Jesteśmy już w odcinku czwartym (ech, jak ten czas leci), z którego przede wszystkim dowiecie się tego, jak... nie należy parzyć kawy... Ot co...
No a potem była… kawa. Przepraszam was gorąco ze tę nagłą zmianę nastroju, za to raptowne przejście z zadumy nad żołnierską mogiłą do tonacji podekscytowania nowym tematem, ale… takie to już jest życie, niestety. Wszak nie grzeszymy, powracając do teraźniejszości a pozostawiając za sobą tragiczną historię naszego świata, której niewielki fragment w postaci tegoż właśnie obelisku nam się przed oczami pojawił, prawda..? Tak więc kiedy powracaliśmy już do moteliku, zboczyłem na chwileczkę z naszej drogi, dokonując wtedy dość intrygującego odkrycia. Mianowicie, natknąłem się przy pewnej bocznej ścieżynce na krzaki kawowca (!), którego charakterystyczne czerwone owocki już z daleka rzuciły mi się w oczy. Nie były one wprawdzie częścią jakiejś kawowej plantacji, a jedynie rosnącymi dziko pojedynczymi drzewkami, jednakże wiszących na nich ziarenek było tak dużo, że po prostu nie mogliśmy się powstrzymać, ażeby ich sobie nie narwać i „aż pod sam sufit” nie powypychać naszych kieszeni.
Dlaczego – zapytacie – skoro bez odpowiedniej obróbki zbierane w naturze kawowe ziarna są zupełnie nic niewarte? Ot, w takim stanie użyć się ich przecież nie da, bo nawet gdyby chcieć je zmielić a potem zaparzyć, to i tak żadnego napoju z nich nie będzie..? No tak, zgoda, ale będący wtedy razem z nami nasz Steward dosłownie zaklinał się, że on całą technologię produkcji kawy – od zerwania jej ziarna, aż do samego jej parzenia – zna „od podszewki”, toteż jak tylko sobie tego nieco nazbieramy, to on nam wszystko na statku pokaże i za kawę „domowej roboty” się weźmiemy. No cóż, skoro tak, to… jazda! Rwać tego tyle ile się tylko da! I stąd właśnie ten nasz nieposkromiony, niczym niepohamowany zapał w zrywaniu tych cennych ziarenek – bo nawet jeśli nic z tego w efekcie zrobić się nie uda (a właśnie tak najprawdopodobniej będzie, wszak to wariant najbardziej ze wszystkich możliwy – bo co, Polaków nie znacie?), to przynajmniej cała nasza „domowa produkcja” stanie się dla nas świetną dodatkową atrakcją. Wszakże czy miał ktoś z was kiedykolwiek okazję uczestniczyć w tak specyficznym procesie – „od A do Z” – produkcji tego wspaniałego napoju? Chyba nie, prawda? Tak więc jeśli się Steward ze swoją wiedzą tego tematu dotyczącą ofiarował, to dać trzeba teraz chłopu szansę wykazania się nią w praktyce, no nie?
Zatem co? – zapytacie – Jak to w końcu z tym było? Wyprzedzę więc fakty, informując was, że w istocie miał on z sobą w tym rejsie bardzo ciekawą książkę, w której cały proces produkcji ziaren kawowca rzeczywiście był dość dokładnie opisany – z tym jednakże, iż nie był to niestety żaden konkretny podręcznik kulinarnej wiedzy lub jakiś poradnik, a jedynie… książka beletrystyczna. Ot, najzwyklejsza w świecie powieść przygodowa (jej tytułu już niestety nie pamiętam), choć przyznać jednocześnie trzeba, że ów temat potraktowany był w niej rzeczywiście dość obszernie i nawet szczegółowo. Czytaliśmy bowiem akurat te jej fragmenty, które o tej kawie traktowały – i właśnie dokładnie według zawartych tam wskazówek postępowaliśmy.
Zabawialiśmy się więc przez okres następnych około trzech tygodni w producentów tego szatańskiego napoju, mając rzecz jasna nadzieję, że finalnym efektem naszych starań będzie dla każdego z nas filiżanka gorącej i przepysznej (a jakże!) aromatycznej, lecz najważniejsze, że „od A do Z” WŁASNEJ ROBOTY kawy! A jak było w rzeczywistości? No cóż… Jak by to ująć..? Nnno, źle było, i tyle! Wyszła nam bowiem z tego tak potworna lura, że za nic w świecie nawet ruszyć tego nie było można – ot, gorsze to było aniżeli smoła i dziegieć razem wzięte! Choć przyznać muszę, że wysiłków swoich w tym specyficznym zajęciu nie żałowaliśmy. Nie pamiętam już kolejności tych wszystkich czynności, które w myśl zawartej w tej powieści instrukcji z tym ziarnami wyczynialiśmy, dlatego też szczegółowymi opisami naszej produkcji epatować was nie będę, ale co do jednego i tak byliśmy zgodni – warto było. Z pewnością warto, albowiem naszym podstawowym wówczas celem nie było przecież uzyskanie kawy na miarę tej brazylijskiej czy kolumbijskiej jakości, albo i nawet o choć znośnych (czyt. nie trujących) własnościach, ale przede wszystkim sama frajda towarzysząca nam na każdym etapie tegoż zajęcia, podczas którego zresztą całego szeregu „tajemniczych zabiegów i zaklęć” również nie brakowało.
Bo najpierw te wszystkie ziarna dokładnie opłukiwaliśmy, potem suszyliśmy na słońcu, coś tam z nich wyskubywaliśmy, poddawaliśmy jakiejś przedziwnej fermentacji z użyciem dostępnych w naszej kuchni produktów i przypraw, pilnowaliśmy ich leżakowania jak oczka w głowie, chuchaliśmy i dmuchaliśmy na nie jak na najcenniejszy z cennych skarb, potem znowu były jakieś suszenia i powtórna obróbka z użyciem kuchennej chemii, itd., itp. Ot, jaka szkoda, że tego całego procesu sobie jednak wtedy nie wynotowałem – byłoby teraz do niniejszych „Wspominek” jak znalazł… (No, już choćby tylko po to, żeby się teraz móc zorientować co w ogóle w tym wszystkim zrobiliśmy źle, prawda..?)
Na sam koniec natomiast, kiedy w naszym rejsie zbliżaliśmy się już do Morza Czerwonego (ot, sami więc widzicie jak długi to był proces, jak bardzo niewdzięczna jest rola „kawiarza”), otrzymane przez nas ziarenka - już zielone i nawet nieźle wyglądające! – poddawaliśmy ostatecznemu krokowi naszej technologii – czyli paleniu. A dokonywaliśmy tego na rozgrzanych w naszych kuchennych piecach blachach, mieszając nieustannie wszystkie ziarna drewnianymi łyżkami tak długo, aż nie przybrały one pięknego (tak!) brązowo-czarnego koloru (jednak!) i… nie poczęły rozsiewać wokoło siebie przecudnego kawowego aromatu (jednak, jednak, jednak!). A na dokładkę – jakżeż one pięknie po owym paleniu wyglądały..! Przepysznie, zachęcająco, nad wyraz apetycznie, no i… w ogóle… Wiadomo…
No tak, ale cóż z tego jednak, że otrzymaliśmy w sumie dość ładnie wyglądający i pachnący (i to naprawdę kawą!) produkt, skoro zupełnie nie poszło to w parze z jego smakiem..?! Bo on był naprawdę iście diabelski, bez dwóch zdań. Powiem więcej – to chyba nawet kawa nie była! Nawet pomimo faktu, że przecież wszyscy dobrze widzieliśmy jakiego rodzaju ziarna na naszą uroczystą kawkę mielimy. Tak, na „uroczystą”, bowiem taka okazja – własnoręcznie od samego zerwania z krzaka aż do finałowej filiżanki (choć w rzeczywistości były to zwykłe ceramiczne i ohydne kubki) przygotowana kawa! – musiała się doczekać swojej, należnej sobie celebry, czyż nie? Toteż tak właśnie uczyniliśmy, choć niestety już z powyżej opisanym żałosnym skutkiem.
Bo w istocie, tego gów*a wypić się po prostu nie dało! Tak więc po ponad dwudziestu długich dniach naszych starań i rozmaitych zabiegów te wszystkie ziarenka zlądowały w śmieciach, ale… wspomnienia tych dni oraz przeżytej frajdy pozostały w nas na zawsze. Pytanie tylko, cóż takiego w ogóle w naszej „technologii” nawaliło? Cóż w tym procesie zawiodło, czyżby w tej książce instrukcja była jednak zła lub niekompletna, czy też może produkty były do d… ? Począwszy od jakości i rodzaju tych napotkanych przez nas kawowych krzaczków i samych ich ziaren, a na jakości naszych kuchennych dodatków skończywszy..? Wszak wzięte wtedy do fermentacji środki były zaledwie zamiennikami tych, których użyć się powinno, to jasne. Zresztą myślę, że akurat to aż tak ważne nie jest, bowiem i tak w efekcie tego wszystkiego jedno mogę napisać na pewno; zdarzyło mi się w życiu pić (bo aż trzy duże hausty przełknąć mi się udało, zanim mnie nie obrzydziło do reszty) własnoręcznie „od A do Z” wyprodukowaną i przyrządzoną filiżankę (no dobra, wyszczerbiony kubek) kawy – od samego zerwania jej ziaren bezpośrednio z krzaka aż po moment jej parzenia w statkowej mesie, ot co. Mam się zatem czym pochwalić..? Chyba tak, bo radocha i przygoda były jednak przednie. Cała reszta natomiast… No cóż; „the rest is silence”…
Jak widzicie, powyższą dygresję jednak mimo wszystko zakończyłem akcentem optymistycznym – bo owszem, własnoręcznie wyprodukowany przez nas „kawopodobny” napój do konsumpcji absolutnie się nie nadawał, ale przecież nikt z nas również się nim… nie zatruł..! Ba, nawet nikt z tego powodu nie zwymiotował, czyli – jak by na to nie patrzeć – to jakiś sukces jednak był, prawda? No dobrze, ale porzucam już ten sarkastyczny ton, czym prędzej powracając do poprzednio porzuconego tematu – czyli do fragmentu naszej wycieczki, kiedy to „zakotwiczyliśmy” w hotelowym barze, gdzie ze szklaneczkami w ręku oddawaliśmy się pełnemu relaksowi.
Dygresja o kawie skończona, więc najwyższy już czas powrócić do opisu naszej ówczesnej wycieczki, bo przecież powoli zbliżamy się do końca rozdziału o Papui-Nowej Gwinei. Zapraszam zatem teraz do lektury odcinka następnego, już ostatniego...
louis