Geoblog.pl    louis    Podróże    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul    Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-5 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
13
sie

Papua-Nowa Gwinea - Rabaul-5 (ostatni)

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Rabaul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zatem do dzieła, zaczynajmy lekturę...

No tak, ale… W pewnym momencie aż tak bardzo się temu relaksowi „oddaliśmy”, że niestety… No cóż - hmm, jak by to ująć..? O, napiszę tak; ci trzej koledzy, którzy nam się wtedy pod tym wulkanem zagubili, bo sobie co nieco za bardzo „popiwkowali”, teraz już… doprawili się do reszty. Natomiast kilku następnych z nas – w tym niestety także i ja – w swojej spowodowanej nadmiarem alkoholu niemocy wkrótce do nich… dołączyło, ot co. Tak więc niestety trochę wówczas przesadziliśmy, ale w sumie jednak aż tak źle nie było. Owszem, tamtych trzech na powrotną drogę do portu w mini-vanie złożyliśmy „pokotem”, ale pozostali byli jeszcze całkiem do rzeczy, przysięgam! No fakt, mknął wtedy przez papuaską dżunglę „wesoły mikrobus”, ale jednocześnie pochwalić się trzeba, że żadnych „strat własnych” nie ponieśliśmy. Nie było bowiem żadnych nieprzewidzianych wypadków czy awantur – ot, dość gromko sobie wówczas pośpiewaliśmy, a był to akurat głównie repertuar futbolowych kibiców; czyli „Arka, Arka!”, „Lechia, Lechia!”, WKS Zawisza, WKS!” i… „Czarni, Czarni!” (a ten skąd się urwał – może to Słupsk jakiś był, albo Puck? Nie pamiętam) – ale to wszystko. Co najwyżej poprzepłaszaliśmy (ależ wyraz!) trochę zwierzyny z papuaskich lasów, i tyle. Bo cała reszta, jak wspomniałem, była OK.
To znaczy, OK była, ale do czasu… Czyli do momentu naszego powrotu na statek, gdzie oberwało się nam wtedy bardzo zdrowo „po uszach” od Kapitana i Chiefów, ale i tak wszystko dobrze się zakończyło. Najlepszym zresztą na to dowodem był fakt, że dwa dni później ponownie na wycieczkę się wybraliśmy – w nieco wprawdzie zmienionym osobowym składzie, ale dokładnie tym samym samochodem oraz z tym samym kierowcą. Ta druga wycieczka była już jednak znacznie mniej atrakcyjna…
Kiedy rozpoczynałem niniejszy rozdział i przygotowywałem sobie coś w rodzaju „konspektu”, czyli listę spraw, które zamierzam w nim poruszyć, to właśnie owa wycieczka również była jednym z punktów do „wzięcia na warsztat” w moich opisach, ale teraz – kiedy właśnie się za nią zabieram – odkryłem nagle, że tak właściwie to nie mam o czym pisać..! Myślę sobie bowiem teraz o niej, myślę i myślę, ale niezbyt wiele mogę sobie z tej wyprawy przypomnieć, serio. Ot, zaledwie tyle, że podwieziono nas wtedy pod strome zbocze jakiejś góry, gdzie kilkanaście metrów ponad naszymi głowami znajdowało się wejście do jaskini, w której mieściły się… wraki małych japońskich wojskowych jednostek morskich! Tak, były to – o ile dobrze pamiętam – chyba jakieś resztki desantowych barek, mocno już rzecz jasna przerdzewiałych i w sumie jedynie akurat ten fakt był w tym wszystkim najbardziej interesujący. Właśnie to, że w owej grocie, znajdującej się przecież dość wysoko ponad poziomem morza, stały sobie… morskie barki.
Jednakże – i z wielkim wstydem muszę to przyznać – naprawdę niewiele więcej z tej wycieczki pamiętam. Owszem, mam teraz przed oczyma obrazy tych wraków, widzę jak posuwamy się po jakichś schodkach, drabinkach i platformach pobudowanych wewnątrz tej jaskini i do tych barek zaglądamy, ale to naprawdę jedyne szczegóły, które mi się z tego w mojej pamięci ostały. Tak, zgoda, wydaje mi się to teraz jednak trochę dziwne i szczerze nad moją w tym względzie niepamięcią ubolewam, ale tak właśnie jest. Ufff, czyżbym się zatem już powoli starzeć zaczynał, czy też po prostu jest temu w pewnym sensie winien… nadmiar życiowych atrakcji? Bowiem, żeby w sumie tak jednak oryginalnej ekspozycji prawie w ogóle nie pamiętać..?!
No cóż, ale jest jak jest, więc niestety niewiele więcej mogę do powyższego tematu od siebie dodać – nie pamiętam bowiem nawet tego, w jaki w ogóle sposób owe barki aż tak wysoko mogły się znaleźć, a przecież z całą pewnością musiano nam o tym wówczas mówić, ani chybi. Wszak akurat to było w tym mini-skansenie najbardziej istotne, zatem na pewno ów temat był przez przewodnika poruszany, ale ja nic z tego nie pamiętam i już. Nadal więc pozostaje to dla mnie zagadką – jak to w ogóle było możliwe, żeby morskie jednostki znajdowały się w górskiej grocie? Czy były tam może jakieś specjalne windy, albo też zostały te barki tam jakoś uwięzione na skutek, na przykład tektonicznych ruchów gruntu czy wulkanicznej aktywności i w efekcie wypiętrzenia się podnóża tej góry..? Ot, nie wiem i tyle. Moja pamięć najwyraźniej mi w tym momencie zaszwankowała…
Ale za to wszystko to, co robiliśmy dzień wcześniej, pamiętam dokładnie. Tak, to zachowało mi się w rozumku doskonale, mogę więc akurat tymi wspomnieniami teraz się z wami podzielić. Czym mianowicie..? Otóż, następnego dnia od naszej wyprawy na wulkan wyruszyliśmy dość „silną grupą” na spacerek po Rabaulu oraz na pobliską plażę. Najpierw pozwiedzaliśmy sobie nieco to miasto, pozaglądaliśmy na tutejszy bazar, do sklepów oraz kilku knajpek, a potem całe popołudnie spędziliśmy na tutejszej plaży, zażywając tam zarówno morskiej, jak i słonecznej kąpieli. Och, bosko było, naprawdę bosko…
Ale samo miasto niestety zbyt wielkiego wrażenia na mnie nie wywarło. Owszem, wyglądało ono dość oryginalnie, a przede wszystkim egzotycznie, ale jakichś poważniejszych atrakcji jednak nie oferowało. Jakiego rodzaju atrakcje mam na myśli, skoro napisałem „poważniejszych”? – zapytacie zapewne. No, przede wszystkim chodzi mi o zabytki, których tu niestety nie dostrzegłem w ogóle, jak i też ewentualną obecność tutaj jakichś oryginalnych lokali, tzw. „knajpek z duszą”, jakichś barów czy tawern o swej własnej specyfice czy czegoś podobnego, ale w tym względzie również srogo się zawiedliśmy. Na nic takiego się tutaj nie natknęliśmy. Owszem, były tu jakieś knajpy, które rzecz jasna odwiedziliśmy, ale jednak „to nie było to”.
Dlaczego? Bo większość z nich była po prostu lokalikami urządzonymi „na modłę”… brytyjską. Czyli były to zwykłe puby z niklowanymi barami i standardowymi stolikami i siedzeniami, a takie knajpy – jak już dobrze wiecie – to siedlisko nudy, nudy i jeszcze raz nudy. I to wszystko. Żadnej specyficznej atmosfery w nich się nie odczuwało, a i nawet goście byli… jacyś tacy… nijacy – cisi, spokojni, milczący, przychodzący na coca-colę albo jedno piwo, które żłopali w pośpiechu, „w try miga” i czym prędzej wychodzili. Ot, prawdziwie angielskie bezguście, „bezklimatyczność” i brak jakiejkolwiek „duszy”…
No tak, ale plaża… prawdziwy cymes. W jednym miejscu kamienista, pokryta rafami lub skałą, w innym o podłożu ze starej zastygłej wulkanicznej lawy, w jeszcze innym zaś piaszczysta i czyściutka jak szkiełko, choć oczywiście… czarna niemalże jak smoła. Tak, czarna, bo przecież był to piasek pochodzący z osadów wulkanicznych, ale to rzecz jasna wcale nie znaczy, że był on brudzący, o nie. Był czysty jak łezki, a skrzył się w słońcu tak, jakby to były jakieś pomielone drobinki szkła, złota lub srebra, a w dodatku skrzypiał pod stopami nieomal tak samo jak… świeżo spadły śnieg.
Ale niestety, w przeciwieństwie do stanu odwiedzonej przez nas plaży, sama woda zatoki akurat w tym miejscu była fatalna. O nie, kryształowej czystości to ona bynajmniej nie była i nawet pomimo jej mocno ciemnego zabarwienia i tak widać w niej było mnóstwo pochodzących z lądu zanieczyszczeń. Nie sensu stricte śmieci na szczęście, bo żadnych pływających w niej, na przykład odpadów, plastikowych toreb czy butelek nie zauważyliśmy, ale za to kawałków roślin i drewienek, poodrywanych z dna wodorostów oraz liści było całe mnóstwo. No, po prostu zupa – zwłaszcza, że jej temperatura z pewnością oscylowała w granicach 35-36 stopni Celsjusza. Zatem, ochłodę dawała niewielką, a poza tym… to dno… Ufff…
Tak, najgorsze było właśnie to dno. Nie było tam bowiem w większości miejsc jedynie twardego gruntu, jakiegoś ubitego wulkanicznego piasku lub starej lawy, ale muł, który na dokładkę w niektórych rejonach miał nawet dość sporą głębokość. Sięgał on czasem nawet i do połowy ud, zrozumiałe więc, że kąpiel w takich warunkach, nie tylko że do zbyt wielkich przyjemności nie należała, to jeszcze wymagała od nas całkiem sporej odwagi. Zwłaszcza z tego powodu, iż w owym mule znajdowali się również jego niepożądani dla nas „mieszkańcy”, o których obecności dwóch naszych kolegów dość boleśnie się przekonało. Jeden z nich bowiem nadepnął w którymś momencie na jakiegoś kolczastego zwierza, który na domiar złego część swoich „harpuników” w jego stopie na pamiątkę mu pozostawił, a drugiego po prostu coś w kolano ugryzło. Tak, ukąsiło go coś prosto w rzepkę, i to tak mocno, że wyskoczył on czym prędzej z tegoż mułu jak oparzony, jęcząc z bólu i w dodatku z dosyć silnie krwawiącą raną!
Na ów widok z tej wody natychmiast wyskoczyliśmy także i my wszyscy, więcej już rzecz jasna do niej nie powracając, ale co się do tego czasu cieplutką wodą nacieszyliśmy, to już „nasze”. Podobnie zresztą jak całkowite ubabranie się w tym mule, bo potem po prostu baliśmy się już wejść z powrotem choćby i jedynie do samych kostek, żeby się tylko z tego błota poobmywać, tak więc niektórzy z nas nóżki pozostawili sobie jednak tym szajsem nadal pooblepiane, by w takim właśnie stanie powrócić na statek i dopiero tam je sobie dokładnie opłukać.
A zatem, jak widzicie, zażycie morskiej kąpieli w tym miejscu do szczególnie łatwych nie należało, ale i tak byliśmy wówczas bardzo zadowoleni. Po pierwsze dlatego, że zanim w ogóle doszło do owych dwóch pechowych incydentów, to już przez dość długi czas zdążyliśmy się w tej „zupie” zdrowo wytaplać, pobaraszkować i popływać, więc pod tym akurat względem zupełnie stratni nie byliśmy. Bo nasyciliśmy się tą kąpielą do woli i później mogliśmy się już z zupełnie czystym sumieniem na plaży powylegiwać, nie mając powodu żałować tego, iż do wody już wchodzić raczej nie powinniśmy. A po drugie; doznane przez naszych kolegów skaleczenia okazały się wcale niegroźnymi. Owszem, były one bardzo bolesne, co zresztą obaj zgodnie przyznawali, krwi również nie zabrakło, ale na szczęście żadnych dalszych zdrowotnych konsekwencji w wyniku tych zdarzeń nie było.
Ten Motorzysta, który doznał pokąsania w kolano, początkowo nawet nieco spanikował, bojąc się rzecz jasna tego, czy czasem owo ugryzienie nie było dziełem jakiegoś paskudnego i w dodatku jadowitego stwora, na przykład węża, ale po dokładnych oględzinach jego rany, jej obmyciu i zatamowaniu upływu krwi, doszliśmy do wniosku, że jest to zapewne… mocne „chapnięcie” szczypcami przez jakiegoś większego kraba, których zresztą w naszej okolicy nie brakowało. Tak więc chłopak się po pewnym czasie uspokoił, co jednak nie przeszkodziło mu… w dokonaniu zemsty na kilku współbratymcach winowajcy jego cierpienia! Od tego czasu zajął się on bowiem polowaniem na te wredne skorupiaki i trzeba przyznać, że jego osiągnięcia naprawdę były niczego sobie – kilka ładnych sztuk udało mu się „ustrzelić” kamieniami lub utłuc znalezionym w pobliżu grubym kijem. No cóż, tego to akurat pochwalać nie należy, ale… niech tam. Niechaj już mu będzie, wszak zemsta jest słodka, czyż nie? A poza tym, te jego „ofiary”, już po naszym powrocie na statek zlądowały w garnku i muszę przyznać, że... smakowały wybornie!
Temu drugiemu koledze natomiast, który z kolei nadepnął na jakiegoś kolczastego dennego stwora, już taki niezbyt elegancki cel nie przyświecał. Ani mu w głowie było urządzać jakieś późniejsze łowy na sprawców jego bólu – zwłaszcza że czego niby miałby w tym mule poszukiwać, skoro tego zwierzątka nawet na oczy nie widział? No tak, ale żarty na bok, bo akurat jego rany na stopie były już znacznie poważniejsze od tych, których doznał ów „krabowy mściciel”. Jego pięta bowiem dość solidnie opuchła, kolczastych „harpunów” miał w niej wbitych aż około dziesięciu, a zatem nasze przy nim zabiegi wcale do łatwych nie należały. Wszystkie wystające resztki kolców ostrożnie pourywaliśmy, udało nam się nawet ze trzy ich groty spod skóry usunąć, ale cała reszta niestety utkwiła zbyt głęboko i bez specjalistycznych narzędzi (a przede wszystkim bez właściwego odkażenia ran!) w żadnym wypadku dokonać tego nie mogliśmy. Zrobił to dopiero na statku nasz Lekarz, który dobrał mu się do tej pięty jak prawdziwy chirurg i bez specjalnego rozbabrywania ran uwolnił go z tej wątpliwej jakości bolesnej pamiątki z plaży. Po kilku dniach opuchlizna zeszła bez śladu, całe zdarzenie zatem pozostało dla niego już jedynie niemiłym wspomnieniem…
Moi drodzy – i tak oto dobrnęliśmy do szczęśliwego końca kolejnego rozdziału. Powiedzcie mi więc – podobało się wam w Papui-Nowej Gwinei..?
Oj tak, z pewnością tak…


No cóż, skoro rzeczywiście aż tak bardzo się wam tutaj spodobało, to miałbym dla was pewną propozycję. Mianowicie taką, ażeby jeszcze przez kilka następnych chwil w tym rejonie świata pozostać, zgoda? Pozwiedzajmy go jeszcze trochę, choć już nie na lądzie, ale od strony morza..! Tak, właśnie tak – od strony morza, bowiem w następnym rozdziale zamierzam zabrać was w dość długą, bo aż ponadtygodniową morską podróż z Papui do Indonezji. A będzie ona prowadzić właśnie z Rabaulu aż do położonego na Jawie portu o nazwie Surabaya.
Serdecznie więc do następnego rozdziału zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020