Geoblog.pl    louis    Podróże    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-2
Zwiń mapę
2018
13
sie

Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-2

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Rabaul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
A teraz już na serio zaczynam opowieść o Rabaulu, już bez zbędnych opisów okolicznej przyrody...

Przywieźliśmy tutaj z Europy oraz z Nowej Zelandii nieco drobnicy, z którą zresztą miejscowi stevedorzy już w pierwszy dzień naszego postoju przy nabrzeżu się uporali. Potem natomiast nastąpił kilkudniowy załadunek workowanych ziaren kawy z przeznaczeniem do Singapuru oraz do jednego z portów Europy Zachodniej. Załadunek przebiegał jednak niezbyt sprawnie, prace się ślimaczyły, miejscowi robotnicy nie za bardzo dawali sobie radę z budową w ładowniach tzw. „kanałów wentylacyjnych”, co skutkowało tym, że nasz postój w tym porcie przedłużył się aż do około pięciu dni.
Jednakże, któż by się w ogóle tym wszystkim martwił? Ależ! Toż nam w to graj – mieliśmy bowiem dzięki temu wyborną okazję dość dokładnie to miasteczko pozwiedzać, jak i również wziąć udział we wspaniałych wycieczkach, których nasza Agencja zorganizowała tutaj dla nas aż dwie! A ja – jak to zwykle bywa w przypadku życiowych szczęściarzy – miałem sposobność w obu z nich uczestniczyć. Zatem, co..? Wypadałoby je jakoś wam opisać, prawda..?
I otóż to, moi drodzy, oczywiście już za chwilkę się za to zabieram, zaznaczając jednocześnie, że tym razem postaram się to zadanie jednak co nieco skrócić, albowiem moje ostatnie relacje z wszelkich tego typu lub podobnych im imprez były zdecydowanie za długie. A przez to rzecz jasna nazbyt „przynudzające”. Owszem, sam to przyznaję, biję się mocno w piersi i obiecuję poprawę. Ograniczę więc wszelkie nasuwające mi się w trakcie pisania na myśl dygresje do niezbędnego minimum, a poza tym nawet i opisy samych wydarzeń również postaram się potraktować jak najbardziej zwięźle – co oczywiście wcale nie znaczy, że nie treściwie. O nie, z całą pewnością niczego istotnego nie pominę, jednakże z tzw. „filozofowaniem” dam już sobie spokój. Uda mi się to..? No cóż, zobaczymy… Przynajmniej będę próbował…
W pierwszą wycieczkę wybraliśmy się już następnego dnia od naszego zacumowania. Rano, zaraz po śniadaniu, pod naszą burtę zajechał elegancki granatowy i wprost lśniący nowością mini-van, który zabrał nas na wyprawę, której celem głównym było dotarcie aż do samego szczytu wulkanu Kalamanagunan i… wejście do jego krateru! Yeah!!! Ależ gratka! I o to właśnie chodziło – moi drodzy – wszak lepszego pomysłu wymarzyć sobie nie było można. Zatem ruszyliśmy…
W niespełna dziesięć minut potem byliśmy już poza miastem, gdzie wjechaliśmy w jakąś boczną, bardzo wąską, ale dosyć dobrze utrzymaną asfaltową drogę, prowadzącą na zachód i przecinającą dość gęsty tropikalny las. Jechaliśmy tym bitym duktem z dobre 15-20 minut, burtą samochodu ocierając się czasami o wystające z boku szosy zarośla – głównie wtedy rzecz jasna gdy napotykaliśmy na swej drodze jakiś nadjeżdżający z przeciwka pojazd, kiedy to wyminięcie się sprawiało obu kierowcom niejakie trudności. Ale zdarzało się i tak, że nawet i przy pustej drodze częstokroć szorować trzeba było o pobliskie krzaki. Oj, w pewnych momentach odczuwaliśmy nawet, że nasza jazda stawała się zdecydowanie nazbyt karkołomna. Także i dlatego zresztą, iż po pewnym czasie ładny i równy asfalcik ustąpił miejsca jakiejś nierównej „gruntówce”, niezliczonej ilości wybojom a i nawet dość głębokim koleinom, co jednak wcale nie przeszkodziło naszemu kierowcy… zupełnie nie zwracać na to uwagi! Ot, podążaliśmy wtedy wciąż z tą samą prędkością co poprzednio po asfalcie, nawet pomimo tego, że przecież ów mini-van wyglądał na całkiem nowego. Wciąż jeszcze aż błyszczał czystością, wprost pachniał swą nowością i nie miał na sobie najmniejszych nawet zarysowań, jednakże, jeśli tak dalej będą się z nim obchodzić tutejsi kierowcy, to z pewnością już niedługo jego elegancja pozostanie jedynie wspomnieniem, natomiast resory i zawieszenie któregoś pięknego dnia po prostu pogubią się na jednej z takich wyboistych dróg, i tyle. Ani chybi. Bo w istocie, to co facet wyprawiał z tym samochodem przechodziło ludzkie pojęcie i wręcz wołało o pomstę do nieba. Naprawdę aż żal było na to patrzeć…
Podobnie zresztą jak żal nam było wówczas naszych cennych nerek, żołądków i… oczywiście tyłków też! Ufff, toż plomby z zębów same wypadały od tych wszystkich wstrząsów, które nam ten Papuas zafundował. Podskakiwaliśmy niemalże przez cały czas naszej jazdy niby gruszki w skrzynkach, rzucało nami wcale niezgorzej jak podczas najsilniejszego z morskich sztormów, ale – o dziwo i na szczęście! – wcale tak długo to nie trwało. Zjawiliśmy się bowiem u celu nawet dość szybko, na skraju jakiejś niewielkiej polany, na której zaparkowaliśmy, a nasz kierowca-przewodnik poinformował nas, że dalej już się podjechać nie da (no tego by jeszcze brakowało!). Jesteśmy właśnie u podnóża samego krateru i jeżeli ktoś z nas ma ochotę pomęczyć się nieco, aby na jego szczyt dotrzeć, to oczywiście nic na przeszkodzie nie stoi. No, może jedynie poza tym, że jeśli chcemy podążać dalej, to oczywiście już tylko na piechotę – owszem, nawet całkiem niezłą i ubitą ścieżynką, ale jednak… baaardzo wąską i w kilku jej miejscach niestety już pozarastaną. Więc co, decydujecie się koledzy na taką wspinaczkę..? – zapytał. No co on, zdurniał..? – pomyśleliśmy…
Wszak cóż to za głupie pytanie..!? Jak to, czy się na to decydujemy..?! No oczywiście, że tak – po stokroć tak – bo przecież w takim razie po co tu w ogóle przyjechaliśmy, skoro teraz nagle miałoby się okazać, że sam krater jest jednak dla nas niedostępny? Toż nawet gdyby tak było, to... po co ta cała wycieczka? W dodatku organizowana właśnie pod hasłem zdobywania wulkanu..?! A poza tym, co to w ogóle znaczy to określenie, że prowadząca w górę ścieżka jest NIESTETY wąska i gdzieniegdzie pozarastana? Ależ nie „niestety” – drogi Panie Papuasie-kierowco – ale JAK NAJBARDZIEJ „STETY”! Po wielokroć „stety”! Dyć ty naprawdę sądzisz, że taki detal może nas do kontynuowania naszej wiekopomnej wyprawy zniechęcić?! Żarty jakieś? Przecież to oczywiście lepiej, że wreszcie pojawią się na naszej drodze jakieś trudności – a co, może jeszcze myślał sobie, że oczekiwaliśmy tu jakiejś wygodnej i szerokiej jak autostrada ścieżki pod sam szczyt..? Ruszamy – ruszamy i to już! Bez zwłoki. Wskazuj nam drogę przemiły Panie Papuasie i jazda…
Tak więc rozpoczęła się nasza wspinaczka na szczyt Kalamanagunanu, która zresztą zakończyła się… już po niecałej godzince. I to w dodatku wcale nie tak forsownego i szybkiego marszu – ot, to zaledwie niewielki „rzut beretem” był. Tak, albowiem okazało się, że do najbliższego boku krateru, do miejsca, z którego już można było doskonale zobaczyć jego wnętrze, było tak blisko, że nieomal bez żadnego specjalnego trudu do niego dotarliśmy.
Ach, jakże bardzo pragnąłbym w tym momencie napisać słowa, na przykład; „w ogromnym trudzie i znoju, kalecząc ręce i nogi o skały i nieprzychylną nam roślinność, w niezmiernym wysiłku i nieomal u kresu sił dotarliśmy wreszcie, po naszej wielogodzinnej karkołomnej wspinaczce na dziki szczyt… itd., itp.,”, ale… niestety tak nie było. Było za to niemalże „lekko, łatwo, zwiewnie i przyjemnie”, jakbyśmy sobie – nie przymierzając – zaledwie na jakąś marną Gubałówkę wchodzili. Owszem, zdarzały się okoliczności, które w istocie naszą wyprawę nieco utrudniały i opóźniały – bo rzeczywiście owa ścieżka była już nieźle zarośnięta, przedzierać się więc musieliśmy przez krzaczaste gąszcze oraz tu i ówdzie torować sobie drogę – ale jednak w sumie wcale to takie trudne się nie okazało. Tak, było wąsko jak diabli i szorować po zaroślach trzeba było oboma barkami jednocześnie – a i nawet dość porządnie podczas tej eskapady nasze ręce i twarze o wystające gałęzie i liście sobie podrapaliśmy – ale właśnie to najbardziej nas wtedy rajcowało. Bo przecież gdyby tam prowadziła jakaś szeroka i nieprzynosząca żadnego trudu ścieżka – ot, choćby taka jak nasze tatrzańskie percie – to owa wędrówka wcale nie byłaby dla nas takim przeżyciem i przygodą, jaką w istocie się okazała. Bo powiem krótko; była to prawdziwie niezaprzeczalna radość dla każdego ciekawego świata podróżnika…
No właśnie – „i w tym sęk”… Bo okazało się, że jednak wcale nie dla każdego, bowiem niektórzy z uczestników naszej wycieczki – konkretnie mówiąc, aż trzy osoby z naszego składu – w ogóle z kontynuowania naszej eskapady, czyli z tejże wspinaczki, zrezygnowały, nie podejmując w jej kierunku nawet najmniejszego kroku. A wiecie dlaczego..? Nie, bynajmniej nie dlatego, że obawiały się one zmęczenia górską wędrówką, czy też ewentualnego napotkania po drodze jakichś dzikich lub jadowitych zwierzątek (których zresztą, według słów naszego przewodnika, z całą pewnością tam nie było), ale TYLKO I WYŁĄCZNIE z tego powodu, że… ich to zupełnie nie interesowało. Tak, właśnie tak – powiedzieli, że widokiem wnętrza krateru w ogóle zaciekawieni nie są, więc pozostaną sobie na owej polanie w pobliżu samochodu i tutaj, w oczekiwaniu na nasz powrót, sobie troszeczkę… pobiesiadują. Mieli wszak z sobą parę dobrych piweczek, toteż nudzić im się na pewno nie będzie, co do wizyty w rzeczonym kraterze natomiast; eee taaam, potem nam to wszystko opowiecie, i tyle…
No cóż. Nie mi to komentować, bo przecież ja za każde takie doświadczenie dosłownie duszę bym diabłu zaprzedał, przenigdy w życiu z czegoś podobnego z własnej i nieprzymuszonej woli bym nie zrezygnował, toteż i moje oceny takiego podejścia do sprawy byłyby nad wyraz surowe. Podejrzewam jednak, iż wy również taką świadomą rezygnacją z wręcz wspaniałej, niecodziennej i niespotykanie oryginalnej atrakcji z pewnością jesteście zdziwieni, nieprawdaż? Oj, prawdaż, na pewno prawdaż, czyż nie..?
Ale było tak jak było. Trzech naszych kolegów pozostało na dole, zaś reszta z nas – jak już napisałem – po nadspodziewanie krótkiej wspinaczce dotarła na szczyt. To znaczy, niezupełnie to był szczyt lecz część krawędzi okalającej wnętrze krateru. I co tam dojrzeliśmy..? No cóż, ja mogę wam zakomunikować tylko jedno; jak dla mnie, to bomba. Prawdziwa bomba! Wierzcie mi, to zupełnie nie to samo co telewizyjne relacje z takich właśnie miejsc – nawet i te kręcone z możliwie najmniejszej odległości od gotującej się lawy. Tutaj wprawdzie akurat takowej lawy widać nie było, ale i tak widok tryskających tu i ówdzie dymiących siarką gorących źródeł oraz znajdującego się na samym dnie krateru spowitego chmurką siarczanych oparów małego wodnego oczka – też zresztą wyglądającego z oddali jakby wciąż kipiał i się na całego gotował – dla naszych oczu był prawdziwą ucztą. A ja wówczas pomyślałem sobie; a więc to właśnie tak to wygląda?! Ot, zupełnie inaczej niż to sobie dotychczas wyobrażałem.
Owszem, nie miałem jeszcze dotychczas w moim życiu tak wybornej okazji znalezienia się oko-w-oko z prawdziwym czynnym wulkanem (oprócz mojej wizyty na krawędzi krateru Pico de Teide na Kanarach, ale to jednak nie było to samo – o tym zresztą za chwilę), widzianym w dodatku z perspektywy samego krateru, jednakże wielokrotnie oglądane w TV traktujące o tych tematach reportaże wydawały mi się dotąd całkowicie miarodajne – no, przynajmniej jeśli chodzi o prezentujące się przed oczyma krajobrazy. A tymczasem... wyglądało to jednak nieco inaczej. Jak? – zapytacie. Otóż, nie wiem czy dobrze zrozumiecie moje intencje, ale ja nazwałbym to widokami… bardziej dzikimi i jakby zdecydowanie „żywszymi”. Mam nadzieję, że rozumiecie o jakie wrażenia mi chodzi, prawda? Ot, być może nie potrafię tego aż tak dobrze i obrazowo oddać swoimi własnymi słowami, ale właśnie tak bym to określił – w naturze z pewnością wygląda to znacznie bardziej dziko i żywo. Niezaprzeczalnie…
Ale, co jednak było dla nas w pewnym stopniu zaskakujące, to fakt, iż pomimo dość sporej ilości snujących się w okolicy krateru oparów oraz obserwowanej przez nas pochodzącej z gorących źródeł pary, sam zapach siarki nie był aż tak intensywny, jakiego powinniśmy się spodziewać. Przeciwnie nawet, był on ledwo wyczuwalny, a przecież – zważywszy na rozciągające się u naszych stóp widoki – winno tu raczej aż „buchać” siarczanymi wyziewami, jak - nie przymierzając - z piekła, gdy tymczasem wcale tak nie było. No cóż, nie znam się oczywiście na naturze wulkanicznej działalności, toteż moje oczekiwania mogły być w tym względzie zbyt wygórowane, jednakże nawet jeśli było to zjawiskiem akurat w tym miejscu jak najbardziej normalnym, to i tak muszę przyznać, że byłem tym faktem jednak nieco rozczarowany. Dlaczego..?
Otóż, zdarzyło mi się kiedyś – a było to w roku 1978 (o tym być może też kiedyś napiszę) – uczestniczyć w zorganizowanej przez naszych przemiłych hiszpańskich gospodarzy wycieczce na sam szczyt górującego nad przepiękną wyspą Teneryfą wulkanu o nazwie Pico de Teide. Tam rzecz jasna tak dziko jak tu w Papui nie było – ot, to nawet mało powiedziane; góra ta wydawała nam się nawet nazbyt „ucywilizowana”. Była ona bowiem „zagospodarowana” w sposób chyba jednak nadmiernie komercyjny, na potrzeby turystów wybudowano tam nawet specjalną kolejkę linową dowożącą wszystkich chętnych… niemalże aż do samego krateru. A my, dzięki temu, iż byliśmy tam na specjalne zaproszenie lokalnych władz – wszak godzi się przypomnieć, że odwiedzaliśmy wówczas port Santa Cruz de Tenerife na naszym słynnym żaglowcu „Darze Pomorza” – wiele atrakcji mieliśmy przez gospodarzy fundowanych. Były to nie tylko darmowe bilety do kin, na przejazdy lokalną komunikacją czy też autokarowe wycieczki po wyspie, ale i nawet takie drobiazgi jak darmowy wjazd ową linową kolejką na sam szczyt de Teide.
Jak się więc możecie domyślać, większość z nas oczywiście z tego dobrodziejstwa skorzystała. Dostaliśmy się zatem zupełnie bez problemu w okolice wulkanicznego krateru, bez konieczności dość wyczerpującej wspinaczki, z ciekawością zaglądając do jego środka – i najpierwszą rzeczą, która nam się wtedy rzuciła w oczy (ściślej mówiąc; oczywiście „rzuciła w nosy”) był właśnie ów dość mocny zapach siarkowych wyziewów. Drażnił on nasze nozdrza wprost niemiłosiernie, chociaż z ówczesnych rozmów z napotkanymi tam turystami – z których wielu uważało się za tzw. „bywalców” innych podobnych miejsc na świecie – dowiedzieliśmy się, że jest to de facto „mały pikuś” w porównaniu z tym, czego nasze nosy mogłyby doświadczyć w okolicach kraterów wulkanów znacznie aktywniejszych od Pico de Teide. Ot, chociażby na szczytach europejskich, na Etnie, Stromboli czy Wezuwiuszu. Już o najgroźniejszych z groźnych wulkanach porozsiewanych po całej Azji nie wspominając.
O, i tu właśnie dobrnąłem do sedna. Otóż, będąc wtedy na szczycie de Teide wyobrażałem sobie, że skoro już tutaj wygląda to wszystko (a przede wszystkim pachnie!) aż tak „piekielnie” – w miejscu, które przecież wcale aż tak złej sławy w porównaniu z innymi wulkanami nie miało – to co dopiero musi się dziać wewnątrz kraterów tychże wulkanów „poważniejszych”..? Czyli tych właśnie, które niemalże nieustannie dymią, ich okolice są miejscem wytryskiwania gorących siarczanych źródeł, a i nawet… wydających co pewnie czas groźne i tajemnicze „pomruki”? Lecz przede wszystkim takich, które stanowią dla mieszkających w ich pobliżach ludzi prawdziwie śmiertelne zagrożenie? Tak więc wyobrażałem sobie wówczas, że kiedy wreszcie będzie mi kiedykolwiek w życiu dane mieć okazję zajrzeć osobiście do wnętrza takiego właśnie „poważnego” i prawdziwie groźnego wulkanu, to z całą pewnością poczuję się tam nieomal tak, jakbym dosłownie do Hadesu zstępował – w diabelskich oparach siarki i w jej nieznośnym dla nieprzyzwyczajonego do takich „atrakcji” nosa smrodzie. Gdy tymczasem… I otóż to…
Oto jestem właśnie na samym szczycie prawdziwie groźnego i wciąż czynnego wulkanu, spaceruję sobie po krawędzi jego krateru, wyraźnie widzę snujące się tu i ówdzie dymy i opary unoszące się nad kipiącym w dole „wodnym oczkiem”, ale piekielnego zapachu siarki po prostu nie ma! Nie ma i już. Owszem, jest wyczuwalny jej niezbyt intensywny aromacik, ale to wszystko. W nozdrza nic nie szczypie, oczy od tego nie łzawią, a i nawet żadnej podwyższonej temperatury się nie czuje. No tak, ale gdybyśmy zeszli nieco głębiej tegoż krateru, to może wtedy rzeczywiście poczulibyśmy te wszystkie opisane powyżej zjawiska? Cóż, kto wie, może tak właśnie by było, ale niestety pochwalić się tym wam nie mogę. Dlaczego..?
A dlatego, że na taką eskapadę – bardziej w głąb krateru Kalamanagunanu – nie wystarczyło nam już czasu. Nasza wycieczka bowiem obliczona była na zaledwie kilka godzin – bo akurat na tyle opiewała zapłata za wynajęcie przez Agencję owego mini-vana – zatem dość wcześnie zmuszeni byliśmy wycofać się w dół z powrotem do podnóża wulkanu, bo potem w programie naszej wycieczki mieliśmy jeszcze następną atrakcję, na którą przecież także „ten swój czas” przeznaczyć trzeba było.

To tyle w niniejszym odcinku. Nasza wyprawa na wulkan powoli się kończy, ale to wcale nie znaczy, że opisywana aktualnie przeze mnie wycieczka również ma się ku jej finałowi. O nie, wciąż jeszcze jesteśmy w drodze po Interiorze Papui, z tym że dalszy ciąg opowieści będzie już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020