Geoblog.pl    louis    Podróże    Kongo - Pointe Noire    Kongo - Pointe Noire-2
Zwiń mapę
2018
10
sie

Kongo - Pointe Noire-2

 
Kongo
Kongo, Pointe Noire
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zatem, przystępuję do właściwego opisu załadunku do ładowni naszego statku wielkich drzewnych logów pochodzących z wyrębu rozległej w Kongo środkowoafrykańskiej dżungli.


Podstawiane nam pod burtę logi ładowane były do naszych ładowni bezpośrednio na ich dno, bez stosowania żadnych specjalnych podkładek, mat, a tym bardziej bez budowania żadnej „podłogi”. Ot, po prostu kładziono je na stalowe dno, a potem odpowiednio w żądane miejsce przesuwano. Dlaczego je przesuwano i jak..? - zapytacie. Oczywiście dlatego, że ładownia to przecież nie „pudełko” o regularnych kształtach i doskonałym dostępie do każdego jej zakamarka, w którym cokolwiek można poukładać sobie dokładnie tak, jak się chce - i do tego, pakując wszystko bezpośrednio pionowo z góry.
O nie, w przypadku statkowych przestrzeni ładunkowych (mowa tu rzecz jasna o drobnicowcach) tak łatwo nie jest, gdyż oczywistym jest, że ich konstrukcje takowe operacje zupełnie wykluczają. Naturalnie wiecie dlaczego, prawda..? Bo powierzchnia luku jest zdecydowanie mniejsza niż całe dno, a zatem każdy wsadzony pionowo poprzez luk ładunek znajduje się w jakimś środkowym miejscu dna ładowni, ale prawie nigdy dokładnie pod jego burtą lub grodzią. Toteż niemal za każdym razem tak postawiony element ładunku trzeba potem w jego ostateczne miejsce zasztauowania przesuwać.
A jak zazwyczaj się to czyni..? Otóż, w zdecydowanej większości typów ładunków drobnicowych, czyli na paletach, w wiązkach, belach, rolach, kratach, skidach, skrzyniach, „gąskach”, itd., robi się to za pomocą specjalnych pojazdów zwanych z angielska „forkliftami”, zaś „po naszemu” sztaplarkami lub po prostu wózkami widłowymi. Taka sztaplarka zatem bierze wtedy na swoje widełki (nie sama oczywiście, bo przecież kierowana jest przez jej operatora) określoną paczkę i odpowiednio ją ustawia, gdzieś po bokach ładowni, czyli w miejscach niedostępnych bezpośrednio w pionowym ładowaniu (czyli w tzw. „światłoluku”). Owe niebędące dostępne prosto z góry miejsca zwykliśmy nazywać „pod zrębnicami” - to tak dla lepszej orientacji, gdyż z pewnością w dalszych opisach jeszcze nie raz będę się tym określeniem posługiwał. A zatem, teraz już wszystko jasne, prawda..?
No tak, w istocie jest to jasne jak słońce, ale jak to się czyni w wypadku logów? Bo przecież takich kloców żadna sztaplarka na swoje widły nie weźmie (nawet dwie naraz), aby je potem odpowiednio gdzieś pod zrębnicą ustawiać. O właśnie, dobre pytanie. Taki forklift na widły potężnego logu nie posadzi, ale może go przecież... popychać, czyż nie? I tak właśnie się to robi - wszędzie tam gdzie jest to możliwe drzewne logi wpycha się pod spód „sufitu” ładowni (czyli, pod zrębnicę właśnie) i po wszystkich kątach, tyłem lub przodem sztaplarki, jednakże po pewnym czasie jej pomoc jest już absolutnie niemożliwa. Dlaczego..? Otóż dlatego, iż na początku obładunku danej przestrzeni wszystko idzie bardzo szybko i sprawnie - przepycha się i przesuwa te logi w żądane miejsca zasztauowania bez jakichkolwiek przeszkód, bo przecież bezpośrednio po dnie ładowni, ale co potem..? Czyli wtedy, kiedy już pierwsza warstwa logów zajęła całą powierzchnię dna ładowni? Toż żadna sztaplarka już sobie po nich nie pojeździ, bo to wszakże nie są wozy terenowe używane do rajdów w ekstremalnych warunkach, a jedynie zwykłe pojazdy ładunkowe. Co zatem dalej, jak sądzicie..?
I otóż to, moi kochani - zaczyna się wreszcie ta „najlepsza”, bo najciekawsza i niestety najbardziej obfitująca we wszelakie awarie sprzętu część operacji ładunkowej. Kolejno pakowane logi również stawia się najpierw w światłoluku, ale potem przesuwa się je pod zrębnicę już jedynie przy pomocy statkowych bomów, ściślej mówiąc renera ze znajdującym się na jego końcu hakiem. Tylko jak..? No przecież wyobraźnia podpowiada, że nie zawsze da się taki kloc wciągnąć pod zrębnicę li tylko samym renerem, nawet jeśli łańcuchowe zawiesia podczepi się daleko od środka ciężkości danego logu i wskutek podnoszenia jego jednego końca on sam, pod swym własnym ciężarem, opierając się rzecz jasna drugim końcem o podłoże, będzie się w żądanym kierunku przesuwał, ślizgając się po korze już uprzednio załadowanych na niższą warstwę drzew. Jak zatem ustawiać dokładnie takie kloce, skoro żaden rener pod tak ostrym kątem nie popracuje, aby sięgnąć pod zrębnicę, szorując jednocześnie o jej krawędzie..?
Wszak to oczywiste, że nawet gdyby coś takiego co pewien czas się powiodło, to i tak można to robić tylko sporadycznie (a właściwie, to w ogóle tego robić nie wolno!), gdyż takie silne tarcie renerem o jakiekolwiek stalowe krawędzie po prostu taką linę niszczy. I z tegoż to powodu należy zawsze uważać, ażeby do takich kontaktów renera z krawędziami luku nie dochodziło. Owszem, czasami taki moment i tak nastąpi, bo wydarzy się to przypadkowo, zwyczajnie się go przegapi czy też „w sposób kontrolowany” do tego się jednak dopuści, ale wówczas należałoby raczej natychmiast dalsze przesuwanie logu przerwać i jakoś inaczej ów rener podczepić, na przykład jeszcze bliżej końcówki kloca ulokowując łańcuchy, na których był przenoszony z kei na statek, ażeby ponownie umożliwić mu (temu renerowi) pracę, już bez styku ze stalową częścią konstrukcji zrębnicy, niźli pozwolić stevedorom taką niebezpieczną dla renera operację kontynuować (ufff, ależ mi długaśne zdanie wyszło - po wielekroć złożone!). Czasami jednak na takową krótką chwilę tarcia świadomie się pozwalało, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę oceniło się, że owa chwila w istocie będzie niedługa, oraz że renerowi nic się jednak nie stanie, gdyż kąt jego „patrzenia” pod zrębnicę nie będzie nazbyt ostry. Ale już mniejsza o szczegóły, ponieważ akurat ten aspekt nie jest aż tak ważny. Są bowiem detale znacznie istotniejsze...
Jakie mianowicie..? Otóż, dla nas zdecydowanie ważniejszą w tym momencie informacją jest to, że właśnie w takich razach, kiedy to wsuwa się jakiś log głęboko pod zrębnicę, stosuje się specjalne bloczki kierunkowe, czyli małe urządzonka będące niczym innym, jak tylko zwykłym kółeczkiem z okrągłą wnęką na rener na swoim obwodzie, a osadzonym w stalowej obudowie składającej się z dwóch tzw. „policzków”, połączonych ze sobą ośką, na której to kółko się obraca oraz kilku (najczęściej 2-4) poprzecznych sworzni, razem owe „policzki” z sobą spajających. Wiem, jest to dość skomplikowane wytłumaczenie (aż tak prostej rzeczy, o Boże!) tejże konstrukcji i zapewne niewiele wam ono powiedziało, toteż czym prędzej sięgnę do podstaw Fizyki i - jeśli jeszcze to ze szkoły pamiętacie - podam, że to jedna z tzw. „maszyn prostych” w owej dziedzinie. Ot, co. Bo mniemam, że chyba o takich urządzonkach jak równia pochyła czy dźwignia, to jeszcze nie zapomnieliście, czyż nie..? A zatem, blok po prostu jest jedną z nich, i tyle. (Ufff, ależ mi źle idzie!)
A zresztą, jeżeli ktoś z was kiedykolwiek pracował na jakiejś budowie lub takową pracę choćby i tylko obserwował, to dobrze wie o co chodzi, gdyż używa się tam podobnych bloczków dla ułatwienia sobie podnoszenia do góry i opuszczania w dół jakichś niewielkich ciężarów, na przykład wiaderek z wapienkiem lub gruzem, z farbami, itd., a który to bloczek jest wówczas osadzony na końcu specjalnego „wytyku”, czyli czymś w rodzaju żurawika i ma przez siebie przeciągniętą linę, na której te ciężary się w pionie przemieszcza. O rety, ależ to wszystko zawikłałem..!
No dobrze, ale niech już tak pozostanie. Wyjaśnienie zawiłe, nazbyt skomplikowane, a i być może nawet odniosło skutek zupełnie odwrotny do zamierzonego (no cóż, ale taki już jestem), zupełnie bełtając wam w głowach, w sumie aż tak prosty temat, ale najważniejsze, że „odfajkowane”, i już. Zatem, skoro nie za bardzo udało mi się w waszych głowach tę szaloną „bloczkową kwestię” rozjaśnić, to niech chociaż „przemówią fakty” - bo mnie nie pozostaje już nic innego, jak tylko się poddać i już w żadne dalsze aż tak skomplikowane „wyjaśnienia” się nie wplątywać.
Zatem, jadę dalej. Na statku z reguły używa się jednak tzw. „fuzzbloków” (nazwa spolszczona, niech więc się nikt nie czepia, jakby co), czyli bloków, których jeden z „policzków” jest otwierany, a zatem umożliwia osadzenie w nim renera w dowolnym odcinku tejże liny, gdyż trudno przecież wyobrazić sobie sytuację, w której trzeba by było za każdym razem, kiedy taki blok chce się użyć, przetykać takowy rener między jego „policzkami” ponad rolką - dokładnie w taki sam sposób jak się to czyni w wypadku przewlekania nitki przez ucho krawieckiej igły. Bo wówczas koniecznym by się także stawało odczepianie od renera na czas tejże czynności ładunkowej haka, a przecież takie rozwiązanie po prostu byłoby zwykłym absurdem. Toteż otwierany „fuzzblok” ową sprawę załatwia - narzuca się tylko fragment renera na kierunkową rolkę, zapina się z powrotem ów ruchomy „policzek” i po krzyku. Kapujecie..? Czy też może znowu coś nadmiernie pokomplikowałem..? Jeśli tak, to „dreadful sorry” i jadę dalej, bo i tak już nic lepszego z siebie nie wycisnę.
Jednakże, dlaczego w ogóle o tym piszę..? Otóż, tylko dlatego, abyście mogli sobie łatwiej wyobrazić (pod warunkiem, że w ogóle te moje powyższe „wyjaśnienia” pojęliście), w jakiż to przemyślny sposób kontynuuje się dalszy obładunek takiej ładowni, aż po jej „sufit”. Informuję zatem, że do najrozmaitszego przeciągania logów w przestrzenie podzrębnicowe, w ramach jednej ładowni rzecz jasna, stosuje się właśnie owe „fuzzbloki”, które w odpowiednich miejscach się zawiesza, przyczepiając je do tzw. „ringów” lub innych stałych części konstrukcji ładowni, przy pomocy zwykłych szakli. A potem przekłada się przez nie rener i już jest po sprawie. Wtedy bowiem można już ponownie tenże rener wybierać, ale z uwagi na to, iż „patrzy” on zupełnie inaczej niż gdyby takowego bloku nie stosować, jest możliwość przeciągania jakiegoś logu dokładnie w żądanym kierunku, już bez ryzyka, że się taki rener poprzez nadmierne tarcie uszkodzi. Ot i cała tajemnica... Ufff...
No i wówczas zaczyna się prawdziwa „zabawa”. Dlaczego..? A dlatego, iż nierzadko zdarza się tak, że trzeba owe bloczki niemalże za każdym kolejnym logiem przewieszać, albo też, co również żadną rzadkością nie jest, stosować ich więcej niż jeden, a wtedy mamy w światłoluku istną „pajęczynkę” lin - złożoną z łańcuchowych zawiesi używanych do przeładunku logów oraz z samego renera, którego długość w takich wypadkach jest znacznie większa, to jasne.
No i wtedy jest zazwyczaj bardzo... głośno, gdyż liny trzeszczą, bloczki piszczą, windy renerowe wyją, suwany po swoich „towarzyszach niedoli” log skrzypi, obłupująca się w tym momencie całymi garściami kora trzeszczy również, Bosman wrzeszczy na „manetkowego” w obawie, że przez jego ewentualną nieostrożność będzie miał dodatkową robotę z wymianą lin, Oficer Służbowy wrzeszczy na Bosmana, aby go rzecz jasna uciszyć, gdyż wrzeszczeć na portowych robotników nikomu nie wolno, z kolei Chief wrzeszczy na Oficera Służbowego, gdyż temu także nie wolno wrzeszczeć na Bosmana, nawet wtedy gdy wrzeszczy on na „manetkowego”... U hu hu... Makabra...
No to już dobrze wiecie jak to wszystko się odbywa, ot co. Acha, zapomniałem jeszcze dodać, iż do owych hałasów dochodzą jeszcze głośne nawoływania stevedorów, bo przecież w takim ogólnym jazgocie muszą się przekrzykiwać, żeby się w ogóle móc podczas swej pracy porozumiewać. A jak coś idzie nie po myśli Pana Chiefa, no to jeszcze dodamy do tego jego głośne przekleństwa i już wszystko będzie jak najbardziej zrozumiałe, zaś obraz tegoż spektaklu będzie już absolutnie pełny. Istny ból głowy... Zatem, koncert na całego. Ale... fajno jest..! Bo trwa to bardzo długo i ma się dzięki temu naprawdę wystarczająco dużo czasu na wypady do miasta, zakupy i zwiedzanie okolicy.
No dobrze, to teraz już wszystko na ten temat wiecie, ale jeszcze - już tak dla całkowitej pewności (obym tylko ponownie czegoś nie zamieszał, jak z tymi bloczkami!) - posłużę się pewnym drobnym porównaniem, ażeby już całkowicie uspokoić swoje sumienie, iż jednak udało mi się osiągnąć to, że poruszona powyższymi opisami wasza wyobraźnia was nie zawodzi.
Otóż, przywołajmy więc sobie na myśl obraz najzwyklejszego pudełka zapałek i wyobraźmy sobie, że jego szufladka to ładownia, leżące w karnych szeregach i kolejnych warstwach zapałki to drzewne logi, a nasuwana część pudełeczka z draską to zrębnica - oczywiście w takim położeniu, w którym jest ona nie całkiem otwarta i nie całkiem zamknięta, to jasne. A zatem, cóż zauważamy..? Widzimy mianowicie to, że zapałeczki leżą sobie w regularnych szeregach i warstwach i niemal szczelnie wypełniają wnętrze szufladki. I otóż to, tak właśnie - mniej więcej, rzecz jasna - każda ładownia po zakończeniu załadunku do niej drzewnych logów wyglądać powinna. Tylko że taka pojedyncza zapałeczka waży sobie... „nic” dla naszych paluchów (czyli, analogicznie rzecz ujmując, dla „bomów” ładunkowych, kiedy chcemy ją sobie z pudełka wyjąć lub z powrotem doń włożyć), natomiast ciężar logu to co najmniej kilka ton, bywa że i kilkanaście, toteż z kolei „paluchy” statkowe (czyli bomy) już tak łatwo sobie z tym nie poradzą. Zwłaszcza że przecież część pudełka z draską (zrębnica) dodatkowo takie wkładanie zapałki (logu) utudnia. Bo trzeba ją wtedy wsuwać pod pewnym kątem (czyli z użyciem „fuzzbloku”). No, to teraz już chyba pojmujecie, no nie..?
Jeszcze tylko drobna uwaga na zakończenie tego wątku. Dlaczego się w ogóle takowe „cyrki” z załadunkiem logów wyprawia..? Czy nie łatwiej byłoby zatem załadować je „tak jak leci”, co nieco je tylko wpychając pod zrębnice i mieć absolutny spokój z wszystkimi tymi „hockami-klockami”, które przy tej okazji się dzieją..? Odpowiedź na owe pytania jest najoczywistsza z oczywistych; czyni się tak dlatego, ażeby jak najbardziej wykorzystać przestrzeń ładunkową danego statku podczas transportu tych logów. Bo przecież im więcej ich się weźmie na jeden raz, tym więcej się na tym zarobi, to jasne. A „wozić powietrza” to chyba nikomu się nie opłaca, prawda? Wszak nie po to Armator ponosi ogromne koszty na zakup paliwa, opłaty portowe, załogowe, akwizycyjne, itd., żeby potem nasypać do swoich ładowni „na kupę” jakąś marną garstkę logów i potem wozić je przez pół świata niemalże za darmo, albo i nawet poniżej „kosztów własnych”. Tak więc, zawsze dba się o to, aby jak najwięcej danego towaru wepchnąć do swoich ładowni na jeden raz, jak najszczelniej wypełniając nim wszystkie dostępne ku temu przestrzenie - a że dzieje się to czasem w tak specyficznych i trudnych warunkach, no to co..? Wszak to nasza praca, a dbałość o finansowe interesy każdego pracodawcy jest przecież jedną z nieodłącznych jej części, czyż nie..?
OK, tak więc „opisową technologię” załadunku potężnych drzewnych logów mamy już „zaliczoną”. (I niech no ktoś powie, że nie!) Możemy zatem przejść wreszcie do tematu następnego, dość ściśle zresztą z poprzednim związanego, ale jednak znacznie ciekawszego, mianowicie; do... „ogrodu zoologicznego”, który zawsze w wypadku brania tego typu towaru zalęga się w statkowych ładowniach.
Dlaczego..? To proste, drodzy moi - pisałem już przecież, że owe logi to pnie zazwyczaj nieokorowane, a więc z wielu względów nadal „surowe”, a zwłaszcza wówczas, kiedy przybywają one do portu w bardzo krótkim czasie od ich wycinki i właśnie w takim, dość jeszcze świeżym stanie, do statkowych ładowni są pakowane. Bo wtedy przewoźnik zabiera te logi wraz z całym ich „dobrodziejstwem inwentarza”, które się w nich znajduje, zarówno w samym drzewnym miąższu, jak i - czy raczej, przede wszystkim - pod kolejnymi warstwami kory. O ho ho, moi kochani, i czegóż tam wtedy nie ma..! Zoolog bogaty i różnorodny jak się patrzy... Tylko jeszcze słoni w nim brak czy innych hipopotamów, bo cała reszta zdążyła się jakoś w ową morską podróż z nami pozabierać. Jak - nie przymierzając - na arce Noego...
Ot, bo ma się wtedy do czynienia, czasem i z całkiem pokaźną ilością zwierzęcych gatunków, rzecz jasna głównie z owadami i pajęczakami na czele, ale i nierzadko także z gryzoniami, płazami oraz z gadami! Tak tak - to nie żart. Czasami to nawet aż strach wejść do takiej ładowni podczas morskiej podróży, przynajmniej w pierwszych dniach po dokonanym załadunku właśnie takiego rodzaju towaru. I to wcale nie jest zachowaniem przesadzonym, wierzcie mi. A na podparcie tegoż, przytoczę przykłady, które mi osobiście zdarzyło się w takiej sytuacji zauważyć lub na swojej drodze napotkać. Z opowieści moich kolegów natomiast, którzy z drzewami mieli znacznie więcej do czynienia niż ja, wynika, że takowa zabrana z logami menażeria jest bardzo często znacznie bogatsza od tej, którą ja osobiście miałem okazję zaobserwować. Nierzadko, wręcz zadziwiająco bogata..! A przecież już tylko to, co widziałem ja sam, właśnie wówczas, podczas załadunku w Pointe Noire, może dosłownie każdego przyprawić o „gęsią skórkę” i bardzo skutecznie zniechęcić do jakichkolwiek odwiedzin takiej ładowni w trakcie podróży, zanim to wszelkie tymczasowo tam mieszkające paskudztwo ostatecznie nawzajem się nie pozżera lub pozabija, czy też z przyczyn naturalnych z naszego świata się nie wyniesie.
Zatem, przystępuję do „wyliczanki” tegoż wszystkiego, co się nam przy okazji załadunku logów razem z nami w podróż do Europy zabrało. A było tego wówczas dość sporo, oj było. W naszych trzech ładowniach życie aż „kipiało” - ciągle coś fruwało, pełzało, łaziło, skakało, biegało, a co najgorsze, czasem nawet i gryzło. Wyłaziły bowiem spod kory jakieś żuczki, muchy, gąsienice, robaki, wije, szczypawki, karaluchy, pająki, pajączki, ważki i moskity nawet (!), a w pewnej chwili to nawet w jakimś zakamarku dostrzegłem... małego skorpiona! Brrr..! A jeszcze do tego wszystkiego wręcz niezliczona ilość małych, najprzeróżniejszych gatunków jaszczurek oraz - uwaga! - nawet i małe żmijki! Jak zatem wleźć do takiej ładowni bez żadnej obawy? I w dodatku bez gwarancji, że za chwilę jakieś paskudztwo człowieka nie ukąsi..? Owszem, większość z tych stworzeń na nasz widok natychmiast dawało drapaka i chowało się gdzieś w mrocznych czeluściach ładowni, ale skąd niby mieć pewność, że się nagle na coś takiego przez przypadek nie nadepnie..? Do grona naszych wypróbowanych przyjaciół „to-to” na pewno nie należało, zatem najlepiej i najrozsądniej było najpierw przeczekać aż ten cały zoolog w końcu sam nie pozdycha. I tyle.
Ale, zapytacie zapewne; czy nie powinno się takich logów przed morskim przewozem zawczasu jakoś odpowiednimi trutkami „potraktować” - czymś spryskać, czy choćby okadzić duszącymi dymami? Żeby się, broń Boże, nie wydarzył jakiś nieszczęśliwy wypadek, kiedy to jakieś jadowite paskudztwo nie ugryzie kogoś z załogi lub stevedorów? A bo to mało takich gatunków na świecie? Zwłaszcza w tropikalnych lasach deszczowych, skąd przecież owe logi pochodzą? Toteż odpowiadam wam - oczywiście, że się to robić powinno i zapewne w jakimś zakresie się to czyni, tylko co z tego, skoro nie zawsze tak jest..?! I to nawet wówczas, kiedy odpowiednie umowy bezwzględnie tego wymagają!
Bo dowody na to są przecież jak najbardziej „namacalne”, kłują wręcz w oczy (oby tylko nie w sensie dosłownym!) - owe wredne zwierzęce towarzystwo tam było i już! I nikt mi nie powie, że mi się w tej materii przywidziało. Bo być może jakoweś przepisy dezynfekcji tych logów jednak wymagają (ja to bym jeszcze zażądał... „degadyzacji”!), ale widocznie nie za bardzo są przestrzegane, skoro jednak ma się potem tego ohydnego tałatajstwa w swych ładowniach całe tony (to oczywiście przenośnia), które potem, już po wyładunku, podczas sprzątania ładowni z nieukrywanym wstrętem się usuwa - zazwyczaj już wysuszone, ale i czasem rozkładające się jeszcze i mocno śmierdzące. Fuj..! No cóż, bywa. Choć to i tak znacznie lepsze niż sprzątanie po siarce czy kaustycznej sodzie.
No tak, moi drodzy - sądzę, iż teraz to już naprawdę temat załadunku i przewozu owych logów mamy wyczerpany. Czy może jednak o jakichś szczegółach zapomniałem..? Cóż, jeśli tak, to one kiedyś i tak same wypłyną, przy okazji relacji z innych portów, z których podobne ładunki braliśmy, na przykład z ghańskiego Takoradi, teraz jednakże szperać już w pamięci nie będę. Bo przyszedł wreszcie czas na naszą wspólną wyprawę do miasta. Wszak nie samymi logami człek żyje, prawda..? Jesteśmy w Czarnej Afryce, stoimy w Pointe Noire w Kongo, statek ugrzązł tu na dobre kilka dni, toteż wypada chyba zwiedzić to miasto i przekazać wam moje spostrzeżenia oraz zdać relację z tego wszystkiego co mi się tutaj przytrafiło, nieprawdaż..? Wszak na to czekacie. Zatem, do rzeczy...

Tak, do rzeczy, ale... to dopiero w odcinku trzecim, bo przecież to oczywiste, iż z uwagi na rozmiar odcinka niniejszego, już najwyższy czas go zakończyć, prawda..? Zatem, jak tylko mogę najserdeczniej was do następnej lektury zaprosić, to właśnie tak czynię, z tym że najpierw... zadam wam jeszcze jedno drobne pytanko; czy już wiecie jak się przewozi przeogromne pnie afrykańskich drzew drogą morską? Jeśli wasze zrozumienie powyższego tekstu to potwierdza, to wypada mi tylko wam tego pogratulować, bowiem wśród waszych znajomych przynajmniej o tę wiedzę jesteście od nich „do przodu”, ot co...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020