Witam w odcinku trzecim lecz już na wstępie zadam wam niezwykle ważne pytanie: czy już gotowi jesteście na spacerek po Szanghaju..?
Jeśli tak, to już na samym początku – aby nie było nieporozumień – zaznaczam, iż prawdopodobnie trochę się niestety rozczarujecie. Bo owszem, zamierzam o tym coś niecoś napisać, ale jednak bez silenia się na jakieś szczegółowsze relacje. Nie, bowiem uznaję, że na wstępie niniejszego rozdziału napisałem na ten temat już dość. Fakt, że nieco „na skróty” i zaledwie przy okazji takiego „niby-apelu” do niszczących ślady swej własnej Tradycji Szanghajczyków, ale ja wygląd tych starych kwartałów tegoż miasta przytaczałem wtedy właśnie na podstawie swoich własnych obserwacji – dokonywanych zresztą podczas akurat tych spacerów, na temat których zamierzałem teraz coś wspomnieć. Po cóż się więc powtarzać..?
I otóż to. Zatem wyobraźcie sobie, że te moje przechadzki właśnie tak wyglądały. Zagłębiałem się w te wspomniane uprzednio ciasne uliczki, poprzecinane wodnymi kanalikami i przerzuconymi ponad nimi niewielkimi mostkami, a złożone z długich szeregów w zdecydowanej większości drewnianych domków o najprzeróżniejszych kształtach, wielkościach i przeznaczeniu. Były to małe mieszkalne domostwa, przeznaczone do handlu sklepiczki i pakamery, niewielkie jadłodajnie i bary, a poza tym jakieś rzemieślnicze warsztaciki umiejscowione w altanach, stryszkach, piwniczkach, jakichś dziwacznych przybudówkach, albo i wprost na samej ulicy. A wszystko to razem było wręcz do granic możliwości ściśnięte i tak z sobą nawzajem poplątane i pomieszane, że chyba nawet i sami tutejsi mieszkańcy nie za bardzo się orientowali któraż to akurat parcela do kogo należy – „moje to jeszcze, czy też już sąsiada..? Pewno sąsiada, tylko… którego..?”
Tak, bowiem w istocie te najrozmaitsze konstrukcje nie tylko stały sobie grzecznie w karnych szeregach wzdłuż wąskich zaułków, ale i także nachodziły jakoś na siebie – to z góry, to z boku, to spod spodu nawet – mając z sobą rzecz jasna wiele wspólnych ścianek, tarasików i podwórek.
O – i to właśnie były te prawdziwe Stare Chiny. Bo dodać do tego trzeba jeszcze informację, że to przecież – pomimo wypływających wprost z powyższych opisów sugestii – wcale nie były żadne slumsy lub inne tego typu dzielnice biedoty, z jakimi ma się do czynienia w pobliskiej Indonezji, Wietnamie czy na Filipinach, czy też w masowej skali w Południowej Ameryce. Nie, absolutnie nie. Bo te tutejsze niezwykłe w swym charakterze dzielnice, zapewniające zresztą ich mieszkańcom dość skromne warunki bytowe, ze wspomnianymi slumsami czy favelami zupełnie nic wspólnego nie miały. Bo one były – owszem – bardzo rojne i niezwykle ciasne, pełne niestety również i tzw. „współmieszkańców”, czyli różnego typu gryzoni, owadów i jaszczurek, ale wciąż tętniące życiem i aż kipiące barwami, jako że wiszących tu wszędzie ulicznych i przydomowych ozdób, w postaci na przykład różnokolorowych papierowych lampionów lub jakichś przedziwnego kształtu wycinanek było tu całe mrowie. Nota bene, było to coś naprawdę wspaniałego…
Tu i ówdzie stała sobie jakaś niewielka, przykryta fantazyjnym daszkiem wiata, stanowiąca… ruchomy teatrzyk, w którym zresztą nieomal nieustannie jakieś spektakle, głównie dla dzieci odgrywano. Tak, właśnie te obiekty najbardziej mi się tam podobały, choć oczywiście nigdy „ani w ząb” nie pojmowałem o co w tych przedstawieniach chodziło, to zresztą oczywiste. Ale za to pooglądać to sobie zawsze było warto. Jak i również wstąpić do któregoś z niezliczonej ilości tutejszych sklepiczków, w których towarów zawsze było zatrzęsienie, choć niestety panujące tam czasami „zapaszki” bardzo skutecznie potrafiły przybysza odstraszyć, zniechęcić do jakichkolwiek dłuższych negocjacji o cenę któregoś artykułu lub po prostu natychmiast z takowego przybytku wygonić. O lokalnych jadłodajniach to nawet nie wspomnę, bo z nich oczywiście – również i z tych powyższych powodów – absolutnie nie korzystałem.
A poza tym – co najważniejsze! – każdy przybysz z zewnątrz był tu niezwykle ciepło witany, szerokimi i pełnymi uprzejmości gestami zapraszany do środka któregoś z lokalików, co przecież na przykład w takiej Brazylii czy Wenezueli zupełnie nie ma miejsca. Wszak tam to można by się pierwej noża między żebrami spodziewać, aniżeli zaproszenia na zakupy czy do przyulicznej konsumpcji przygotowywanych na miejscu posiłków. To zresztą jasne, albowiem tamtejsze favele, to po prostu jedynie miejsca zamieszkania wszelkiej biedoty (nazywane nierzadko „przechowalniami dla taniej siły roboczej”), nie zaś „pełnoprawne” dzielnice wielkiego miasta, mające swą własną „duszę” i atmosferę, z jakimi spotkać się można było nieomal na każdym kroku w wielu chińskich metropoliach.
Tak więc obrazy tych przeciekawych starych dzielnic naprawdę głęboko zapadają w pamięć każdego, kto miał okazję je przemierzać, dlatego też tym bardziej żal, że one w aż tak szybkim tempie masowo z powierzchni ziemi znikają – i to oczywiście raz na zawsze. No cóż, ale takie już są koleje losu tego świata i naprawdę trudno byłoby się spodziewać, aby takie pełne szczurów, myszy i wszelkiego robactwa (tak, bo jak już wspominałem, to również jest świętą prawdą!) oraz w sumie jednak z niezwykle skromnymi jak na obecne czasy warunkami życia stare miejskie twory w samym centrum wielkiej metropolii – i w dodatku takiej, która ma ambicje stać się wkrótce światową potęgą handlu, ekonomii i finansów – pozostawiano w stanie zupełnie nietkniętym! Bo owszem, powtórzę to jeszcze raz, one są przecudowne – jako pewna całość – ale niestety… powoli brak już chętnych na dalsze ich zamieszkiwanie.
Tak, bo starzy ludzie naturalną koleją losu powoli „się wykruszają”, natomiast chińska młodzież ani myśli gnieździć się w tak prymitywnych warunkach, mając przecież wobec życia zupełnie inne oczekiwania – oczywiście znacznie wyższe, to zrozumiałe. Zatem te specyficzne miejskie kwartały „umierają już śmiercią naturalną”, choć jednocześnie trzeba zaznaczyć, że i tak owa bezwzględność i brak jakiejkolwiek litości w ich likwidowaniu jest nad wyraz… zadziwiająca. Szokująca nawet. I oczywiście, również i zastanawiająca – bo po cóż aż taki pośpiech, skoro wokoło ziemi do zabudowy absolutnie nie brakuje..?
Tak, to w istocie daje do myślenia – zaś widoki takowych likwidacyjnych prac są nierzadko wręcz przerażające. Wszak aż serce bolało jak się na coś takowego patrzyło. Widziałem bowiem właśnie jedną z takich operacji – te dziesiątki buldożerów, spychaczy i koparek zapamiętale niszczących takie „mini-miasteczko”, pod których łyżkami taka zabudowa kładła się dosłownie jak przewracane wiatrem drzewa, składająca się jak przysłowiowe domki z kart, by potem niwelować jego teren aż do gołej ziemi, podczas gdy jednocześnie setki ciężarówek wywoziły z tegoż „pobojowiska” całe stery śmieci, głównie gruzu, odłamków desek, drewienek, dykty, najprzeróżniejszych płyt, będących niegdyś materią ten specyficzny zakątek tworzącą.
No cóż, o tych pełnych bezwzględności kolejach losu już pisałem, toteż dodam do tego jeszcze jedynie to, iż całe szczęście, że było mi jeszcze dane na własne oczy te stare tradycyjne zakamarki w Chinach zobaczyć, wczuć się w ich atmosferę i nieomal każdym zmysłem ich skosztować (tak, bo przecież hałasu i smrodu w nich również nie brakowało, to jasne). Jeśli zaś chodzi o sam Szanghaj, to był to w istocie – ponownie używając sportowej terminologii – w moim wykonaniu „ostatni rzut na taśmę”, albowiem z późniejszych relacji i opowiadań moich kolegów, którzy do samego centrum tegoż miasta zaglądali znacznie częściej niż ja sam, wiem, że w ciągu ostatnich lat tak wiele się tutaj pozmieniało, że po tych powyżej opisywanych kwartalikach powoli pozostaje już tylko samo wspomnienie. Cóż, z pewnością są gdzieś wciąż jeszcze jakieś resztki tej tradycyjnej zabudowy, które się ekspansji nowoczesności aż do dzisiejszego dnia oparły, ale to już zupełnie nie jest „to”… Wiadomo…
No tak, ale my ciągle jeszcze jesteśmy w roku 2002, czyż nie? Po cóż nam więc martwić się tym, co niebawem nastąpiło – cieszmy się tamtą chwilą, póki jeszcze możemy, prawda? Zatem powyższe opisy tych szczególnych i pięknych zakątków potraktujmy tak, jakby to wciąż było jeszcze naszą „teraźniejszością”, natomiast w międzyczasie zabiorę was w zupełnie inne miejsce, które miałem wówczas okazję odwiedzić – już nie samotnie, bowiem zawiózł nas tam w kilka osób nasz Agent – mianowicie, słynne Szanghajskie Ogrody Yuyuan (mam nadzieję, że tej nazwy nie pomyliłem)…
A cóż to takiego w ogóle jest..? Otóż, jest to oczywiście czymś w rodzaju przeogromnego miejskiego parku, będącego jednocześnie całym kompleksem najprzeróżniejszych obiektów – w sumie składających się w tak piękną i oryginalną całość, iż w istocie na swą dotychczasową sławę w pełni zasługującą. Bo jest to zestaw rozlokowanych na dość dużym obszarze ogrodów, rzeczywiście tak pięknych i oryginalnych, że przechadzka po ich terenie jest doprawdy niezapomnianym przeżyciem. Gdzie nie spojrzeć, kwiaty. Feeria barw i zapachów (też!), a te wszystkie poletka roślin, małych lasków i kęp zarośli, ta duża ilość stawów i strumyków jest tak wkomponowana w istniejącą tu typową tradycyjną chińską zabudowę, choć w większości jednak dość niską, że ma się chwilowe wrażenia odbywania spaceru po… prawdziwym raju! Nie, w tym co napisałem nie ma ani cienia przesady, wierzcie mi. To istna bajka!
Znajduje się tu całe mnóstwo niewielkich obiektów tzw. „małej architektury” – od rozsianych tu wszędzie ławek, ażurowych altanek i wiat, aż po budyneczki większe, będące siedzibami najprzeróżniejszego typu gastronomicznych lokali, a one wszystkie – oczywiście, bo jakżeby inaczej – zaprojektowane są tak, iż dosłownie biją w oczy swym pięknem, kolorystyką, przystrojeniem (te lampiony, istny cymes!) oraz – tak, to nie przesada – nawet dostojeństwem. Te cudnie wyglądające, a w pierwszej kolejności rzucające się w oczy spadziste dachy, o fantazyjnie ukształtowanych krawędziach i gzymsach, te doskonale rozplanowane wnętrza, pełne specyficznego klimatu spokoju i zadumy (nawet mimo typowo restauracyjnego przeznaczenia!), a także ta wręcz bajkowa kolorystyka – wszystko to powodowało, że przyglądający się temu obserwator musiał czuć się pośród tych wspaniałości iście rajsko, ani chybi.
A poza tym, pośród tych obiektów znajdują się jeszcze znakomicie się prezentujące stawy o niezwykle czystej, wręcz kryształowej przezroczystości wodzie, niektóre z nich połączone z sobą rwącymi strumyczkami, ponad którymi przerzucone były barwne mostki i kładki – w tej wodzie natomiast zauważyć można było ogromną ilość małych rybek pływających sobie wesolutko wśród gęsto porastającej dna bujnej podwodnej roślinności. Co więcej, tu i ówdzie na owych stawkach znajdowały się również małe wysepki z urządzonymi na nich prześlicznie wyglądającymi kompozycjami Bonsai – składającymi się głównie z miniaturek takich gatunków drzew jak sosny, jałowce, klony, wiązy czy nawet dęby. Tak, to rzeczywiście były wprost „rzucające na kolana” każdego estetę roślinne twory. Prze-prze-śli-czne krajobrazy..! Bez dwóch zdań.
Z tym że… No właśnie. Moi drodzy, muszę teraz z całą mocą zaznaczyć pewną wręcz fundamentalną rzecz, o której – jak sądzę – jednak nie wszystkim z was wiadomo, a której znajomość na pewno się przyda. Zwłaszcza, że poniższe informacje w pewnym sensie mogą stać się swoistego rodzaju… zadośćuczynieniem za dość dużą stratę poniesioną przez chińską Tradycję i Kulturę, jako że naprawdę mało kto w owych niuansach w pełni się orientuje. Niechaj więc przynajmniej my coś niecoś o tym wiemy… O cóż takiego mi chodzi..? Już wyjaśniam…
Otóż, mam tu oczywiście na myśli ów termin Bonsai, którego przed chwilą użyłem. Nazwa ta wywodzi się od dwóch japońskich słów; bon – coś płaskiego, na przykład poletko do uprawy roślinek oraz sai – czyli po prostu drzewo. A jest to rzecz jasna określeniem sztuki (tak, bo w istocie jest to już prawdziwą sztuką) miniaturyzacji pewnych roślin, głównie drzew i krzewów oraz ich dalszej hodowli w tym właśnie pomniejszonym stanie, co wiąże się oczywiście z całym szeregiem długoletnich i niezwykle żmudnych zabiegów, aby ich końcowy efekt właśnie tym zaowocował – jakąś kompozycją wzrosłych w miniaturze roślin drzewiastych. Oczywiście takich gatunków, które w naturze osiągają normalne duże rozmiary, bo przecież tylko w takim wypadku owe hodowlane starania mają sens, to jasne. Tak, i akurat o tym wszyscy z was z pewnością dobrze wiedzą, prawda? Wszak któż z nas chociaż raz się z czymś podobnym w życiu nie spotkał, czyż nie..?
Jednakże znajomość okoliczności związanych z rozpowszechnieniem się tejże sztuki we współczesnym świecie już taka ścisła pośród nas wszystkich nie jest – niestety nie, albowiem naprawdę rzadko kto wie, iż tradycja Bonsai NIE POCHODZI Z JAPONII. Nie, absolutnie nie. Ona jedynie poprzez wielowiekowe starania hodowców z tegoż właśnie kraju zyskała taki rozgłos w świecie oraz tak bardzo wryła się w naszą świadomość, że generalnie rzecz ujmując, obecnie już prawie dla wszystkich jest to sztuką japońską i basta! Bo akurat stąd w świat wyszła, więc nieustannie (i już chyba na trwałe) jedynie z Japonią jest kojarzona.
Gdy tymczasem zwyczaj ten – jak i również zyskiwane na przestrzeni wielu wieków związane z tym umiejętności i doświadczenia – pochodzi TYLKO I WYŁĄCZNIE z Chin, gdzie już niemalże od zarania dziejów tego kraju znany był jako Pensai. Japończycy ten pomysł jedynie przejęli, nieco udoskonalili wiele wiążących się z tą sztuką stylów (tak, stylów – bo jest ich już obecnie naprawdę dość spora ilość) oraz w pewnym sensie… wypromowali go w świecie, już jako swą własną wielowiekową tradycję. Owszem, zgadza się, że w samej Japonii artyzm Bonsai również kwitnie już od wielu stuleci i w istocie stał się on już rozpoznawalną w świecie jej marką, ale jednak geneza tegoż jest zupełnie inna. Cóż, światowa opinia oczywiście aż tak głęboko w te niuanse nigdy wnikać nie zamierzała, toteż w czasach obecnych nieomal każda zapytana o to osoba odpowiedziałaby – i to bez żadnego wahania - że Bonsai jest z Japonii i już. Gdy tymczasem, to po prostu jest nieprawdą..!
Tak, nieprawdą, bowiem - owszem, Bonsai jest nazwą japońską i jednoznacznie się z tym krajem kojarzącą (wszak, akurat pod tą nazwą poznał ją świat), wywodzącą się jednakże wprost z chińskiej sztuki Pensai – czyli z kraju, który po prostu tej swojej niekwestionowanej własności nie potrafił w sposób właściwy (i skuteczny!) na zewnątrz zareklamować. Trzeba więc przyznać, że pod tym względem w pewnym sensie stała się Chinom ogromna dziejowa krzywda, której teraz nijak nie umieją naprawić, choć w istocie „ojcostwo” tejże sztuki tylko i wyłącznie im samym przynależy.
Zatem doszliśmy wreszcie do sedna powyższej dygresji, bo teraz już zapewne domyślacie się dlaczego akurat w tym momencie i aż tak szczegółowo napisałem, prawda? Bo właśnie tutaj, zwłaszcza w szanghajskich ogrodach Yuyuan, są na ów fakt wyjątkowo mocno wyczuleni i niemal każda napotkana tu osoba, czy to z personelu, czy po prostu zwykły chiński przechodzień, kiedy tylko ją o to zapytać, to natychmiast z ogromnymi emocjami (tak!) oraz niezwykle kategorycznie to podkreśla – że to jest PENSAI..! Tak, Pensai, wywodzące się z Chin, nie zaś „jakieś tam” Bonsai; nazwa, na której brzmienie zresztą od razu nieomal gęsiej skórki dostawali, reagując na nią wręcz alergicznie – i nie tylko, bo i nawet także z pewną złością i zniecierpliwieniem! No cóż, można ich oczywiście dobrze zrozumieć, ale jednocześnie podkreślić trzeba, że chyba jednak… sami są sobie winni, czyż nie..?
No dobrze, to tyle o Bon… - o przepraszam – o Pensai, teraz natomiast jeszcze coś niecoś na temat naszego zwiedzania owych Ogrodów. Otóż, nie byliśmy tu niestety zbyt długo, akurat na to nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, ale jednak na te około 2 – 2,5 godzinki spaceru go wystarczyło. Toteż połaziliśmy sobie dookoła, podziwiając tutejsze roślinne kompozycje, jak i również posiedzieliśmy nieco na brzegach stawów – częstokroć bezpośrednio na drewnianych stopniach znajdujących się w pobliżu budyneczków, a które to schodki wykonane były w tak przemyślny sposób, aby swym naturalnym spadem niejako „wchodzić” dokładnie wprost do wody. I w takich właśnie miejscach zdecydowanie najprzyjemniej można było posiedzieć – bo choć pora roku nie sprzyjała tzw. „moczeniu nóg dla ochłody”, wszak to nie tropik – to i tak było wręcz rozkosznie. Spokój, relaks i odpoczynek jak się patrzy. Oczywiście z puszką jakiegoś napoju w ręku oraz gaworząc sobie ze współuczestnikami wycieczki i przygodnie spotkanymi turystami.
Bo rzeczywiście tamte chwile mogły dać pełne wytchnienie – ptaszki sobie w listowiu śpiewały, kwiatki sobie pachniały, ciesząc nasze oczy różnorodnością barw, kształtów i wielkości, drzewka (w tym rzecz jasna i PENSAI) sobie na wietrze cichutko szumiały, a my w tym czasie (też „sobie”) marzyliśmy, odpoczywaliśmy, gaworzyliśmy i oczywiście śniliśmy o przysłowiowych „niebieskich migdałach”… Ufff, zauważyliście jakiż to mi teraz patos „się napisał”..? Iście poetycki, czyż nie..?
No cóż, ale tak właśnie było – aż się dusza sama radowała…
I to by już było wszystko „w tym temacie”. Wspaniałe Szanghajskie Ogrody mamy już zaliczone... W odcinku następnym w mojej relacji z Szanghaju będę już „finiszować”...
louis