Geoblog.pl    louis    Podróże    Chiny - Szanghaj    Chiny - Szanghaj-4 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
12
sie

Chiny - Szanghaj-4 (ostatni)

 
Chiny
Chiny, Shanghai
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Oto odcinek ostatni relacji z mojej wizyty w Szanghaju w roku 2002...

Potem natomiast Agent poobwoził nas jeszcze nieco po mieście, podczas której to przejażdżki kilkukrotnie się zatrzymywaliśmy, by pozwiedzać jakieś świątynie, ale niestety ze wstydem przyznaję, że nie pamiętam większości związanych z tym szczegółów. Ot, wiem tylko, że byliśmy także w słynnej świątyni Buddy (chyba o nazwie Jad-de, o ile znowu czegoś nie pomyliłem), odwiedzając jej wnętrze nieco dłużej niż innych – robiąc tam sobie nawet jakieś dziwne „wróżby”, losując z barwnych kasetek o kształcie kołczanów na strzały długie drewniane patyczki z napisami, podobno dotyczącymi dalszych losów tej osoby, która akurat dany kijek wyciągnęła.
Napisy te były oczywiście po chińsku, zatem pojęcia nie mam co według tamtych przepowiedni mogło mnie jeszcze w moim żywocie spotkać, ale rzecz jasna nie żałuję – bo akurat rezultatów takowych wróżb lepiej nie znać, prawda? A bo ja wiem, czy tam czasem nie było czegoś o jakimś moim pechu lub nieszczęściu, które to potencjalnie może się wydarzyć, na przykład w „jakimś tam” Roku Słonia, Smoka, Szczura czy innego stwora..? Ot, jestem przesądny i już. Żałuję tylko tego, że owego kijka nie wziąłem sobie jednak na pamiątkę, pozostawiając go wtedy na miejscu z absolutnym rozmysłem – właśnie z powodu tejże przesądności. Bo teraz miałbym w domu jakiś trwały ślad z mojego pobytu w Szanghaju, chociaż… Nie, jednak dobrze zrobiłem… Niech już on tam sobie w tej świątyni leży na wieki, bo może jednak… było na nim wypisane coś złego..?
Zresztą, moim zdaniem nawet i ta świątynia (bo przecież, według ówczesnych słów Agenta uważana jako jedna z najważniejszych w tym mieście) „ani do pięt nie dorastała” tej z Bangkoku, tzw. Buddy Miłosiernego, którą miałem okazję około miesiąc wcześniej odwiedzić, podziwiając znajdujący się tam posąg wykonany (podobno) z samego szczerego złota! Choć tego oczywiście w żadnym razie osoba postronna – właśnie taka jak ja, czyli jedynie ową świątynię zwiedzająca – zweryfikować nie może. No, przynajmniej tak ów Buda wyglądał, nie przeczę, jednakże dotknąć go osobiście nie było można. Tak, w istocie, tych obiektów porównać się nie da, choć przyznać też muszę, że świątynie utrzymane w chińskim stylu – również i te, które wówczas w Szanghaju odwiedzałem – są jednak dużo ładniejsze. Fakt, mniej okazałe, ale jednak dla przybysza z zewnątrz znacznie ciekawsze. Zastrzegam jednak, iż jest to oczywiście jedynie moją prywatną opinią…
I to już wszystko, moi kochani, jeśli chodzi o nasze wspólne spacerki po Szanghaju. Wiem, nie było tego zbyt dużo – można by nawet rzec, iż jak na tę akurat metropolię, niezwykle skromnie – ale i tak, jak sądzę, na ten pierwszy raz powinno wystarczyć, prawda?
O czym więc będzie teraz..? – zapytacie. Otóż, oczywiście o dalszych losach tej odbywającej się na naszym statku „ryżowej rywalizacji”, bowiem załadunek ów powoli już miał się ku końcowi, toteż warto by było jeszcze co nieco na temat jego finału dopowiedzieć. O rezultatach tegoż specyficznego załadowczego wyścigu już napisałem (tu ponownie zasyłam najgorętsze gratulacje towarzyszom pracującym w zwycięskiej ekipie na naszej ładowni No2 – niech żyją, niech żyją, niech żyją!), natomiast o tym co działo się z samym ładunkiem, to już napomknąć nie zdążyłem nic, prawda? A przecież o pewnych okolicznościach z nim związanych także warto by wspomnieć. Oj tak, zdecydowanie byłoby warto, albowiem to naprawdę okazało się wcale ciekawą historią…
Otóż, we wszelkich otrzymanych przez nas dokumentach ładunkowych – przede wszystkim zaś w Manifestach oraz w tzw. Konosamentach – „stało jak wół”, iż tenże zabierany stąd przez nas do Albanii i Słowenii ryż jest artykułem absolutnie najwyższej jakości. Tak, wszędzie tam były ponanoszone uwagi, że ów ładunek jest w całej swej masie „first class”, zupełnie niczym nie zanieczyszczony i właśnie jako taki został przez Odbiorców ze wspomnianych krajów kupiony. Gdy tymczasem…
No cóż… Ale, po kolei… Bezpośredni nadzór nad samym załadunkiem (pomijając oczywiście te „robotnicze zawody partyjnych zobowiązań”, bo akurat te sprawy nie były przedmiotem zainteresowania będących u nas Inspektorów) oraz nad nieustanną kontrolą jakości ryżu, sprawowała specjalnie w tym celu wynajęta przez Nabywców z Europy odpowiednia niezależna firma kontrolna z Szanghaju. I rzeczywiście – kilku takich Kontrolerów Jakości wciąż pętało się po naszym pokładzie, po ładowniach, po kejach, a nawet i po samych portowych magazynach, w których uprzednio ów ryż był składowany – na okrągło te ryżowe worki podczas odbywającego się załadunku sprawdzając.
A wyglądało to tak; każdy z tych Surveyerów wyposażony był w specjalnej konstrukcji stalowy czerpak, posiadający u swej nasady wystającą z niej długą, cienką i wydrążoną w środku rurkę, taką „niby-igłę”, którym to przyrządem wkłuwali się głęboko w setki wybieranych przez siebie „na chybił trafił” worków, pobierając z nich w ten sposób niewielkie próbki towaru przeznaczonego do późniejszej analizy. Na czym konkretnie te dalsze badania ziaren ryżu polegały, to już się nie orientuję – wiem jednakże, iż pobierano owe próbki dosłownie setki razy, które potem czymś na poczekaniu spryskiwano, ważono, oglądano pod mikroskopami, itd., itp. A potem oczywiście wystawiano i podpisywano odpowiednie Certyfikaty na każde kolejne posprawdzane już „loty” (czyli partie) ładunku. I w takiż to właśnie sposób owi Surveyerzy działali przez cały czas – non stop, dosłownie bez wytchnienia i jakichkolwiek przerw w swojej pracy.
Do czego zmierzam, skoro aż tak dokładnie procedury ich działań zaznaczyłem? Otóż, pragnę w ten sposób zwrócić waszą uwagę na fakt, że tych kilku Inspektorów żadnej widocznej gołym okiem „fuchy” nie odstawiało, bynajmniej. Bo oni naprawdę uwijali się przy swej robocie jak w przysłowiowym ukropie, bez przerwy owe próbki ryżu pobierając i analizując je potem – aby w efekcie na piśmie swoją opinię na ich temat wyrazić, potwierdzając ją pod postacią wydawanego na tę okoliczność Certyfikatu. Czyli de facto wszystko było w jak najlepszym porządku, nieprawdaż?
Tak, zdecydowanie „prawdaż”, bowiem ostatecznym rezultatem tej całej akcji był gruby plik wydanych Świadectw Jakości dla poszczególnych lotów ładunku. Oczywiście wszędzie widniały adnotacje „Sprawdzono – uznano za towar najwyższej klasy”, pod którymi znajdowały się również odpowiednio ważne podpisy i pieczątki. Cały komplet tychże Certyfikatów rzecz jasna miał być potem przesłany do europejskich Odbiorców, natomiast jedną z kopii takiego zestawu pozostawiono bezpośrednio na statku. Miałem więc możliwość dokładnie się im wszystkim przyjrzeć – i nie tylko to zresztą, bo i nawet byłem zobligowany wpiąć je do właściwego skoroszytu, aby mieć je ciągle pod ręką na wypadek konieczności okazania ich podczas ewentualnej kontroli w którymś z portów podrożnych.
Wiem zatem z całą pewnością – i tu wreszcie dochodzę do sedna – że na tych dokumentach „stojało jako wół”, iż nie tylko jest to towar „first class”, ale i również to, że jest on absolutnie wolny od jakichkolwiek zanieczyszczeń fizycznych, jak i biologicznych – czyli mówiąc „po ludzku” wolny od robactwa. Tak, bo na własne oczy właśnie takie notki tam widziałem. A tymczasem…
No właśnie… Gdy tylko zakończono załadunek - i zarówno Stevedorzy jak i owi Kontrolerzy Jakości z naszego statku się już powynosili, to na ich miejsce natychmiast zawitała ekipa tzw. „gazowników” – czyli po prostu pracownicy wyposażeni w sprzęt do gazowej dezynsekcji naszego ryżu! A wiecie dlaczego..? A dlatego, że – co z rozbrajającą szczerością oznajmił nam wkrótce przybyły wraz z nimi jakiś gruby jegomość, będący oczywiście wysłannikiem Załadowcy – dostali zlecenie na przeprowadzenie w naszych ładowniach fumigacji tegoż, dopiero co załadowanego nam ryżu. I to rzecz jasna z jak najbardziej uzasadnionego powodu, bowiem – uwaga! – STWIERDZONO W NIM OBECNOŚĆ „NIEPOŻĄDANYCH ORGANIZMÓW ŻYWYCH”..!!! Czyli krótko mówiąc, już bez tych użytych przez niego eufemizmów; ów towar był po prostu… ZAROBACZONY. I tyle.
O czym zresztą, jak się po chwili dowiedzieliśmy, już od samego początku wiedziano! Co więcej, byli tego świadomi – oczywiście, a jakże! – nawet i owi „niezależni” Kontrolerzy Jakości, którzy potem te Świadectwa wystawiali – z tym że akurat ten fakt, według słów tegoż pociesznego grubaska, był już dla Załadowców zupełnie bez znaczenia, jako że… „papiery swoje, a życie swoje”… Bo w papierach oczywiście porządek musi być zawsze, w życiu zaś… No cóż… W życiu jak to w życiu… Sami przeca rozumita…
Początkowo sądziliśmy więc, że jest to jednak jakaś pomyłka, że owa ekipa z tym grubasem na czele po prostu pomyliła statki, ale… nie! Jednak nie, bo przybyły zaraz po nich nasz Agent w całej rozciągłości to wszystko potwierdził – że tak, że za chwilę koniecznie trzeba zrobić fumigację, bo w tym ryżu… są robaczki! Ot, co. I tyle na ten temat. Koniec sprawy…
Tak, koniec – bowiem zaraz po tym wspomniana ekipa „gazowników” przystąpiła do swojej roboty. Uszczelniliśmy więc najpierw wszystkie możliwe prowadzące do ładowni otwory – wszelkie wejścia, wentylacyjne klapy, itd., aby umożliwić tym ludkom jak najskuteczniejsze i szybkie działanie – by potem jedynie przyglądać się ich zabiegom, kiedy to po rozłożeniu na powierzchni ryżowych sztapli całej „pajęczynki” plastikowych rurek i węży, wtłaczali doń potem jakiś silnie trujący gaz, który poprzez setki otworków w tych właśnie przewodach wydostawał się z nich w przestrzeń ładowni, trując to podłe wstrętne robactwo, którego tam – oczywiście – wcale nie było! Nie, bo był to przecież towar absolutnie pierwszej klasy, „zupełnie nie zanieczyszczony i rzecz jasna całkowicie wolny od…”, itd.… No i co..? Jak się wam to wszystko podobało..?
Ot, wam być może nie za bardzo – właśnie z uwagi na te dziwne „tricki” – ale mi… jak najbardziej! A wiecie dlaczego..? Ano dlatego, że przy tej okazji udało się nam… „zakosić” tym ludkom dwie przeciwgazowe maski, w które byli wyposażeni (o przepraszam, nie zakosić, a jedynie „zabezpieczyć”, jako że te maseczki „tak jakoś same się byle gdzie walały” – wszak takie bezpańskie były, buuu), a które to na chwileczkę pod zrębnicami zostawili, podczas zwijania z powrotem swoich plastikowych rurek i chowania pojemników z gazem. A to, że potem już nie potrafili ich odnaleźć..? No cóż… Papiery swoje, a życie swoje… Wiadomo. A było wtedy niestety tak, że akurat na stanie wyposażenia statku kilku takowych masek nam brakowało, mieliśmy w tym względzie dość spore manko – a te były piękne, z takimi wielkimi i szalenie efektywnymi pochłaniaczami, więc…
Co, dziwicie się..? Czy też może nawet jesteście tym zdegustowani..? Jeśli tak, to czym prędzej wyjaśniam; po pierwsze – nie ja osobiście je „zabezpieczałem”, lecz nasz tajski Bosman, który zrobił to zupełnie na własną rękę i bez mojej wiedzy. Tak więc, kiedy się o tym w końcu dowiedziałem, to i tak na ewentualny zwrot tej ekipie ich własności byłoby już za późno. A po drugie; gdybym nawet i o tym wiedział, to… również bym milczał jak grób! Tak, absolutnie, bowiem wówczas naszym wielkim problemem było to, iż na tym statku - na którym przecież bardzo często i bardzo dużo woziło się płynnego lateksu - takowych masek nie mieliśmy w ogóle! A muszę wam przypomnieć, że to nie było bynajmniej jakimiś naszymi fanaberiami – czyli ta chęć posiadania takiego sprzętu tylko dla jego samego – ale była to przecież ABSOLUTNA KONIECZNOŚĆ!
Wszak płynny lateks nasączony jest amoniakiem, który utrzymuje się w pewnym stężeniu w zbiornikach jeszcze przez dość długi czas, nawet po ich całkowitym wypompowaniu. A do takich pustych już tanków bardzo często trzeba wchodzić, no choćby w celu zwykłego czyszczenia czy kontroli, ale bez odpowiedniego zabezpieczenia jest to nierzadko po prostu niemożliwe. Nie tylko, że nie do wytrzymania, ale i naprawdę niemożliwe z uwagi na zagrożenie zatrucia się amoniakiem, to jasne. Gdy tymczasem my takowego sprzętu… nie mieliśmy w ogóle!
Tak, ani jednej maski lub specjalnego oddechowego aparatu. Ale za to wymagania naszych singapurskich szefów, dotyczące oczywiście czystości tych zbiorników oraz ich gotowości do ponownego załadunku były rzecz jasna ogromne. Można by nawet rzec, iż zdecydowanie zbyt wygórowane, zważywszy na brak odpowiedniego ochronnego wyposażenia, o które zresztą nieustannie z tymi ludźmi walczyliśmy. Lecz kiedy tylko wysyłaliśmy im zamówienie na dostawę odpowiednich masek czy aparatów zdolnych do umożliwienia nam oddychania podczas jakichkolwiek prac w zbiornikach z pozostałościami amoniaku (bo te, które na statku posiadaliśmy, to by raczej nadawały się do ścierania kurzu dla gospodyń domowych, nie zaś do poważnej roboty w oparach zabójczej trucizny!), to nasi „biurowcy” zdecydowanie za każdym razem odmawiali - twierdząc, że byłby to zupełnie nieuzasadniony wydatek (sic!), bo my i tak damy sobie jakoś z tym wszystkim radę.
Skoro tak, to oczywiście „sobie radę daliśmy” – z tym że nie w kwestii ewentualnej walki z oparami amoniaku, aby „przypadkiem nie dać się zabić” w takim zbiorniku, z którego można by już nigdy nie wyjść, ale po prostu w sposób najprostszy z możliwych – „załatwiliśmy” sobie te maski we własnym zakresie, zupełnie się do tego nikomu nie przyznając, to jasne. Wychodziliśmy bowiem z założenia – a już zwłaszcza moi tajscy podwładni, którzy wówczas wcale owych przesłanek, które nimi kierowały nie ukrywali – że skoro… jedni Chińczycy, ci z Singapuru, mają ich całkowicie za nic, z zupełną beztroską narażając ich zdrowia i życia, to niech przynajmniej inni Chińczycy to im wyrównają. Ot, logika, prawda..? No cóż, jakkolwiek by na to jednak nie patrzeć, to i tak powiem jedno; czasami naprawdę są sytuacje, w których… kradzież jest w pełni uzasadniona i – o zgrozo – jak najbardziej wytłumaczalna. A co..? Nie mam racji..? Dyć te „świśnięte” wtedy dwie maseczki były de facto… „państwowe”, czyż nie? „Państwowe”, czyli… niczyje… Ot, co… (Skąd my to znamy, prawda?)
Wkrótce po „zagazowaniu” naszego ryżu otrzymaliśmy od przedstawiciela Załadowcy wszelkie niezbędne nam instrukcje dotyczące dalszego postępowania z tym ładunkiem oraz oczywiście także i w kwestii wówczas dla nas najważniejszej – mianowicie, w jaki sposób uchronić się przed ewentualnością zatrucia się oparami tego świństwa, które do owej fumigacji było użyte. Bo przecież to jasne, że musiano nas najpierw dokładnie poinstruować, co dalej należy robić, aby uniknąć groźby zaistnienia związanego z tym gazem wypadku. Dowiedzieliśmy się zatem wszelkich szczegółów odnośnie czasu wietrzenia oraz wentylacji tych ładowni w przyszłości - kiedy już ta trucizna zrobi z tym robactwem „porządek na wieki” – i wówczas, „uzbrojeni” już w odpowiednie informacje, byliśmy gotowi do dalszej drogi. Czyli do wyjścia z Szanghaju i podążenia w kierunku naszego kolejnego portu załadunkowego, którym był wówczas leżący w pobliżu Bangkoku port Sri Racha.
Następowały zatem ostatnie „papierkowe robótki”, podpisywanie całej sterty wymaganych w tym względzie dokumentów oraz szykowanie nowego sztauplanu – już uwzględniającego następny ładunek, o którym jeszcze tego samego dnia się dowiedzieliśmy. Tak więc… co dalej..? Ależ oczywiście, wychodzimy z portu. Bierzemy na pokład Pilota, opuszczamy niezwykle rojną rzekę Jangcy i już niedługo ponownie jesteśmy w morzu, kierując się z powrotem w rejon Zatoki Syjamskiej…

Niniejszy rozdział o chińskim Szanghaju mamy więc już „z głowy”, a co dalej..? Dokąd udamy się teraz..? Ot, tradycyjnie czekam na wasze podpowiedzi...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020