Kontunuujmy naszą przygodę w Kongo.
Ale już po krótkiej chwili mieliśmy dodatkowy asumpt ku temu (ależ ładnie to ująłem, nieprawdaż? Tak literacko!), ażeby ponownie zacząć nasze narzekania, tym razem już na zupełnie inny temat. Mianowicie, jeden z naszych marynarzy „zameldował” nam nagle, iż jego kieszenie są... absolutnie czyste!!! I bynajmniej wcale nie miał na myśli ich dosłownej, w pełnym znaczeniu tego słowa czystości, ale ich „wyczyszczenie” ze wszelkich znajdujących się tam drobiazgów - w tym oczywiście i pieniędzy. Nawet nie poczuł jak i kiedy się to zdarzyło. No cóż, w sytuacji, kiedy największą uwagę poświęca się obronie swego odzienia przed ponownym jego oblepieniem tym rozkosznym ulicznym błockiem (mnie się to niestety nie udało - dopiero co zmienione ciuchy znowu stały się brudne i cuchnące od błota - rzecz jasna z powodu „ścisłego kontaktu” z tłoczącą się w autobusie ludzką ciżbą), o takie zdarzenie naprawdę niezbyt trudno.
Bo któż wtedy łapie się za swoje kieszenie, jeśli w swej naiwności wierzy, że jedynym aktualnym problemem jest zabezpieczenie swych ciuchów przed pobrudzeniem..? A zatem, taka nieostrożność musiała kosztować - i właśnie coś takiego się wydarzyło. Kumpel postradał wszystkie swoje „cefy” (tak nazywaliśmy wtedy wspólną walutę większości francuskojęzycznych krajów postkolonialnych - były to tzw. Franki CFA) oraz kilka innych, na szczęście już znacznie mniej istotnych drobiazgów (dokumentów tam nie trzymał) i „cholerował” teraz ile wlezie, drąc się głośno na całą niemal ulicę i wyzywając wszystkich innych tuziemców, którzy akurat pojawiali mu się w zasięgu jego wzroku.
W pewnym momencie to nawet zmuszeni byliśmy dość ostro zareagować, aby go skutecznie uciszyć, gdyż w swoim gniewie, głośnym biadoleniu i w przekleństwach zaczął posuwać się zdecydowanie za daleko. Aż do tego stopnia, że przez chwilę zebrało się koło nas kilku gapiów, powodowanych ciekawością co też takiego mogło się owym białym przybyszom przydarzyć. Toteż w trosce o naszą swobodę (bo przecież po co nam teraz jakieś zbiegowisko?), czym prędzej wzięliśmy go „za chabety” i pociągnęliśmy za sobą, kierując się w stronę jakiejś przecznicy, którą jeden z nas, a będący stałym bywalcem tej linii (czyli dobrze zorientowanym w tutejszym „terenie”) wskazał nam jako miejsce gdzie zlokalizowana była owa palarnia kawy, do której to właśnie pragnęliśmy zajrzeć. I to w pierwszej kolejności, ma się rozumieć. Tak więc zeszliśmy szybko z oczu tym gapiom zwabionym głośnymi lamentami naszego kolegi, unikając ewentualnej z nimi rozmowy - bo po cóż zresztą tłumaczyć w tym momencie cokolwiek o jakiejś kieszonkowej kradzieży. Wiadomo, w tych okolicznościach to temat raczej „śliski”. A i tak dobrze, że nikt tych złorzeczeń zrozumieć nie mógł (kumpel się darł po polsku, to jasne), bo jeszcze by nas „wmoczył” w jakąś aferę o rasistowskim podłożu. Wszak domyślacie się co mu wówczas ślina na język mogła przynosić, czyż nie..?
Oczywiście także i każdy z nas przy tej okazji natychmiast złapał się za swoje kieszenie w celu sprawdzenia czy czasem nie podzielił losu kolegi, ale na szczęście, „obrobionym” okazał się tylko on. No cóż, dobre i to. Ja także początkowo z duszą na ramieniu „w te pędy” obmacałem swoje kieszonki, ale szczęśliwie moje - marne bo marne, ale jednak - finansowe „walory” nadal były na swoim miejscu. Toteż od razu, tak dla pewności je przeliczyłem, dokonując jednak przy tej okazji dość przykrego odkrycia - ot, „waniały” nieco, niestety. Od tegoż błota rzecz jasna, bo jakżeby inaczej? Jednakże, czy już starożytni przypadkiem nie stwierdzili, że pecunia non olet..? Zatem, ważne, że w ogóle jeszcze są tam gdzie być powinny. Ale teraz uwaga - zbliżamy się już do palarni...
Mieściła się ona w jakiejś obskurnej, wyglądającej niemalże jak ruina suterenie, położonej w samym rogu dość dużego podwórka, które najpierw musieliśmy przeciąć, ażeby się do niej dostać. Na tymże dziedzińcu kilku małych chłopaczków grało w piłkę, na nasz widok jednak natychmiast swoje harce przerwali i stanąwszy niemal bez ruchu, poczęli przyglądać się nam ciekawie, jak jakimś przybyszom z obcej planety. A po chwili to nawet poleźli w ślad za nami, ku drzwiom owej palarni, co rzecz jasna niezbyt się nam spodobało. Odgoniliśmy ich więc czym prędzej, ale i tak podczas całego naszego pobytu w tym miejscu cała ich rozpalona ciekawością czereda nieustannie zaglądała do środka przez wręcz niemiłosiernie brudne okna (czy naprawdę umyć ich nie było można?!). No tak, ale skupmy się teraz na tym co było dalej z nami, a nie z ową szalenie namolną i ciekawską dzieciarnią.
Weszliśmy do środka i... niespodzianka. Spotkaliśmy tu bowiem naszych statkowych kolegów, dokładnie tych samych, którzy podczas naszych przystankowych deliberacji na temat rozterek; „wrócić na statek po tym ochlapaniu czy nie wrócić?”, zdecydowali się jednak wybrać do miasta w takim stanie odzienia w jakim wówczas byli. Przyjechali tu więc bez żadnych koniecznych oblucji i zmiany swych ciuchów, ale prawdę mówiąc, wziąwszy pod uwagę nasz obecny stan po tejże szalonej wyprawie zatłoczonym autobusem, na to samo niemalże wyszło. Bo i tak wyglądaliśmy teraz prawie tak samo jak oni (już o zapaszku nie wspomnę). Jednakże dajmy już spokój temu tematowi - powracajmy do palonej tu kawy, której aromat zresztą znacznie lepiej działał na nasze zmysły niźli to przeklęte uliczne błoto.
Cóż więc z tą kawą..? Ano, paliła się już - i to jak! Wszystkie znajdujące się w tutejszych piecach blachy były jej pełne, zaś dwóch pracowników jakimiś długimi drewnianymi łychami nieustannie ją mieszali. Nieopodal pieców stała wielgachna waga, na której jednakże nie ważono tego akurat towaru, który zabrać zamierzaliśmy my, ale wielkie wory pełne przywożonych tu skądś kawowych ziaren, jeszcze zielonych i dopiero do palenia przygotowywanych. Wszak to oczywiste, że nie byliśmy jedynymi klientami tegoż interesu, ale jednymi z wielu, toteż palarnia działała w ruchu ciągłym, przygotowując świeżo wypalone ziarna do ich zapakowania.
Na szczęście dobrą wiadomością (czyżby w istocie aż tak dobrą? Już niedługo okaże się, że jednak nie) dla nas było to, iż nie będziemy musieli czekać z odbiorem naszego towaru, na przykład do jutra czy też nawet aż do dni następnych, gdyż szef tegoż interesu od razu zgodził się przygotować na poczekaniu całą żądaną przez nas ilość kilogramów, popakować ją odpowiednio i kasując za nią to co się mu należy, wyekspediować ją taksówką (razem z nami, rzecz jasna) do portu. No cóż, w sumie dobra nasza, bo przecież już na wstępie naszego postoju w Pointe Noire zakup kawy będziemy mieli „z głowy”, ale jeśli chodzi o dalszy spacerek po mieście i jego zwiedzanie, to niestety będzie to trzeba odłożyć na dni następne. Ale nic to, czasu mamy tu dość, więc pal Panie Szefie tę kawę, wszystko co nam potrzeba i pakuj, byle szybko. Ot, co...
Ale, znacie zapewne takie przysłowie; „co nagle to po diable”, prawda? No oczywiście, że znacie, tylko - jak mniemam - zapytacie przy tej okazji; a cóż one ma w ogóle wspólnego z naszym kawowym zamówieniem..? Czy coś było wskutek owego pośpiechu jednak nie tak..? Otóż właśnie, moi kochani, otóż to! Miało coś wspólnego - i to dużo! Bowiem świeżo palona kawa musi się przecież najpierw trochę odleżeć, zanim ostatecznie nie zostanie w jakimkolwiek szczelnym opakowaniu zamknięta. Dlaczego..? Z dwóch powodów; po pierwsze - jest jeszcze jak cholera gorąca, aż parzy, więc już choćby tylko z tej przyczyny nie jest wygodna do transportu. A po drugie i najważniejsze - zaraz po zakończeniu procesu palenia, przez pewien czas ona jeszcze „oddycha”. To znaczy, ściślej i mniej eufemistycznie mówiąc, odparowuje. Co zatem się stanie, jeżeli prawie natychmiast zamknie się ją w jakimś hermetycznym opakowaniu, jak sądzicie..?
Otóż, zbierające się wewnątrz, a niemające przecież żadnego ujścia gazy będą to opakowanie... rozsadzać od wewnątrz, to jasne. Wszak wyobraźcie sobie co się dzieje z psującą się zawartością byle jakiej konserwy, z puszką sardynek na przykład (czy też raczej szczecińskiego paprykarza, bo to jednak bardziej prawdopodobne). Powstaje wtedy oczywiście tzw. „bombaż”. Puszeczka w przepiękny sposób się „zaokrągla” i biada temu śmiałkowi, który odważy się wówczas taką konserwę w pobliżu swoich oczu przekłuć. Co natomiast stało się z naszą kawką..? Ano, właściwie to nic się nie stało, bo ona sama się przecież nie popsuła, ale popakowana w... foliowe zgrzewane torebki, a „oddychając” jeszcze dość intensywnie, gdyż gorąca była jeszcze jak wakacyjne słoneczko (wszak prosto z pieca!), spowodowała taką serię bombaży, że naszym jedynym zajęciem w powrotnej drodze na statek było ciągłe przekłuwanie tych pierdo*onych foliowych woreczków! A i nawet to nie wystarczało, ponieważ dopiero co nakłuta torebka w jakiś przedziwnie magiczny sposób ponownie się nam „zaokrąglała”. Jak balon. Czyli cała nasza jazda (dwoma taryfami zresztą), praktycznie rzecz biorąc zamieniła się w nieustanną kanonadę. Bo to w istocie było jedno wielkie „pufff..!” I tak właśnie jechaliśmy; na okrągło kłuliśmy te dziadowskie woreczki i „puf, puf, puf, puf, puf, puf...” - aż do znudzenia (i nie tylko - bo do wkurw*enia również!).
A przecież w sumie mieliśmy tego około... sto kilkadziesiąt kilogramów! Popakowanych w oryginalnie wyglądające (z pięknymi nadruczkami), ale świeżo zgrzewane foliowe torebki (o zawartości 250 gramów każda, czyli wszystkich toreb było dużo ponad pół tysiąca sztuk!), które po takich doświadczeniach i milionach przeżytych nakłuć w efekcie nie nadawały się już potem do żadnego użytku. A były też i takie, które niestety naszej „kłującej interwencji” doczekać się nie zdołały, toteż wtedy, już zupełnie samodzielnie, robiły takie „pufff” (czy też raczej „PUFFF”, bo znacznie większe), że cała jej zawartość rozsypywała się po kartonikach, w których je wieźliśmy. W rezultacie zatem na statek dowieźliśmy - bo jakżeby inaczej? – „kawkę luzem”, którą potem trzeba było jakoś pakować po swojemu, czyli o oryginalności towaru mowy już być nie mogło. Na szczęście - dobre chociaż i to – nic z niej nie zdążyło się zaparzyć.
I co, jak się to wam podoba..? Czy warto być zatem niecierpliwym, poganiając kogokolwiek, aby tylko co nieco zyskać na czasie..? I to jeszcze, KOMU się to przydarzyło - tzw. „stałym bywalcom” tej linii, co to rzekomo „zęby zjedli” na tym interesie! A tak po prawdzie, to właśnie udowodnili jak pięknie się na tym znali, rozgłaszając uprzednio „wszem i wobec i każdemu z osobna”, że naturalnie wszystko będzie jak trzeba. No i oczywiście było - bo przecież owe „puf, puf, puf.....” też było niezłym przeżyciem, czemu nie? (I ta nasza desperacka „kampania nakłuwania” torebek, mająca na celu ratowanie „marnych resztek jakości” towaru, rzecz jasna również) A że przez to cena owej kawy, jakościowo już przecież gorszej, może być w Polsce znacznie niższa, no to co? A kto by się tam takimi detalami przejmował, skoro i tak sam tego pić nie będzie, prawda? Ciemny naród i tak wszystko kupi (skąd my to znamy..?), bo przecież wówczas i tak żadnego wyboru nie miał. Ot, co najwyżej wymiesza się „to-to” z czymś lepszym i już „robić będzie za brazylijkę”, ot co. A stracą na tym jedynie ci, którzy taką kawkę kupowali tylko na własne potrzeby i dla swojej rodziny. Czyli właśnie tacy jak ja, którzy w tamtych czasach żadnym większym groszem „nie śmierdzieli”. Co najwyżej... kongijskim ulicznym błotem, i tyle. No cóż, przepraszam za ten nadmiar sarkazmu i ironii, ale... tak... jakoś... pokusiło mnie, ażeby jednak co nieco na ten temat napisać. Wybaczcie...
Jednakże jeszcze na chwileczkę do owych taksówek powrócić musimy, gdyż niestety to jeszcze nie był koniec naszej ówczesnej „kawowej epopei”. Zanim bowiem znaleźliśmy się wreszcie z powrotem na statku, to jeszcze przedtem była przecież... portowa brama (wszak nie zapominajmy gdzie jesteśmy - w Afryce!). A na niej - bo jakżeby inaczej - stało całe stado portowych strażników. A oni - jak dobrze wiemy - także chcą jakoś (i z czegoś!) żyć, nieprawdaż? A do życia potrzebne są pieniążki, ot co. Czyli, jak już zdążyliście się domyślić, ani im w głowie było przepuszczanie do środka portu jakichkolwiek taksówek bez uprzedniego „wyciągnięcia” od ich pasażerów odpowiednio wysokiej... no, tego... gratyfikacji (tak to trzeba ująć). A zatem, co było..? Jak sądzicie? Ależ oczywiście, jak zwykle macie rację. Było „negocio”, targi o wymiar tej pierd*lonej łapó... (sorry, gratyfikacji przecież! Bo tak właśnie owi strażnicy ją nazywali), bo wszakże nasi statkowi „spece od zjadania zębów” oczywiście (a jakże!) pojęcia najmniejszego nie mieli, że trzeba będzie w ogóle cokolwiek tutaj zabulić! Toteż sam już człowiek nie wiedział, kto w tej sytuacji okazywał się bardziej przemądrzały - czy ci portowi ciecie, czy też nasi wszystkowiedzący „światowcy”.
Utknęliśmy więc na tej cholernej bramie na jakąś dobrą „godzinkę z okładem”, doznając przy tej okazji kolejnych dodatkowych „rozkoszy” - wszak słoneczko grzać nie przestawało, a w tej śmierdzącej taryfie oddychać już nie było czym. To raz. A dwa - sami taksiarze też się nagle zaczęli rzucać, bo przecież czas im uciekał, tak więc natychmiast wysunęli dodatkowy „wachlarzyk” żądań za przedłużający się postój. I do tego jeszcze od razu „dali z grubej rury”, czyli tak wysoką dopłatę do poprzednio uzgodnionej ceny, że prawdę powiedziawszy od tej chwili zaczęło się „negocio” już na dwa fronty. Cóż, niezły gips. Ale z drugiej strony - można się było im dziwić? Mieli tak tkwić przy tej bramie bez jakiejkolwiek dopłaty za stratę czasu..? Ot, logiczne i jak najbardziej zrozumiałe. A po trzecie - te... „puf”... Wszak proces „bombażowania” trwał nadal, bo chyba trudno byłoby oczekiwać od Natury, aby specjalnie dla nas zmieniała swoje fizyczne i biologiczne prawa, tylko dlatego, że nas ktoś na bramie zatrzymał, no nie..? Toteż kłuliśmy to gów*o nadal i prawdę mówiąc, co niektórzy z nas mieli już tego wszystkiego szczerze dość (to może dlatego „ci niektórzy” już od wielu lat nie piją kawy, co..?).
To w takim razie mieliśmy za swoje. No cóż, bywa i tak - bo przecież kto powiedział, że los ma być zawsze nam przychylny i łaskawy..? Jakieś „odgórne” zarządzenie..? A i tak powinniśmy się cieszyć, że na zwykłym „niewinnym” banknocie z panem Grantem (to pięćdziesiątka) się skończyło (bo tyleż właśnie nasi „światowcy” wynegocjowali – no, przynajmniej do tylu się wówczas przyznali, a ile było naprawdę, któż wie?), bo równie dobrze strażnicy mogli się uprzeć i dać nam znacznie bardziej „do wiwatu”.
O, i tym optymistycznym akcentem pragnąłbym zakończyć ów kawowy wątek, mając jednocześnie nadzieję, że jednak w jak najbardziej przystępny sposób udało mi się go wam zaprezentować. Tak więc możemy uznać, iż kolejny temat mamy już „z głowy” i jeśli kiedykolwiek w przyszłości zmuszony będę w jakiś sposób do niego nawiązać, to już z całkowitym spokojem sumienia (że nie pozostawiłem was w tej materii niedouczonych i niedoinformowanych) potraktować będę go mógł „po łebkach”, zupełnie bez szkody dla czyjejś marynistycznej wiedzy (bo to chyba też ma jakiś związek z marynarstwem, czyż nie?) i zapewne ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich te wypociny czytających.
OK, zatem to już mamy „odfajkowane”, cóż więc dalej..? Hmmm, pozwólcie, że pomyślę nieco... Opis logów załatwiony, ich załadunek również, zabierany przy tej okazji z sobą „zoolog” w ładowniach także się już swej wzmianki doczekał, „kawowe czasy” opisane... No, chyba więc to wszystko co miałem wam do przekazania z tegoż portu. Tak, wiem, że nazbyt ciekawie tu nie było, ale cóż mogę na to poradzić..? Myślicie, że przygody „rodzą się” w naszych żywotach - ot, tak po prostu „na kamieniu” - jak na zawołanie..? Że dosłownie co port to awantura, bijatyka, jakaś afera, „śmierć w oczach”, czy choćby nawet zwykła wycieczka? O nie, nasze podróże nie mogą się przecież składać wyłącznie z takowego „kalibru” epizodów. Muszą być od czasu do czasu przetykane zwykłą szarą i burą codziennością, nudnymi jak flaki z olejem opisami (ale jednak wybitnie przez was pożądanymi z uwagi na waszą marynistyczną edukację, a nie?!) sposobów załadunku jakiegoś określonego towaru, czy też prozaicznymi i niewiele znaczącymi wydarzonkami. Choć z drugiej strony - czy „przyjęcie” na twarz śmierdzącej jak skunks błotnej brei chlapniętej spod kół jadącego samochodu można nazwać „prozaicznym, szarym, burym, nijakim i niezbyt wiele znaczącym” epizodzikiem? Może dla was tak, ale dla „odbiorcy” tejże szprycy jest to jednak wydarzenie godne uwiecznienia, toteż nie dziwcie się, że się wam jednak musiałem nieco pouskarżać na los. Cóż, ale i tak coś ostatnio z tymi przygodami najlepiej nie jest, to wiem...
Ale spokojnie - moi drodzy. Jeszcze wiele prawdziwych, nawet i tych „z górnej półki” przeżytych przeze mnie przygód czeka grzecznie w kolejce na swoje objawienie się. Przyjdzie i na nie czas, i jeśli tylko wystarczy wam cierpliwości (i nerwów), to z pewnością niezadowoleni nie będziecie, zapewniam. Oj tak, naczytacie się jeszcze, bo prawdę powiedziawszy te „sztandarowe” wydarzenia z mojego marynarskiego żywota jeszcze nawet się wyczerpywać nie zaczęły. Jest tego naprawdę mnóstwo, więc jeśli tylko nie zbraknie wam cierpliwości, to już teraz mogę zapewnić, że na nudę narzekać nie będziemy.
Przeciwnie, jak dotychczas raczę was na razie nieco mniejszymi „formatami”, toteż w dalszym ciągu moich „Wspominek” niejedno się jeszcze wydarzy. Póki co jednak, te inne epizody też przecież „pchają się na afisz”, bo pragną być zauważone - zajęły nam więc, jak dotychczas, dość sporo miejsca, ale... Znacie przecież przysłowie, że „po burzy przychodzi spokój”, nieprawdaż..? Toteż wyobraźcie sobie, że jego odwrotność istnieje również, a jeśli nawet nie, to ja i tak - ot, choćby teraz, tak na poczekaniu - je odpowiednio sparafrazuję, pisząc, iż; „po spokoju i nudzie, prędzej czy później nastąpi burza”. Wystarczająco zachęcające..? No, mam taką nadzieję, moi kochani... Opuszczamy Pointe Noire i jedziemy sobie dalej...
Może być..? Zatem dziękuję za uwagę w tym rozdziale i natychmiast zapraszam do rozdziału następnego. O czym on będzie..? A to już tradycyjnie zależy od was, według zasygnalizowanych w odpowiednich komentarzach życzeń, do precyzowania których zresztą serdecznie was zachęcam...
louis