OK, no to zaczynam opis naszego ówczesnego załadunku. Zapewniam, że będzie całkiem ciekawie, a dla niektórych z was być może... nawet i nieco szokująco!
Zjawiły się u nas trzy bardzo liczne gangi portowych robotników („gang” to po prostu nazwa brygady portowych robotników), które miały załadować nam kilka tysięcy ton workowanego ryżu. Akurat tylko ten jeden rodzaj ładunku stamtąd zabieraliśmy – z przeznaczeniem do Vlory w Albanii, Baru w Czarnogórze oraz do słoweńskiego Kopru – toteż żadnych specjalnych przygotowań w tym czasie nie robiliśmy. Ot, otworzyliśmy jedynie pokrywy naszych ładowni i wyłożyliśmy odpowiednie miejsca „pod ryż” grubym separacyjnym papierem, by potem już tylko przyglądać się temu wszystkiemu co się tam działo. A obserwować naprawdę było co, bowiem działo się bardzo wiele…
Po pierwsze; kiedy robotnicy się u nas zjawili, to tak od razu, „z rozpędu”, swojej roboty nie rozpoczynali – o nie, bynajmniej. Bo oni najpierw – uwaga! – stanęli wszyscy w dwuszeregu, jak do apelu! Ot, wpierw rozległy się donośne gwizdki Foremanów, na których dźwięk wszyscy karnie ustawili się w równych rzędach, aby wysłuchać tego, co im ich główny Szef ma do powiedzenia. Czyli było wtedy dokładnie tak, jak na wojskowym, harcerskim czy kolonijnym apelu. Wypisz-wymaluj. Bo chyba tylko fanfar i werbli brakowało…
O czym więc mówiła im ta Bardzo Ważna Szycha, zanim jeszcze w ogóle podjęli swoją robotę..? Ha, mnie o to pytacie..? Toż to oczywiście była sama „chińszczyzna” – „hau, hau; miau, miau; ping, pong, itp.” – skąd miałbym więc wiedzieć o czym tam wówczas tak zawzięcie rozprawiano? Wiem tylko, że kiedy już ów wiec się zakończył, to najpierw Foremani do swych roboczych kasków… zasalutowali (tak!), z jakoś tak dziwnie zaciśniętymi pięściami, by potem znowu głośnymi gwizdkami czym prędzej zagnać podległych sobie ludzi do roboty. Cóż więc to było, jak myślicie..? Odpowiadam więc; to były… zobowiązania! Tak, zobowiązywano się do wykonania swej roboty dobrze i na czas! Tak jest! Czyli „miau, hau!”… Ot, co…
Moi drodzy, pragnę jeszcze raz zwrócić waszą łaskawą uwagę na fakt, iż teraz jesteśmy w Chinach już w roku 2002, nie zaś na przykład w okresie Wielkiej Rewolucji Kulturalnej, czy też niedługi czas po niej, kiedy to owe „zobowiązania” podejmowane były masowo przy byle okazji (skąd my to zresztą znamy, prawda? Jedyna różnica to to, że u nas skala była znacznie mniejsza), a dotyczyły rzeczy najprzeróżniejszych – od uroczystych obietnic wykonania swej zwykłej codziennej pracy „dobrze i na czas”, poprzez dodatkowe ponadnormatywne „wzmożone wysiłki ku chwale Narodu”, aż po ogólnopaństwowe akcje, na przykład takie jak te słynne zbiorowe niszczenie szkodników upraw, z wróblami na czele (sic!), których trupy potem całymi pełnymi furmankami zwożono do punktów skupu i rejestracji, gdzie zapisywano wykonanie danego „partyjnego zobowiązania”. Uch, ależ to były czasy, nieprawdaż..? Niekiedy aż skóra cierpnie na samo tylko wspomnienie…
Ale teraz..? Tutaj, na naszym statku? No cóż, ale tak właśnie było. Zresztą, pragnąłbym również zaznaczyć, iż kiedyś były nawet i takie czasy, że gdy na nasze polskie statki przychodzili dokerzy do swej roboty, to najpierw w każdej ładowni… wieszali portret swojego „Drogiego Przywódcy”..! Tak, to prawda – na dobrze widocznym miejscu wieszano ówże Wielki Portret, a dopiero potem zabierano się do właściwej pracy! Bo Ojciec Narodu musiał być wtedy dosłownie wszędzie – nawet w półmroku statkowych ładowni! Co więcej, my – czyli polscy marynarze – musieliśmy z niezwykłą ostrożnością do takich powywieszanych Wielkich Wizerunków podchodzić, albowiem każde jego… potrącenie (nawet zupełnie przypadkowe!) podczas naszej pracy mogło tego pechowca bardzo wiele kosztować! Bo wówczas taki nieszczęśnik mógł podlegać karze administracyjnej (oj, różne bywały – od grzywny aż po areszt tymczasowy!), lub chociażby… - uwaga! – skazywany był na… dokładne przestudiowanie tzw. „Czerwonej Książeczki”, ze znajomości której potem, jeszcze przed wyjściem statku w morze, był przez tutejszych urzędników odpytywany!!!
Co, dziwi was to może? Bo mnie oczywiście już nie, albowiem widziałem tu takowych „kwiatków” znacznie więcej, jednakże o ich naturze i związanych z nimi detalach raczej już wypowiadać się nie powinienem. Wszak już i tak nazbyt dużo i śmiało sobie poczynam, wypisując na niniejszych kartach takie rzeczy, które z pewnością do szczytowych osiągnięć ludzkości nie należą, prawda? Toteż zbyt głęboko w ów temat nurkować nie zamierzam. Sądzę, że wystarczy to, co już jest…
Ale, akurat ten nasz załadunek ryżu opisywać dalej będę – a jakże, jak najbardziej – bowiem „polityczny kaliber” tegoż nie jest już aż tak duży, a poza tym… naprawdę warto. Oj tak, bowiem bardzo dobrze pamiętam moje ówczesne niedowierzanie na widok tych obrazów oraz mój szczery śmiech, który tym obserwacjom towarzyszył. A czy śmiać się miałem z czego..? No cóż, oceńcie sami…
A zatem, do rzeczy… Ładowaliśmy ten workowany ryż do naszych trzech sąsiednich ładowni. Tak więc, każdy z tych trzech gangów Stevedorów najpierw w komplecie meldował się na dnie każdej z nich, aby tam… wyczekać momentu, w którym ponownie zabrzmi gromki gwizdek Głównego Szefa, będący sygnałem do RÓWNOCZESNEGO rozpoczęcia swojej pracy. Tak, równoczesnego – na tzw. „trzyyy-czteeeryyy” lub „do startu gotowi, hop!” Dlaczego..? – zapytacie. A dlatego, że to przecież było tzw. „współzawodnictwo pracy” (znowu powiem; skąd my to znamy, no nie? Ot, Stachanow, Sołdek i Pstrowski się naszym wspomnieniom kłaniają), a właśnie ono koniecznie musiało być jakoś rejestrowane. Wszak jeśli wyścigi to wyścigi, jeśli zobowiązanie to zobowiązanie, więc porządek musi być!
Takoż więc na nabrzeżu, w pobliżu portowych magazynów stały sobie trzy identyczne stoliczki, przy których siedziało trzech gentlemanów pilnie wypisujących na swoich blankietach ilość przerzucanych przez dany gang worków! Tak, bo przecież właśnie to było istotą całego przedsięwzięcia – kto, w jakim czasie i ile tego ryżu już załadował..! Ma się rozumieć, że kto więcej, ten jest lepszy - to oczywiste, prawda? Zatem, owe trzy gangi „stachanowców” zapieprzały dosłownie jak jakieś motorki – wszak żartów nie ma, wyścig to wyścig – natomiast ci trzej dzielni buchalterzy skrupulatnie liczyli każdy woreczek, w każdej chwili dokładnie wiedząc, co się w danej ładowni pod względem ilości załadunku dzieje!
No tak, ale zapytacie pewnie; a skąd było wiadomo, który z gangów w tej rywalizacji prowadzi? Który jest aktualnie najlepszy? No to wam odpowiem – otóż, na naszym pokładzie, tuż obok samych zrębnic każdej ładowni, stała sobie… kolejna trójka przemiłych gentlemanów – z tym że oni już niczego nie liczyli. Nie, bynajmniej, bowiem oni jedynie… sygnalizowali. Tak, sygnalizowali „wszem i wobec, i każdemu z osobna, wszystkim wokoło oraz na cztery świata strony”, kto akurat w tym wyścigu w danym momencie jest najszybszy! Po to oczywiście, ażeby każdy dobrze wiedział, kto jest aktualnym liderem…
A jak to robili..? Ano, bardzo prosto, wręcz prymitywnie – każdy z nich dzierżył w swej spracowanej dłoni drzewce z umocowanym nań czerwonym proporczykiem, który podnosił do góry, kiedy „jego” gang był na prowadzeniu! I tak długo trzymał ów sztandarek u góry, jak długo trwało liderowanie tej właśnie brygady Stevedorów! Bo kiedy chwilowo przegrywał, to oczywiście natychmiast tę chorągiewkę w dół opuszczał, natomiast wznosił ją z kolei do góry jego szczęśliwy w tym momencie kolega, dokładnie wtedy, kiedy to akurat „jego” gang na prowadzenie w tej dumnej rywalizacji się wysforował. A gdy owo prowadzenie tracił, to znowu zmuszony był „łapkę z proporczykiem w dół”, bo znów ktoś inny je przejmował, podnosząc tę swoją do góry – radośnie całemu światu tym gestem obwieszczając, że właśnie oni w tym szlachetnym przedsięwzięciu są aktualnie najlepsi. I tak oczywiście „w kółko Macieju”… Raz jeden, ran drugi, raz trzeci… No, mówię wam, zabawa była iście przepyszna…
Jednakże ja wówczas zadawałem sobie jedno zasadnicze pytanie, kiedy tak obserwowałem tych dziadków trzymających kurczowo te swoje chorągiewki, by w momencie tryumfu mieć je nieustannie (tak, nieustannie!) wzniesione ku górze. Bo przecież łatwo sobie wyobrazić, że tak położona rączka po pewnym czasie się zmęczy, nieprawdaż? A śpieszę wam donieść, iż załadunek owego ryżu trwał u nas przez niemal cztery doby, natomiast te „sygnalizacyjne dziadki” były wciąż te same! Cóż więc byłoby, gdyby na przykład jeden z gangów okazywał się być istnym „Schumacherem załadunku ryżu”, powodując swoją sprawnością to, że ten ich „chorągiewkarz” zmuszony by był… właśnie przez całe owe cztery doby ten swój proporczyk trzymać u góry?! Owszem, robotnicy mieli swoje przerwy w pracy, podczas których z ładowni na posiłki wychodzili i ten biedny człek mógł pozwolić swoim rączkom odpocząć, ale te okresy pracy i tak były wystarczająco długie, ażeby w razie ewentualnego stałego i niezmiennego liderowania w tym załadowczym wyścigu mógł taki gość po prostu… tego nie wytrzymać!
No bo, do jasnej cholery, niech no ktoś z was popróbuje trzymać którąś ze swych łapek nieustannie przez parę godzin wzniesioną do góry! Toż ona ścierpnie szybciej, niż się człek nad czymkolwiek zdąży zastanowić i to nawet w wypadku, kiedy używać mógłby ich wymiennie - raz lewą a raz prawą! (Cóż, wszak nawet sami Chińczycy trzech czy więcej rąk nie mają) Czyli co? Zamęczyliby w ten sposób tego człowieka..?! Tak na amen? Nie dając mu zupełnie odpocząć swoją „robotniczą wyrywnością”? A wiecie dlaczego o tym piszę..? Otóż, nie tylko dlatego, że dręczyła mnie sama ciekawość co do ewentualnego faktu „co by było gdyby”, ale ja wówczas – uwaga! – jednego z tamtejszych Foremanów o to zapytałem i on… dokładnie mi o tym opowiedział! Tak, potwierdził, że jeżeli któryś z gangów byłby aż taki dobry, że przez cały czas by w tym współzawodnictwie prowadził, to ów „signalman” MUSIAŁBY wciąż trzymać tę chorągiewkę u góry, i basta!
Bo przecież właśnie o to chodzi – tłumaczył mi to gorliwie – że kiedy wszyscy doskonale widzą, kto jest aktualnie najlepszy, to jest to dodatkową mobilizacją dla innych do jeszcze wydajniejszej pracy! Bo wówczas te inne gangi robią wszystko co w ich mocy (albo i nawet dużo więcej, to jasne), ażeby takie prowadzenie czym prędzej aktualnym liderom odebrać i samemu pokazać, że jest się równie godnym nagrody czy pochwały jak ich poprzednicy. Czyli mówiąc „po naszemu”, robią wszystko, aby… kolejnego dziadka zamęczyć, ot co. Bo wtedy to właśnie ów następny wzniesie dumnie swój proporzec, aby trwać tak na swym stanowisku nieomal jak skała – nawet przez te wspomniane dwie doby, jeśli zajdzie taka potrzeba. A co tam… Oj, rzeczywiście bardzo ciężka może być niekiedy praca chorążego. Podejrzewam, że i nawet w niektórych przypadkach… śmiertelna, jeśli tylko jego zachłanni na pochwały koledzy dadzą z siebie zupełnie, aż do cna, wszystko. (Albo i nawet więcej)
I co wy na to..? Jak się wam to podobało..? Bo mi – przyznam szczerze - przeogromnie! Widok ten był bowiem tak pocieszny, że doprawdy od śmiechu powstrzymać się nie mogłem, kiedy tak obserwowałem ten trzyosobowy rządek dziadków naprzemiennie, to podnoszących swe spracowane rączki do góry, to opuszczających je na jakiś czas, by potem znowu z tryumfem wznosić je do góry, dzierżąc w dłoniach owe czerwone chorągiewki na krótkich drzewcach. Raz jeden, raz drugi, raz trzeci, itd. Zaś ich koledzy w ładowniach – wiadomo – „motorki, za przeproszeniem, w d…” i robota „na wyprzódki”, do upadłego. Tak, moi drodzy, bo naprawdę trzeba by było to wszystko widzieć na własne oczy, aby w pełni zrozumieć ów komizm, który temu towarzyszył („komizm” oczywiście tylko dla nas, przybyszów, albowiem dla miejscowych było to „aż do bólu” sprawą poważną!), więc już tym bardziej zrozumieć mnie samego, że od śmiechu powstrzymać się naprawdę nie dawałem rady. Bo jeszcze do tego te ich pełne powagi i zaangażowania miny… O rety… No, ale cóż – zobowiązań trzeba dotrzymywać, czyż nie? Zwłaszcza kiedy ONI patrzą…
No tak, ale ja tu sobie „gadu-gadu”, gdy tymczasem wy przecież wciąż pełni niecierpliwości czekacie… na wyniki tej rywalizacji, nieprawdaż? Bo przecież przez ostatnie kilkanaście akapitów rozpalałem wasze emocje, które teraz rzecz jasna sięgnęły już zenitu, „wyścigi mrówek” trwały, losy partyjnych pochwał się ważyły, a ja tu o jakimś tam śmiechu, grotesce czy komizmie sytuacji – zamiast o rezultatach tegoż wiekopomnego „ryżowego trójmeczu”..?! A zatem, szybko to nadrabiam, oznajmiając co następuje; uwaga, uwaga – mam niezwykły zaszczyt uroczyście ogłosić (tu oczywiście brzmią fanfary, a werble tusz), że zwyciężyła ekipa pracująca… na naszej Ładowni No2!!! Brawo, brawo, brawo! Na cześć zwycięzców, gromkie; Hip, Hip, hurra! Niech żyją! Niech żyją! Niech żyją! A już zwłaszcza, „niech żyje” ten, co już… „ledwo żyje” – czyli ten ponad siedemdziesięcioletni chorąży zwycięskiej ekipy, którego wzniesione przed dłuuuuuugi czas do góry sygnalizacyjne rączki z przyczepionym doń drzewcem proporca, zapewne właśnie pod jego szlachetnym i zaszczytnym ciężarem, już tak rozpaczliwie ścierpły, że gdybyż to w ogóle było możliwe, to nadawałyby się już jedynie… do wymiany na nowe.
Tak, bo przecież krwi w nich z pewnością już nie było ani kropelki – ot, odpłynęła sobie w dół i tyle! Wszakże, grawitacja swoje zrobić musi, ani chybi! Bo przecież Pan Majster powiedziałby jasno i prawdziwie; „praw Fizyki Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb, jasne? Jasiu, zapisałeś..?” Ufff, no i jak się z tego nie śmiać..? No cóż, ale tak po prawdzie, trza by rzec, iż… to nic! Nic, bowiem czerwień owej chorągiewki jaśniała wówczas zdecydowanie większym blaskiem niż zazwyczaj (tak! Sam to widziałem! Serio! Jak Boga kocham! Trzy palce na sercu, wierzcie mi!) – rzekłbym nawet, że nomen omen blaskiem pełnokrwistym – natomiast te dwie pozostałe..? No cóż… Smutek i przygnębienie, to jasne – a zatem, chorągiewki również były jakieś takie… wyblakłe (podobnie jak i miny ich trzymaczy), jednakże – jak poinformował mnie ów Foreman, który mnie wtedy w tajniki tej rywalizacji wprowadzał – już niedługo… będzie rewanż!!! Tak, będzie – na innym statku, który właśnie w tym samym celu co my za dwa dni ma się tutaj pojawić.
„No to fajno – odpowiedziałem mu wtedy – bo będzie wreszcie okazja dopomóc temu wycieńczonemu chorążemu w regeneracji sił, kiedy to inni z kolei będą wygrywać, a jego rączki nieco odsapną, lub też – no cóż – okazja… dobić go do reszty! Na amen…” Ufff, czy wy wiecie, jak na mnie wówczas ten Foreman spojrzał..?! Aż mnie ciarki po plecach przeszły! Bo było to spojrzenie w istocie pełne oburzenia i niesmaku, ale i nie tylko – bo i nawet, jak podejrzewam, także pewnego niedowierzania, że ja nie podzielam ich emocji i entuzjazmu! Mało tego, miałem wrażenie, iż wyczytuję w jego oczach coś jakby przyganę, albo podejrzenie, że… sobie z nich dworuję! No wiecie, coś takiego..?! Więc ja mu na to; Ja??? Ależ! Jakżeż w ogóle bym śmiał..?! Choć de facto „śmiałem się śmiać” na całego – a co, czyżby naprawdę nie było powodu..? Eeech, zważywszy jednak na malujące się na ich obliczach zaaferowanie oraz poświęcenie (tak, poświęcenie!), to w pewnym sensie nawet trzeba by to określić mianem… bluźnierstwa z mojej strony! Wszakże, śmiać się z ludzkiej ofiarności..?
A zatem, pozwólcie, że teraz to już naprawdę ówże temat zakończymy, wystarczy już tej zgrywy. Czas już bowiem najwyższy przejść wreszcie do opisów naszych spacerków po Szanghaju. Bo jak podejrzewam, właśnie na to teraz czekacie, nieprawdaż?
No cóż, sądzę, że „prawdaż”, bo przecież ile można czytać o tytanach robotniczej rywalizacji, nawet jeśli dotyczy to wyczynów mogących ich gorliwych wykonawców doprowadzić... nawet i do śmierci, no nie? Zatem koniec już tego odcinka...
louis