę i jego pan. Nawet tego nie widząc…
Ale ja sam – ku*wa mać! – zauważyłem to aż za dobrze! Odczułem to bowiem doskonale na moim własnym biednym kręgosłupie oraz na duszy, która kolejny już raz tego popołudnia zjawiła się z wizytą na moim ramieniu. Co gorsza, rozgościła się tam już na dobre – siedząc tam sobie aż do chwili, kiedy nie zajechałem wreszcie z powrotem na statek i nie zamknąłem się w swojej własnej kabinie. Bo tutaj, w pobliżu mojej własnej koi, już żadnych rozpędzonych skuterków i rowerów, ani tym bardziej wprzęgniętych do wozów głupich wołów nie było. Ufff, ufff, ufff, co za dzień..!
Jednakże, jeszcze przedtem – zanim w ogóle wsiadłem w przygodnie napotkaną rykszę i na statek powróciłem – to najpierw (zaraz po tym, gdy wstałem cały obolały z kolan) wpadłem w taką złość, że aż… - no cóż, wiem, że to głupie i raczej mało godne cywilizowanego człowieka, ale niestety prawdziwe! – chwyciłem w rękę pełną garść podniesionego natychmiast z ziemi błota i… rzuciłem nim w kierunku oddalającego się już zaprzęgu. Bo byłem po prostu wściekły, jak osa – i tyle. Mało tego, w pierwszym odruchu to chciałem nawet… pognać za tym Hindusem i mu zdrowo do d*py nakopać, ale na szczęście szybko się zreflektowałem, powściągając swoje chwilowe emocje, zdając sobie sprawę, że przecież taki wybryk mógłby ściągnąć na mnie o wiele poważniejsze, naprawdę realne kłopoty.
Wszakże gdybym sobie na to jednak pozwolił, to niechybnie zebrałby się kolejny tłumek żądnych sensacji gapiów, ale tym razem mogłoby się… na zwykłym potrząsaniu w powietrzu urwanym od roweru kołem nie skończyć! Dobrze więc, że się w porę w moich impulsach opanowałem – bo to by dopiero było, czyż nie..? No tak, ale co sobie tym błotem w jego kierunku porzucałem, to już moje. Przynajmniej mi choć trochę ulżyło. No fakt, te moje błotne pociski do tego dziada… nawet nie doleciały (więc już tym bardziej do tego wrednego woła!), ale… czy to takie ważne..? Najistotniejszym było bowiem to, że… się wyładowałem. Ot, co. No i oczywiście już po chwili zdecydowałem o moim wcześniejszym powrocie do portu z tej pełnej wrażeń eskapady. Zatem, „hop” w motorikszę i jazda na statek – tam, gdzie już nikt i nic więcej prześladować mnie nie będzie. Aby dalej od hinduskiej ulicy…
No i co, jak się wam podobał mój pełen niespodziewanych przeżyć dzień? Niezły zbieg okoliczności, nieprawdaż..? Sami więc przyznacie, że taka niefortunna seryjka musi jednak napędzić solidnego strachu. I tak w istocie było, to jasne - jednakże, myliłby się ten, kto by sądził, że mogło mnie to odwieść od realizacji moich następnych planów, które na kolejne dni naszego postoju w Madras sobie obmyśliłem. O nie. Szkoda by bowiem było zmarnować tak wspaniałą okazję dokładniejszego zwiedzenia jednego z największych miast Indii – skoro już los w swej przychylności mi ją nieomal jak na tacy pod sam nos podsunął – tylko dlatego, że kierowałbym się jakimś strachem przed możliwością uczestniczenia w kolejnych podobnego typu wypadkach. Lękiem w sumie jednak nieco irracjonalnym, bo przecież przesądnym można być zawsze, ale… nie do przesady, nieprawdaż..? Wszak aż tak niefortunny dzień powtórzyć się już nie może, nie ma prawa! Limit pecha przecież już wyczerpałem, i tyle.
Ot, tak to sobie właśnie tłumaczyłem i… nie omyliłem się. Bo jak się potem okazało, ten „wypadkowy dzionek” był rzeczywiście jedynie wybrykiem losu, albowiem aż do samego końca naszego pobytu w tym porcie, absolutnie nic więcej niefartownego już mi się nie przydarzyło. A przecież kursowałem w kolejnych dniach po tym mieście z intensywnością jeszcze większą niż to miało miejsce dotychczas. Owszem, pomny tych przykrych doświadczeń już znacznie bardziej na siebie uważałem, na zbytni luz sobie nie pozwalając, ale i tak swą ówczesną nadaktywnością wciąż dawałem losowi kolejne nowe szanse na jakieś ewentualne nieszczęśliwe wydarzenia, które by na mojej drodze postawił, gdyby już koniecznie się akurat na mnie aż tak bardzo pogniewał – a jednak… więcej mi już tych brzydkich figli nie płatał. Bo po prostu „szczęściarz ci ja” – i już. No i bohater też, moi drodzy, a jużci! Wszak po TAAAKICH (a jak!) przejściach rzucać kolejne wyzwanie indyjskim ulicom..?!
Ale żarty na bok, jedziemy dalej… Cóż więc w tych kolejnych dniach robiłem..? Otóż, już następnego popołudnia wybrałem się do wspomnianego na wstępie tego rozdziału „warownego” fortu św. Jerzego. To znaczy, tak mi się tylko początkowo wydawało – że warownego (stąd ten cudzysłów) – bo kiedy już dotarłem do celu to okazało się, że jest to budowla, którą śmiało można by nazwać zaledwie „ubogim krewnym” podobnych obiektów rozsianych po całym świecie, a pochodzących z czasów kolonialnych podbojów. Bo był on w istocie jedynie czymś w rodzaju cytadeli, o dość wprawdzie znacznych rozmiarach, ale jednak swą okazałością (czy też jej brakiem) ustępującym hiszpańskim lub portugalskim fortom znajdującym się w wielu portach Ameryki Południowej – ale i nie tylko, bo i nawet tym, które Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy a także sami Anglicy budowali w zupełnie innych regionach świata.
Tak więc, moim zdaniem nie było to dla każdego szanującego się turysty niczym specjalnym, choć przyznać także trzeba, że znajdujące się w środku fortu muzeum było jednak wcale niezłe. Owszem, niewielkie i raczej skromnie urządzone, ale za to dość interesujące – pełne najprzeróżniejszych okazów dawnej angielskiej broni oraz innych akcesoriów z dziedziny wojskowości; starych mundurów, przyborów osobistych ówczesnych żołnierzy, elementy ich podręcznego ekwipunku, itd., itp. Zatem, nawet pomimo braku w tym obiekcie czegoś co moglibyśmy nazwać „sznytem”, jakąś jego odrębnością czy oryginalnością, to i tak przez tę około godzinę, którą w nim spędziłem nudzić się nie musiałem. Poza tym, ten pobyt natchnął mnie jednocześnie pomysłem zrobienia czegoś, czego początkowo zupełnie nie zamierzałem – mianowicie, postanowiłem moje następne kroki skierować właśnie do kolejnego lokalnego muzeum, którego dokładnej nazwy już nie pamiętam, lecz i tak zamierzałem o to wypytać jakiegoś ryksiarza, który mnie potem do tego miejsca zabierze.
Wychodzę więc z fortu na ulicę, rozglądam się wokoło w poszukiwaniu kolejnej motorikszy, gdy nagle… ot, niespodzianka. Podbiega bowiem do mnie dokładnie ten sam kierowca, który mnie tutaj przed godzinką przywiózł, „meldując” mi czym prędzej, że on specjalnie właśnie na mnie czekał. Bo dobrze wiedział, że i tak zbyt długo w tym forcie miejsca nie zagrzeję. Ot, no proszę jaka z niego szelma – a zatem, skoro tak dobrze poinformowany, to może również wie, gdzie jest to słynne muzeum ze zbiorami indyjskiej sztuki, bo akurat tam chciałbym się wybrać i je zwiedzić..? Pytam go więc o to, a on; „oczywiście, że wiem. To nawet niedaleko. Jedziemy?” „No pewno, że tak. – odpowiadam i natychmiast gramolę mu się z powrotem na to samo miejsce, na którym jeszcze tak niedawno siedziałem.
Ryksiarz miał rację, jak się wkrótce okazało, bo rzeczywiście nasza podróż zbyt długo nie trwała. Podwiózł mnie on aż pod same wrota dość sporej wielkości gmachu, wewnątrz którego właśnie owo muzeum się znajdowało, ale z wielką przykrością muszę wam zakomunikować, że jego nazwy już nie pamiętam (było w niej chyba, o ile się nie mylę, słowo „panteon”, ale naprawdę głowy za tę informację nie dam).
Wyskakuję więc szybko z rikszy, wyciągam te umówione uprzednio za kurs dwa dolarki, ale kierowca… nagle ich wzięcia odmawia (tak!), proponując mi w zamian taki układ, że on sobie tutaj na mnie cierpliwie poczeka, aby potem dalej mnie poobwozić po całym Madras, pokazać kilka interesujących miejsc, a na sam koniec jeszcze mnie odwieźć z powrotem na statek. I dopiero wtedy skasuje mnie „hurtem” za całą tę wycieczkę, jeżeli teraz się na to zgodzę. Te odmówione dwa dolce zaś, byłyby dla mnie gwarancją, że on mi naprawdę stąd nigdzie nie ucieknie, obiecując jednocześnie bardzo ciekawą wyprawę – już po moim wyjściu z tego muzeum, do którego właśnie zajechaliśmy, zgoda..?
„Ot, no pewno, że zgoda – odpowiadam szybko – tylko… za ile..? Ile chcesz za cały ten kurs, bo ja uczciwie ostrzegam, że do tej co najmniej dziesiątej wieczorem chcę się jeszcze po Madras powłóczyć! Jeśli więc sądzisz, że odwieziesz mnie do portu wcześniej, to lepiej od razu dajmy sobie spokój z jakimikolwiek umowami, więc… ile..?” A on na to; „no problem. Dasz mi za wszystko dziesięć dolarów i aż do późnego wieczora cię poobwożę, OK..?” „No jasne, że OK., umowa stoi – odparłem, bardzo się zresztą z takiego układu ciesząc – czekaj więc tu grzecznie, a ja idę najpierw to muzeum pozwiedzać…”

Ale co było dalej, moi drodzy, to dowiecie się już w odcinku następnym. Zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020