Geoblog.pl    louis    Podróże    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul
Zwiń mapę
2018
13
sie

Papua-Nowa Gwinea - Rabaul

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Rabaul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, chyba już czas najwyższy, aby odwiedzić wreszcie takie miejsce naszego globu, które w odniesieniu do Polski śmiało by można nazwać prawdziwym „końcem świata”. Zapraszam więc do Papui-Nowej Gwinei...



RABAUL – Papua Nowa-Gwinea – Lipiec 1985

Rabaul nie jest miastem dużym, liczy sobie zaledwie około 15 tysięcy mieszkańców, jest zatem raczej skromnej wielkości mieściną, jednakże swoim znaczeniem zdecydowanie przewyższa o wiele większe miejskie ośrodki tego rejonu. Głównie z tego powodu, że jego położenie jest wręcz wymarzone z punktu widzenia gospodarczego, handlowego, administracyjnego - przede wszystkim zaś, militarnego. To ostatnie jednak nie dotyczy teraźniejszości ale okresu nieco już w czasie odległego – mianowicie, lat Drugiej Wojny Światowej, kiedy to Rabaul odgrywał kluczową rolę w jej historii. Stał się on bowiem dużą i o decydującym strategicznym znaczeniu japońską bazą wojskową, której ślady zresztą pozostały tu aż po dziś dzień i są teraz wspaniałą turystyczną atrakcją tego regionu.
Pora więc na nieco geografii. Na północny-wschód od Nowej Gwinei leży dość rozległy łańcuch wysp o nazwie Archipelag Bismarcka. Liczy on sobie tychże wysp i wysepek aż kilka setek, spośród których jednak jedynie dwie największe mają tu jakieś znaczenie – są to; bardziej na wschód oddalona Nowa Irlandia oraz bliższa nowogwinejskiego lądu Nowa Brytania, której głównym ośrodkiem administracyjnym jest właśnie Rabaul.
Rozlokował się on we wręcz bajecznym ze względów geograficznych miejscu, mianowicie, na skraju dżungli okalającej przepiękną zatokę Blanche Bay, będącą nota bene niemalże idealnie okrągłego kształtu, jako że jest to po prostu zalany wodami Pacyfiku stary krater wulkanu, którego mająca miejsce wiele tysiącleci temu erupcja spowodowała takie właśnie ukształtowanie okolicznego terenu. Bo teren ów jest w istocie prawdziwą gratką dla oczu – są tu bowiem dosłownie wszędzie dookoła iście rajskie widoki. I wierzcie mi, każdy kochający przyrodę esteta może się w nich niemalże zatracić – a już zakochać, to na pewno! A już zwłaszcza wtedy, gdy dodatkowo ma się jeszcze okazję osobiście tejże przyrody zasmakować, zagłębiając się w pobliskie lasy, zażywając kąpieli w ciepłych wodach zatoki lub… wchodząc do kraterów okolicznych wulkanów! Mało tego – wulkanów czynnych, i to jak! Ale akurat o tym napiszę nieco później.
Bo teraz, moi drodzy, jeszcze kilka słów o widokach najbliższej okolicy – ja postaram się jak najwierniej to wszystko opisać, wy natomiast popróbujcie to sobie jakoś wyobrazić. Ot, może nawet mi się to uda – no, w każdym razie uczynię wszystko co w mojej mocy, aby jak najbardziej obrazowo wam to wszystko przedstawić.
Zaczynam więc… Rabaul położony jest nad brzegami okrągłej zatoki – to już wiemy. Do owej Blanche Bay wpływa się – i to dosłownie jak na jakieś położone w głębi lądu spokojne jezioro – wąskim przesmykiem, którego nazwy tak na 100% już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że jest to chyba Cieśnina Świętego Grzegorza. Ot, nie mam w tej chwili pod ręką żadnego atlasu, bazować więc musimy na tych informacjach, które w mojej pamięci się zachowały. Co ciekawe jednak, Blanche Bay nie jest jedynie zatoką przypominającą na przykład jakiś wewnętrzny wodny akwen, czy też z geograficznego punktu widzenia stanowiącą naturalne wcięcie w linii brzegowej. Nie, ona jest raczej czymś w rodzaju wewnętrznego zalewu, takiej jakby głębokiej „studni”, otoczonej wokoło wąskim pasem lądu, przypominającym nieco jakby nasze polskie mierzeje, tyle że nie proste, ale kształtu zaokrąglonego.
Ot, wyobraźcie to sobie na przykład w taki sposób; Półwysep Hel „zaginamy” w obręcz, pozostawiając w jego środku nieomal dokładnie okrągłą taflę wody, w dodatku z bardzo wąskim do niej dostępem, takim niby wodnym korytarzem. Owa „lądowa obręcz” natomiast jest górzysta, okoliczne wzgórza wypiętrzają się na wysokość nawet do ponad 400 metrów, porośnięta bujną dżunglą, pełna najprzeróżniejszych rozmiarów jaskiń oraz szczelin, a na dokładkę poprzecinana wręcz niezliczoną ilością dzikich ścieżek, ścieżynek i prowadzących pośród kokosowych palm wąskich duktów. Tak na marginesie – wspomniane dróżki zdarzyło mi się wielokrotnie przemierzać i mogę opisać je tylko w jeden sposób; bajka, prawdziwa bajka, kolorowy bajkowy sen na jawie. Jednakże pozostawmy na razie ten temat, albowiem teraz dopiero co do wspomnianej zatoki, właśnie owym wąskim przesmykiem wpływamy. I co widzimy..?
Już od samego początku tejże cieśniny zaczyna się istne „przedstawienie”, prawdziwy spektakl piękna tutejszej okolicy – wizualne cudo, ot co. Jest tu bowiem całe mnóstwo malutkich wyspiarskich i skalnych tworów, tworzących tak wspaniałą „scenografię”, iż ma się wrażenie, że chyba nawet najlepszy w tej dziedzinie twórca teatralny mający coś podobnego zaprojektować, z pewnością by temu zadaniu nie podołał – aż tak pięknej pracy na pewno by nie wykonał. Ot, wiadomo, Natura zawsze jest najlepszym autorem… Owszem, „rzuciłem teraz patosem” na całego, ale proszę mi wierzyć – jakoś inaczej ówczesnych wizualnych wrażeń oddać nie potrafię, niechże więc już tak pozostanie.
Owe „twory”, to po prostu porozsiewane w wielu miejscach, wystające z wody dość wysokie i nieco swymi kształtami przypominające maczugi lub słupy skrawki lądu – nie tylko skałki zresztą, gdyż w większości porośnięte one były bujną i soczyście wyglądającą zielenią. Sprawiały one wrażenie raczej dla człowieka niedostępnych, albowiem były one bardzo strome i wysokie, wiele z nich miało pionowe ściany „wpadające” wprost do wód zatoki, jednakże dawało się zauważyć i takie miejsca, w których spośród mocno wybujałej roślinności wyzierały skalne szczeliny, jako żywo przypominające głębokie rozpadliny i groty. W nich zaś gnieździły się ptaki, czyniące wokół tych „wystrzeliwujących w górę” z wody „słupów i maczug” nieopisany wrzask – ot, prawdziwa uczta dla oczu, bez wątpienia.
Niektóre z tych skałek z kolei opanowane były całkowicie przez ogromne roje pszczół, i to w dodatku przez tak wojownicze ich gatunki, że pływający po zatoce tubylcy, na przykład rybacy, w żadnym razie do takich miejsc nawet się nie zbliżali, omijając je tak „szerokim łukiem” jak tylko było można. Nawet jedna z takich wypiętrzonych ponad powierzchnię wody mini wysepek nosi nazwę „Beehives” (ule), która ponoć tak bardzo jest „oblepiona” pszczelimi gniazdami, że tutejsi mieszkańcy nawet do pobliskiego jej brzegu zbliżać się mają obawy. Położona jest ona bowiem nieopodal tej swoistej okrągłej „mierzei”, a zatem stanowi ona dla tych owadów wręcz wymarzoną „bazę wypadową” w rejon pobliskich lasów. Nic dziwnego więc, że ową okolicę tubylcy wolą jednak pozostawiać w spokoju. Ile w tym jest prawdy, a ile jedynie opowiastek, tego oczywiście zweryfikować nie mogę – sam tego miejsca nie odwiedzałem, ale może to i lepiej..?! Bo i po co, żeby na własnej skórze się przekonać, że… to jednak prawda?
Ale to oczywiście nie wszystko. To dopiero preludium, albowiem już po wpłynięciu do zatoki zaczyna się prawdziwy i niezapomniany „koncert” tutejszych krajobrazów. Przede wszystkim zaraz po przebyciu wejściowego kanału i znalezieniu się na wodach Blanche Bay ma się przed sobą przewspaniałe widoki okolicznych gór i wulkanów – i w dodatku sprawiają one wrażenie, iż znajdują się dosłownie na wyciągnięcie ręki. To oczywiście pewne złudzenie, bowiem – owszem, nie są one zbyt daleko położone od samych brzegów zatoki, ale te dobre kilka kilometrów dystansu z pewnością jednak tam jest. Najpierw rzuca się natychmiast w oczy górujący nad całą okolicą przepięknie wyglądający (wręcz „podręcznikowo”) stożek wygasłego już wulkanu o nazwie Mount Kombiu. Wygląda on jakby był przeogromny, ma on zresztą aż około 700 metrów n.p.m. wysokości, co przy skali niezbyt przecież wielkiej szerokości owej „lądowej obręczy” w istocie nadaje mu wygląd prawdziwego giganta. Przez miejscowych nazywany on jest „Mother” (wiadomo; matka), natomiast dwa inne stojące nieopodal niego, i tylko o około 200 metrów niższe następne wulkaniczne stożki noszą nazwy Mount Taranguna oraz Mount Toyanumbatir, zaś przez tubylców pieszczotliwie zwane Córkami (Doughters). No tak, rzeczywiście nazewnictwo bardzo swojskie, ale patrząc z oddali na ową majestatycznie prezentującą się przed oczyma „Trójcę” wulkanów ma się wrażenie, iż naprawdę na takie pieszczotliwe określenia w pełni zasługują. Ot, po prostu - są one przepiękne, i tyle…
Ale, jak już zaznaczyłem, akurat te trzy najwyższe w okolicy szczyty są wulkanami już wygasłymi, natomiast nieopodal nich leżą dwa następne kratery, które już tak niewinne nie są – nawet pomimo faktu, że są stosunkowo niskie. Przypominają one swoimi kształtami raczej płytkie i o niskich brzegach „miski”, aniżeli pełne majestatu wulkaniczne stożki, jednakże akurat te dwa są dla okolicznych terenów prawdziwym postrachem. Ot, dzięki swoim niezbyt imponującym rozmiarom oraz niewysoko wypiętrzonym szczytom kraterów wyglądają one zaledwie jakby ledwo co odstające od powierzchni gruntu „dziury w ziemi”, ale niestety są one „pełną gębą” siejącymi grozę wulkanami. Oba niemalże nieustannie dymią, nad ich kraterami wciąż można dostrzec opary siarkowych gazów, zbliżając się do nich natomiast czuje się, tejże siarki właśnie, wyraźny i dość ostry zapach.
Leżący po zachodniej stronie zatoki krater nosi nazwę Kalamanagunan, ten bardziej wschodni zaś to Tavurvur, również przypominający niewysoko ponad powierzchnię ziemi wypiętrzoną „miskę”. Ale niestety, wsławił się on ostatnio swoją gwałtowną erupcją we Wrześniu 1994 roku, w wyniku której cały pobliski port lotniczy uległ totalnemu zniszczeniu, jak i również… dość spora część samego Rabaulu! Tak tak - moi drodzy - za chwilę zacznę opisywać moją wizytę w takim rejonie i konkretnie w takich miejscach, z których części… już nie ma! Nie istnieją! Niniejszy rozdział traktuje bowiem o roku 1985, a zatem jest to całe dziesięciolecie przed ową katastrofą, jednakże dziś – w chwili gdy piszę te słowa – większość z odwiedzanych wówczas przeze mnie miejsc uległa całkowitemu zniszczeniu! Cóż, niezmiernie to przykre – owszem – ale przecież taka to już tutaj jest Natura. Mieszkający tu ludzie dobrze wiedzą jakie życiowe ryzyko podejmują, na jakie groźby osiedlając się tutaj będą narażeni, toteż swoich ówczesnych strat nawet specjalnie nie rozpamiętują, chociaż owe straty naprawdę wtedy były bardzo poważne. Jednakże, moi kochani, napiszę o tym nieco później, kiedy to dojdę w moich relacjach do wycieczki zorganizowanej któregoś dnia przez naszego Agenta – właśnie w celu „zdobycia” szczytu oraz samego krateru jednego ze wspomnianych powyżej wulkanów, mianowicie, Kalamanagunanu.
Teraz zaś, skoro już zakończyliśmy część opisową najbliższej nam okolicy, przejdźmy wreszcie do rzeczy konkretniejszych – do naszego pobytu w tym porcie.

I jak się wam spodobało „preludium” naszej wizyty w Papui..? Jeśli poczuliście się zaintrygowani, to zapewniam, iż w następnych odcinkach również się nie zawiedziecie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020