Moi drodzy, jak dotychczas nie byliśmy jeszcze na „Czarnym Lądzie”, wypada więc, abym was wreszcie tam zaprosił, prawda..? Zatem, na początek zaglądnijmy do Kongo...
POINTE NOIRE - Kongo - Październik 1986
Przybyliśmy tu wprost z gwinejskiego Konakry, po około tygodniu oceanicznej żeglugi. Mijamy tutejszą redę, „z biegu”, bierzemy pilota i po krótkich rutynowych manewrach przybijamy do kei w Pointe Noire (tak z kronikarskiego obowiązku; czyta się to jako „point niuar”). Zatem, skoro już szczęśliwie stoimy zacumowani przy tutejszym nabrzeżu, to może najpierw - jeszcze zanim przystąpimy do załadunku - rozejrzyjmy się po tym porcie, sprawdźmy, cóż to w ogóle jest za miejsce, zgoda..?
Otóż, Pointe Noire po francusku oznacza po prostu „Czarny Punkt”, ale o genezie tej nazwy wypowiadać się nie będę, bo po prostu nic na ten temat nie wiem. Możemy się tylko domyślać co mogło stanowić podłoże powstania takowej nazwy, z jakiegoż to powodu niegdysiejsi kolonialiści właśnie tak to miasto ochrzcili. Położone jest one bowiem w „samym sercu” wybrzeża tak zwanej „Czarnej Afryki” i być może akurat to jest ową przyczyną powstania tejże wielce oryginalnej nazwy, ale z całą pewnością potwierdzić tego nie mogę. A to dlatego, że pisząc teraz te słowa, na jednej z moich samotnych morskich nocnych wacht, nie mam pod ręką żadnego wydawnictwa, w którym mógłbym poszperać i takiej właśnie informacji się dokopać, aby zweryfikować moje powyższe przypuszczenia. Tak więc, jeśli ktokolwiek z was jest tym jednak zainteresowany, to niestety musi sobie w jakiejś encyklopedii poszukać tego sam. Bo ja - no cóż - jestem niestety na to zbyt leniwy, więc to co już dotychczas na ten temat napisałem, już tak na „niniejszych kartach” pozostanie, ot co. A poza tym, musimy już z naszymi opisami gnać dalej...
Toteż, kontynuuję temat; Pointe Noire jest kongijskim portem o największym znaczeniu w tym kraju, pod tym względem większym nawet od jego stolicy, czyli Brazzaville, która położona jest dość daleko w górę olbrzymiej rzeki Kongo, a zatem znacznie trudniej dostępna, gdyż głębokościowe ograniczenia nie pozwalają docierać tam większym statkom pełnomorskim. Samo Kongo nie jest państwem zbyt ludnym, liczy sobie bowiem zaledwie niewiele ponad 4 miliony mieszkańców, głównie członków trzech największych tu plemion - Kikongo, Lingola i Monokutuba, posiadających zresztą swoje własne, zupełnie odrębne od swych krajowych współziomków języki. Pomimo wielu różnic jednakże, żyją oni tu w całkowitej zgodzie, co w porównaniu z niemalże całą resztą krajów tegoż regionu, w istocie jest ewenementem.
Przy okazji, mała uwaga; państwo Kongo w pełnym brzmieniu nazywa się Republiką Konga, ze swą stolicą ulokowaną we wspomnianym Brazzaville, a piszę o tym dlatego, iż jego wielki południowy sąsiad, znany jeszcze do niedawna jako Zair, po zmianie swej nazwy stał się Demokratyczną Republiką Konga, tak więc - jak sami zauważacie - naprawdę należy zwrócić na to baczniejszą uwagę, ażeby przypadkiem w tejże materii się nie pomylić, albowiem mieszkańcy obu tych krajów są na tym punkcie niezwykle wyczuleni. Podobnie zresztą jak nasi południowi sąsiedzi, Słowacy, którzy dosłownie białej gorączki dostają na fakt mylenia ich kraju ze Słowenią - czemu oczywiście zupełnie się dziwić nie można, gdyż nie jest to tylko wynikiem ignorancji czy niewiedzy, ale i nierzadko przejawem zwykłego braku zainteresowania czy wręcz lekceważenia. A zatem, powtarzam jeszcze raz, już tak dla pełnej jasności, że jesteśmy teraz w Republice Konga, w skrócie w Kongu, w jego największym porcie, Pointe Noire.
Zajechaliśmy tu, szczęśliwie zacumowaliśmy i... jak myślicie, co było najpierw? Oczywiście Wejściowa Odprawa, to jasne. Zjawiła się więc u nas dość spora grupka miejscowych oficjeli, wszelakiej „maści” urzędasów i mundurowych Ważniaków, ale generalnie rzecz biorąc widać było, że wielkiej krzywdy zrobić nam nie zamierzają. Zupełnie nie ten sam format ludzi, których spotyka się w innych krajach tego samego rejonu, a zwłaszcza w Nigerii, Liberii i Senegalu. Bo tam wszelcy oficjele dbali tylko o to, ażeby przy okazji Odprawy jak najwięcej od statku „wyszarpnąć” dla siebie, tutaj natomiast - owszem, również upomniano się o „należne” im „compliments” (no, w końcu jesteśmy w Afryce!) - ale naprawdę odbyło się to w sposób jak najbardziej przyzwoity i powściągliwy, i wcale nie tak dla statkowego „boundu” kosztowny, jak to zazwyczaj bywa gdzie indziej.
No i jeszcze drobna ciekawostka, już na zakończenie tego wątku; mianowicie, akurat tutaj, w Kongo, nie istnieją żadne limity dotyczące posiadania na swój własny użytek przez załogę statku takich artykułów jak papierosy i napoje alkoholowe! Można tego bowiem mieć tyle, ile tylko dusza zapragnie (pamiętać jednak należy, że piszę teraz o roku 1986, bo jak jest z tym obecnie, to już nie wiem), a jedyną restrykcją jest to, ażeby w razie celnej kontroli ich ilość dokładnie zgadzała się z tą, którą podało się w swojej osobistej deklaracji ma przyjście statku do portu. Pomniejszonej rzecz jasna o ewentualną jej konsumpcję podczas postoju przy lokalnym nabrzeżu. I tyle.
Przyznać zresztą trzeba, iż jest to jednak nieco zaskakujące, ponieważ nieomal we wszystkich krajach świata właśnie takie ograniczenia istnieją, gdyż z reguły można mieć 200 sztuk papierosów i jedną flaszkę jakiegoś trunku (z pewnymi modyfikacjami tychże ilości w zależności od miejsca, w którym się akurat przebywa, bo na przykład w krajach Zatoki Perskiej alkoholu mieć nie wolno w ogóle). A tymczasem tutaj - no proszę, pełny i prawie niczym nieskrępowany celny liberalizm. Przyczyn takowego stanu rzeczy oczywiście nie znam, ale pozwólcie, iż dociekać tego nie będę. Nie to bowiem jest głównym przedmiotem naszego zainteresowania w tym porcie, ale nasz ładunek, po który właśnie się tu zjawiliśmy. Czyli, rzecz jasna, chodzi o wielkie drzewne logi.
Mieliśmy ich stąd zabrać naprawdę dość sporo, nie tyle wprawdzie, na ile opiewał nasz poprzedni buking w Gabonie, ale i tak wystarczająco dużo, ażeby postać w tym porcie co najmniej 4-5 dni. Bo załadunek takich logów wcale do łatwych nie należy, wymaga dość dobrego rozplanowania oraz oczywiście czasu na jego realizację. Ale to nam akurat pasowało, gdyż Pointe Noire pod wieloma względami jest dla marynarskich załóg dość atrakcyjny - rzecz jasna relatywnie, gdyż chodzi tu o porównanie z innymi portami tego samego regionu, czyli Czarnej Afryki, nie zaś na przykład z Południową Ameryką. O nie, nie taką „atrakcyjność” miałem na myśli. Chodzi głównie o fakt, iż jest to miejsce o wiele mniej niebezpieczne od portów, w których potencjalnie również moglibyśmy zabierać ładunek powrotny do Europy, toteż taki wielodniowy postój potrzebny na załadunek logów znacznie korzystniej spędzać właśnie w Pointe Noire niźli, na przykład w Douali w Kamerunie, w ghańskim Takoradi czy też w jakimkolwiek porcie w Nigerii. Bo wtedy człowiek musiałby tylko nieustannie uważać na swoją skórę, wystrzegając się dłuższych wypraw do miasta lub też nawet całkowicie z uwagi na swoje bezpieczeństwo z nich zrezygnować.
W Kongo natomiast było z tym znacznie lepiej i już choćby tylko z tego powodu bezwzględnie należało być zadowolonym. Nie oznacza to oczywiście, że tutaj pod tym względem jest aż tak różowo, o nie. Jednakże, z pewnością o niebo bezpieczniej niż w tych portach, które wymieniłem powyżej. Są też rzecz jasna i inne przyczyny, dla których owoż Pointe Noire dla marynarzy było miejscem atrakcyjniejszym od innych, ale pozwólcie, że zajmiemy się tym nieco później, gdyż teraz pragnąłbym najpierw napisać co nieco o wspomnianych drzewnych logach oraz o sposobie ich załadunku, bowiem - jak mniemam - może to was jednak zainteresować. Nie wszystkich oczywiście, ale jakąś część z was to na pewno.
A zatem, na początek kilka zdań o tym, co to w ogóle są owe logi - skąd się biorą i jak wyglądają. Otóż, taki log to nic innego, jak tylko zwykły prosty pień zrąbanego w lesie drzewa, pozbawiony gałęzi oraz - bardzo rzadko, ale jednak zdarzają się i takie - również i swego okorowania. Wyobraźcie więc to sobie tak; wycięte gdzieś na wyrębie pojedyncze drzewo, kiedy już leży powalone na ziemi, oczyszcza się ze wszelkich odchodzących zeń na boki konarów – tak, aby pozostał jedynie sam jego długi pień. Ówże pniak tnie się następnie w poprzek na kilka mniejszych kawałków, a czyni się w ten sposób oczywiście po to, aby można je było w ogóle załadować na jakikolwiek środek transportu, w tym rzecz jasna i statek, gdyż chyba nikt z was nie wyobrażałby sobie pakowania długiego na, na przykład 15-20 metrów drzewnego logu bezpośrednio do statkowej ładowni, prawda..? Taki pień byłby wtedy zdecydowanie za długi i za ciężki - i wówczas ani by się na pokładzie statku nie zmieścił, ani nawet nie byłoby go w ogóle jak załadować, gdyż jego waga absolutnie by to uniemożliwiała. Dlaczego..?
Oczywiście dlatego, iż w prawie wszystkich portach tego regionu świata, załadunek logów odbywa się (przypominam; mówimy o roku 1986, jak jest z tym obecnie, to nie wiem – dawno już w Zachodniej Afryce nie byłem) tylko i wyłącznie za pomocą własnego statkowego osprzętu ładunkowego. A ten - co oczywiste - zawsze ma jakieś swoje ograniczenia, ponieważ udźwigi poszczególnych bomów na średniej wielkości statkach drobnicowych nigdy do zbyt wygórowanych nie należały. Ot, było to z reguły kilka do kilkunastu ton, toteż takiego potężnego drzewnego kloca za nic w świecie zwykłymi statkowymi „patykami” by się nie podniosło, a już tym bardziej w żądanym miejscu nie zasztauowało.
A zatem, wiemy już w jaki sposób takowe ścięte drzewo przygotowuje się do wysyłki w świat - tnie się pnie na mniejsze kawałki i tak uzyskane okrągłe i podłużne walce wysyła się do portu - albo drogą lądową na specjalnych lorach, platformach lub kolejowymi wagonami, albo spławia się je w dół rzeki, jeśli akurat port morski położony jest u jej ujścia. W tym drugim wypadku czyni się to z użyciem barek, jak i również bezpośrednio w wodzie, tworząc z takich pni odpowiednio duże tratwy, przeciągając je potem pod samą burtę statku, na który mają być one załadowane. To oczywiście zależy od rodzaju drzewa, gdyż nie wszystkie afrykańskie gatunki mają taką gęstość swojego miąższu, która by pozwalała na utrzymanie się ich na powierzchni wody, wiele z nich po prostu by zatonęło. No tak, ale to akurat są aspekty technologiczne i w żadnym razie zajmować się tym nie będziemy. Nas bowiem interesuje jedynie to, co dzieje się bezpośrednio pod burtą statku...
Toteż, jedziemy dalej. Jak zatem wyglądają takie gotowe już do załadunku, podstawione do portu logi..? Otóż, one są różne, różniste... Grube i cienkie, dłuższe i krótsze, idealnie proste i regularne jak walce lub łukowato zakrzywione, nieco sękate lub sęków całkowicie pozbawione, itd., itp. Słowem, prawie każdy taki log jest inny, nawet wówczas gdy pochodzą one wszystkie tylko z jednego gatunku drzew i ścinane były w tym samym lesie. Bo przecież nie pochodzą z żadnych leśnych plantacji, bowiem takowych tutaj po prostu nie ma, ale bezpośrednio z tropikalnej dżungli, a ta - jak wiadomo - rządzi się swoimi prawami, toteż pozyskiwane zeń drzewa zawsze różnią się od siebie rozmiarami, kształtami, przyjętymi podczas swego wzrostu formami, itd. Ot, jak które w naturalny sposób wyrosło, takim je potem ścięto, i tyle.
Zatem, nagromadzone w afrykańskim porcie partie drzewnych logów nie wyglądają tak samo jak nasze poczciwe sosenki poukładane w regularne spągi, gdzieś w jakimś prowincjonalnym tartaku lub na „Pagedzie” w gdańskim porcie - bynajmniej. Są to bowiem poukładane w stosy drzewne walce, o najprzeróżniejszych rozmiarach i ciężarach i jako takie właśnie zostają załadowywane do statkowych ładowni i wysyłane w świat. Każdy z nich jest oczywiście odpowiednio zamarkowany (oznaczony) odpornymi na działanie wody farbami, tak więc zawsze wiadomo z jakim to akurat ciężarem oraz rozmiarami ma się do czynienia. Te ostatnie dane są niezbędne podczas samego załadunku, ponieważ trzeba go przecież jakoś zaplanować, a owe oznaczenia farbą w doskonały sposób to ułatwiają. Ale mniejsza już o szczegóły, podam tylko, że najważniejszymi danymi wypisanymi na tychże klocach (prawie zawsze ulokowanymi na samym końcu pnia, na boku jego poprzecznego przekroju) są; jego waga, długość, objętość oraz największa średnica, natomiast wszelkie zamarkowania dotyczące numerów zawartych kontraktów eksportowych, jakieś kody, ważne tylko dla odbiorców ładunku, itd., to już naprawdę nas nie interesuje.
Teraz zaś, jeszcze zanim załadunek tychże logów do naszych ładowni rozpoczniemy, kilka słów o gatunkach drzew, z których owe logi pochodzą. Otóż, myliłby się ktoś, kto by sądził, iż najczęściej spotykanymi są w takich wypadkach słynny afrykański heban czy też nie mniej w świecie znany mahoń. O nie, takich drogich gatunków drzew w tak najzwyklejszy sposób raczej się nie przewozi - no, przynajmniej nasze statki czymś takim się nie zajmowały - one wysyłane są stąd na eksport w nieco innej formie, ale akurat o tym pisać nie będę, gdyż; po pierwsze – nigdy tego na własne oczy nie widziałem, więc wymądrzać się na ten temat nie mam prawa, a po drugie - nas przecież najbardziej interesuje to, co wówczas zabieraliśmy my, nieprawdaż..? A były to głównie pnie drzew okume, sepele oraz - jeśli dobrze pamiętam - nieco logów o nazwie kola.
To tyle, jeśli chodzi akurat o nasz ówczesny ładunek, natomiast generalnie z tegoż regionu zabiera się jeszcze wiele innych gatunków, głównie akacji, tamaryszków (jeśli czegoś w tej nazwie nie pomyliłem), dracen, eukaliptusów, tzw. fromagerów (bardzo lekkie drewno, używane do wyrobu łodzi), gonake, rozmaitych rodzajów palm, drzew tzw. „deszczowych”, „smoczych”, „gumowych”, różanych oraz - co nieco zaskakujące - także i... młodych baobabów. Z większością powyżej wymienionych gatunków najprawdopodobniej nigdy do czynienia nie miałem (piszę „najprawdopodobniej”, gdyż nie pamiętam już szczegółów z tymi załadunkami związanymi - w kilku innych portach zresztą), ale podejrzewam, że sposób ich przewozu oraz załadunku jest podobny lub wręcz taki sam jak ten, o którym napiszę poniżej. A zatem (wreszcie!), zaczynamy...
Załadunek wielkich drzewnych logów na typowy statek drobnicowy nie jest operacją zbyt łatwą, ale o tym przeczytacie już sobie w drugim odcinku niniejszego rozdziału o kongijskim porcie Point Noire. Serdecznie zapraszam...
louis