Geoblog.pl    louis    Podróże    Morska podróż Rabaul-Surabaya    Morska Podróż Rabaul-Surabaya
Zwiń mapę
2018
14
sie

Morska Podróż Rabaul-Surabaya

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Rabaul
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Hej, witam...
Pozostańmy jeszcze trochę właśnie w tym rejonie świata, zgoda? Pozwiedzajmy go jeszcze trochę, choć już nie na lądzie, ale od strony morza. Tak, właśnie tak – od strony morza, bowiem zamierzam teraz zabrać was w dość długą, bo aż tygodniową morską podróż z Papui do Indonezji. A będzie ona prowadzić właśnie z Rabaulu aż do położonego na Jawie portu o nazwie Surabaya.



PODRÓŻ MORSKA Z RABAULU DO PORTU SURABAYA W INDONEZJI

Dlaczego akurat taką trasę wybrałem..?
Otóż dlatego, iż pokonując ją w swoim życiu aż pięciokrotnie, za każdym razem miałem okazję nasycić tu oczy przepięknymi widokami, jak i również przeżywać niezwykłe w swej naturze wydarzenia. Bo i sama trasa zresztą jest naprawdę – jak rzadko która – niezwykle interesująca. Egzotyczna, oryginalna i przeciekawa, wierzcie mi. Podczas niej nieomal każda wachta przynosi coś nowego, od cieszących oko widoczków tutaj aż się roi i praktycznie rzecz biorąc dla każdego ciekawego świata podróżnika po prostu nie ma tu miejsca na nudę. Właśnie dlatego więc zdecydowałem się ją wam pokrótce opisać. Tak, zrelacjonuję ją ze szczegółami – choć rzecz jasna nie ze wszystkimi, bo w tej materii na pewno przesadzać nie będę – jednakże uczynię to w takiej formule, ażeby „za jednym zamachem” zamieścić wszystko, co mi się tutaj udało przeżyć i zobaczyć. W jakiż to sposób więc..?
Ot, w bardzo prosty, moi kochani. Ponieważ, jak już wspomniałem, przemierzałem ów szlak aż pięciokrotnie, to oczywistym jest, że pisać o tym pięć razy nie będę – wszak byłby to absurd jakich mało. Ale oczywistym również jest i to, że podczas każdej takiej podróży dokonane tu obserwacje oraz przeżyte epizody były inne – tak więc, jeśli zbiorę je wszystkie „do kupki” i opiszę je tak, jakby miały miejsce w trakcie tylko jednego takiego okołotygodniowego morskiego „przelotu” (dla niezorientowanych wyjaśnienie – marynarze każdą podróż z portu do portu nazywają po prostu „przelotem”), to… Wiadomo, powstanie wtedy opis zaledwie jednej podróży, ale za to pełen najprzeróżniejszych wizualnych wrażeń oraz prosto z życia wziętych szczegółów.
Gotowi..? A zatem zaczynamy…
Rabaul, jak już dobrze wiecie, znajduje się na północno-wschodnim krańcu wyspy o nazwie Nowa Brytania, leżąc na jej dość dużym półwyspie Gazelle, który z kolei położony jest dokładnie na styku dwóch mórz; Morza Bismarcka i Morza Solomona. Wyruszając w drogę do Indonezji musimy więc kierować się najpierw na południe, a potem na zachód w stronę łączącej oba te morza cieśniny o nazwie Vitiaz Strait. Płyniemy więc wzdłuż Nowej Brytanii, nawet dość blisko jej brzegów, oczywiście podziwiając oferowane nam przez nią wprost przepiękne krajobrazy.
Bo cóż takiego widzimy..? Otóż, góry, góry i jeszcze raz góry, w większości zresztą wulkany, porośnięte gęstą i o soczystej zieleni dżunglą, będącą w dodatku dosłownie na wyciągnięcie ręki. Piękne, naprawdę piękne widoki. Nie będę tu rzecz jasna nadmiernie wdawał się w szczegóły i podawał zbyt dużo nazw, zarówno przylądków i zatok, jak i samych gór, bo to oczywiście uczyniłoby tę relację nazbyt nudną, toteż ograniczę się jedynie do podawania nazw obiektów najważniejszych lub najbardziej z poznawczego punktu widzenia spektakularnych.
Żeglując wzdłuż południowego wybrzeża Nowej Brytanii przez cały czas mamy po naszej prawej burcie prawdziwą feerię cudownych widoków – przewspaniale wyglądające góry i stożkowate wzniesienia wulkanicznych kraterów, w niektórych rejonach sięgające zresztą – i to całkiem blisko brzegów! – wysokości aż około 1000 metrów! Łatwo więc sobie możecie wyobrazić jak pięknie musi przebiegać taka podróż w scenerii piętrzących się nieomal nad samą głową porośniętych dżunglą wulkanicznych stożków, prawda? Ot, jak dla mnie, to bajka, i tyle. Zwłaszcza że jeśli doda się jeszcze do tego informację, iż w wielu przybrzeżnych rejonach znajduje się całe mnóstwo małych, otoczonych wianuszkami raf wysepek, na których rozbijające się fale wystrzeliwują w górę wysokimi na kilka metrów słupami wody lub jej wachlarzowato wyglądającymi rozpryskami, to wyobraźnia musi podpowiedzieć, że takie pejzaże z całą pewnością każdego estetę za serce chwyci, czyż nie?
W takiej to właśnie scenerii posuwaliśmy się wzdłuż południowych wybrzeży Nowej Brytanii około osiemnaście godzin, aż do momentu, w którym znaleźliśmy się u wrót Cieśniny Dampiera, w której pobliżu zrobiliśmy zwrot na północny-zachód, by po minięciu wysoko wypiętrzającej się ponad powierzchnię wód Morza Solomona wyspy Umboi wpłynąć wreszcie w Cieśninę Vitiaz, będącą początkiem wspomnianego już morza Bismarcka. I co pierwsze rzuca się nam natychmiast w tym rejonie w oczy..? Otóż, najpierwszym naszym spostrzeżeniem jest wiejący tu bardzo silny południowo-wschodni wiatr. Tak silny (dochodzący nierzadko nawet i do 9 stopni w skali Beauforta!), że cała powierzchnia wód Cieśniny Vitiaz staje się biała jak mleko. Gdzie by nie spojrzeć, czy to ku wybrzeżom Nowej Gwinei, czy ku wyspie Umboi, przed siebie, czy za siebie, to wszędzie widzi się mocno spienione fale, dość strome i o białych grzywach, gnające szybko w kierunku Morza Bismarcka, zaś w połączeniu z silnym w tym miejscu prądem tworzące w wielu miejscach prawdziwie gwałtowne kipiele. Obserwując to natomiast z wysokości statkowego mostka ma się czasem wrażenie, że powierzchnia wody przypomina raczej tę z gotującej się w garnku strawy, aniżeli obraz powierzchni tropikalnego południowego morza.
Takiego zjawiska nie napotykamy tu oczywiście przez zbyt długi okres czasu – ot, zaledwie około 3-4 godziny, akurat tyle, ile potrzeba do sforsowania tej cieśniny, ponieważ zaraz za nią ponownie zaczyna się piękna i gładka jak jeziorko tafla spokojnego morskiego akwenu. I tak naprawdę, to dopiero wówczas można się spokojnie rozejrzeć dookoła. Cóż wtedy widzimy..? Przede wszystkim, kiedy spojrzy się poza prawą burtę, dostrzega się natychmiast ogromną, sprawiającą wrażenie „królującej” nad całą cieśniną górę o nazwie Mount Bel – wulkan, będący najwyższym wzniesieniem wspomnianej wyspy Umboi. Nieco w lewo od niej zauważa się kolejny wulkaniczny szczyt, położony na niewielkiej wysepce Tolokina – nie jest on już wprawdzie aż tak dominującym nad całą okolicą obiektem jak Mt. Bel, ale z kolei jego wspaniały stożkowaty kształt wydaje się być wręcz „wzorcowym”, iście „podręcznikowym” przykładem wulkanu. Wygląda on bowiem z oddali wprost majestatycznie, jest idealnym regularnym geometrycznym stożkiem, ze szczytem otoczonym wianuszkiem cumulusów, wyglądających dosłownie jak aureola oraz z wąską strużką wydobywającego się z jego krateru dymu.
Po następnych około 2 godzinach jazdy przepływamy tuż obok wyspy o nazwie Long Island, która z racji swej wręcz niezwykłej budowy jest geograficznym i tektonicznym tworem najprawdopodobniej nigdzie indziej na świecie nie spotykanym. Jest ona bowiem prawie idealnie okrągła (choć nazywa się – o paradoksie – Długa), na swych brzegach niezbyt wysoka, bo okalające ją strome wzgórza mają zaledwie około 300 metrów wysokości („zaledwie”, oczywiście w porównaniu z otaczającymi ją zewsząd wulkanicznymi stożkami, rozsianymi tu w całej najbliższej okolicy), z niewielkimi wypiętrzeniami na jej południowym oraz północno-zachodnim brzegach o nazwach, odpowiednio; Bunaga Peak i Mount Reamur.
Jednakże wewnątrz tego swoistego okrągłego „wału” wypiętrzonych wzgórz znajduje się, również prawie idealnie okrągłe jezioro o nazwie Wisdom Lake (czyli Jezioro Mądrości), na którego dnie z kolei znajduje się… podwodny krater aktywnego wulkanu, powodujący, że samo jezioro jest dla ludzi raczej bardzo rzadko dostępne – oczywiście ze względu na dość wysoką temperaturę jej wód w okresie wzmożonej aktywności zatopionego wulkanu. Ciekawe, prawda..? Geograficzny twór jak nic kojarzący się ze słynnymi rosyjskimi „babuszkami-matrioszkami”, o których zwykło się mówić „baba w babie, itd.…) – bo przecież mieć w Naturze do czynienia z czymś co śmiało można by określić jako… „wulkan w wulkanie”, to jednak prawdziwa rzadkość, nieprawdaż..?
Przez następne pięć godzin posuwamy się kursem północno-zachodnim, pokonując wody dość sporych rozmiarów zatoki Astrolabe, nad którą rozlokowało się największe miasto północnego wybrzeża Nowej Gwinei, Madang. Natrafia się więc tutaj co pewien czas na jakieś przecinające drogę statki, właśnie do tego lub z tego portu zdążające, ale już potem, kiedy zbliżamy się do Cieśniny Isumrud oraz leżącego nad nią wysokiego i stromego Przylądka Croisilles, jakikolwiek ruch dosłownie zamiera i przez najbliższe 3-4 dni podążać będziemy już przez wodne pustkowia, bez napotykania po drodze żadnej innej jednostki. Bo dalej będzie już tylko dziko, dziko i jeszcze raz dziko.
Ale póki co, jesteśmy przecież jeszcze na wodach Astrolabe Bay i do Cieśniny Isumrud dopiero się zbliżamy, zatem pozwólcie, iż poświęcę jej choć dwa-trzy najbliższe zdania. Otóż, przez wspomniane kilka godzin widzimy po naszej lewej burcie, choć już nie tak blisko jak poprzednio, cały szereg wypiętrzających się na wybrzeżu Nowej Gwinei wulkanów – również nieomal regularnych stożków, od których zresztą tutaj aż się roi. Ich nazw już wymieniać nie będę, bo przecież od ich nadmiaru niedługo może się wam dokładnie pomieszać w głowie, a przez to przeoczyć możecie te, które akurat z rozmaitych względów zapamiętania są warte – powiem jedynie tyle, że stoją one tutaj niemalże jak żołnierze na apelu, w szeregu, jeden za drugim. I co tylko jednego gubi się z oczu, bo statek od niego się oddala, to już „posłusznie” w polu widzenia zjawia się następny – dumnie prężąc się przed naszymi oczyma swoim pięknym stożkiem oraz „salutując” nam smugami snującego się z krateru dymu. Wiem, „zajechałem” teraz patosem i poezją na całego, ale wierzcie mi – tam naprawdę można się poczuć urzeczonym.
No i wreszcie wpływamy w Cieśninę Isumrud. I co widzimy..? Najpierw po naszej prawej stronie pojawia się wulkanicznego pochodzenia niezamieszkała wyspy Bagabag, otoczona wianuszkiem koralowych raf tak szczelnie i na tak małych głębokościach się znajdujących, że wysepka ta praktycznie jest zupełnie od strony wody niedostępna. Owszem, na jej południowym brzegu znajduje się mała płytka zatoczka o nazwie New Year Bay (Zatoka Noworoczna więc), ale piętrzące się wysoko na jej piaskach fale przyboju w istocie uniemożliwiają w tym miejscu bezpieczne lądowanie na brzegu jakichkolwiek małych łodzi czy szalup, dla nieco większych jednostek natomiast, na przykład rybackich kuterków, jest ona z kolei zbyt mała i o nazbyt wąskim do niej prowadzącym wśród raf przesmyku.
Stoi więc sobie przed naszymi oczyma taka nieomal niedostępna dla ludzi i dość wysoka wysepka, jednak o obwodzie swej linii brzegowej sięgającej aż 30 kilometrów (nie w kij dmuchał więc, prawda?), stanowiąc barierą swoich otaczających ją raf taką zaporę dla biegnących ku północy fal zatoki Astrolabe, że rozbijając się o owe skały wzbijają się one wysoko pionowo w górę, opadając potem w taki sposób, jakby to był jakiś dość duży znajdujący się na brzegu wodospad. Tak to przynajmniej z oddali wygląda, z odległości tych około 10 mil, w których obok tej wysepki przepływamy – a muszę powiedzieć, że wszystko razem prezentuje się naprawdę prześlicznie, iście bajkowo.
Pół godziny później natomiast, już na wodach Cieśniny Isumrud, przesuwamy się bardzo blisko kolejnej wyspy tego samego archipelagu, mianowicie, wyspy Karkar, na której z kolei znajduje się – wyglądający tak, jakby nam dosłownie „wisiał” nad głowami – potężny wulkan Mount Kunugui. Bo w istocie, wyobraźcie sobie, że macie w odległości zaledwie 4-5 kilometrów od siebie idealnie stożkowatego kształtu górę, wznoszącą się – uwaga – aż do wysokości około dwóch kilometrów! Wygląda więc ona z perspektywy statkowego mostka nieomal jak sięgająca samego nieba ściana, przy której przez kilkanaście kolejnych minut się przepływa, natomiast porastające jej zbocza gęste, złożone jedynie z kokosowych palm gaje, wydają się być dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wierzcie mi – widok ten jest iście szatański, a i nawet ma się chwilami takie wrażenie, jakby się siedziało w przedziale kolejowego wagonu i wyglądając przez okno widziało za nim jedynie ścianę wysokiego i szybko przesuwającego się w tył lasu. Bajka, po prostu bajka…
Przepływać zresztą aż tak blisko południowego wybrzeża wyspy Karkar w pewnym sensie jest się zmuszonym, albowiem południowe rejony tej cieśniny, czyli okolice przylądka Croisilles oraz dalsza część północnego brzegu Nowej Gwinei w kierunku północno-zachodnim (czyli teren leżący vis a vis tejże wyspy) jest wciąż jeszcze, aż po dziś dzień zresztą, niedokładnie zbadany! Tak, właśnie tak – wyobraźcie sobie bowiem, że jakiejkolwiek mapy tych okolic by nie wziąć do ręki (chodzi oczywiście o mapy nawigacyjne), to w olbrzymiej ilości miejsc zawsze napotyka się adnotację; „unsurveyed” (niezbadane). A co to oznacza dla dużego handlowego statku o zanurzeniu około dziesięciu metrów i prędkości jazdy dochodzącej do dwudziestu węzłów, to chyba dodawać nie muszę, prawda? Wszak żeglowanie tak sporej wielkości i tak szybką jednostką w pobliżu prawie w ogóle (!) niepoznanego akwenu, w którym aż roi się od podwodnych przeszkód w postaci nieodkrytych jeszcze raf, skał i mielizn (które zresztą bardzo często nawet i gołym okiem z wysokości mostka się dostrzega!) zupełnie by sensu nie miało. Wiadomo, po cóż bowiem narażać się na tak wielkie niebezpieczeństwo, nieprawdaż?
Dlatego też dla absolutnej pewności trzymać się trzeba od takiego rejonu z daleka, a posuwać się wzdłuż akwenu znanego, dobrze na mapach oznakowanego i bezpiecznego dla statku – a ten, akurat w tejże cieśninie, znajdował się właśnie w jej północnej części, czyli tuż przy brzegu wyspy Karkar. Płynęliśmy więc pod tą porośniętą kokosami zieloną „ścianą” zbocza wulkanu Mt.Kunugui jakby wzdłuż jakiegoś gigantycznego żywopłotu, chłonąc zresztą te przepiękne widoki jak gąbka oraz sycąc nimi oczy przez niemalże całą godzinę potrzebną do tranzytu tegoż rejonu.
Na tejże wyspie znajduje się także i inny wulkan, położony zresztą wcale nie tak daleko od wspomnianego Mt.Kunugui, bo zaledwie około dwa kilometry na północ od niego, o nazwie Mt.Uluman, ale nawet pomimo jego znacznie większej aktywności (objawiającej się nieustannie wydobywającym się z jego krateru dymem) oraz również całkiem „słusznych” jego rozmiarów, nie stanowi on już jednak dla przepływających tuż obok statków aż tak spektakularnego widowiska jak ów wspomniany powyżej, stojący nieomal na samym brzegu gigant Kunugui. Wydaje się on bowiem nieco „schowanym za plecami” tego pierwszego, stoi niejako w jego tle, a poza tym… w owym bogactwie wulkanicznych tworów w całym tym rejonie jest on już „tylko” jednym z wielu mu podobnych, czyż nie..? Ot, taki sobie „zwykły wulkan”, których widokami w międzyczasie każdy z nas zdążył się już nasycić do woli…
Czyżby..? Otóż nie – moi drodzy – albowiem już niedługo pokaże się przed naszymi oczyma wulkan następny, który jawić nam się będzie jako absolutnie wyjątkowy, bo nawet i w tym przebogatym w takowe atrakcje rejonie pod wieloma względami spośród swoich sąsiadów zdecydowanie się wyróżnia. Czym? – zapytacie. O tym za chwileczkę, bowiem najpierw musimy jeszcze do niego podpłynąć, prawda? Zatem, przecinamy wzdłuż Cieśninę Isumrud, żegnamy długo jeszcze majaczące za naszymi plecami wulkany na wyspie Karkar i powoli zbliżamy się do Przylądka Gourdon.

Ale o tej następnej „wulkanicznej atrakcji” tegoż rejonu napiszę już w odcinku kolejnym, na który już teraz gorąco was zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020