Geoblog.pl    louis    Podróże    Morska podróż Rabaul-Surabaya    Morska Podróż Rabaul-Surabaya-2
Zwiń mapę
2018
14
sie

Morska Podróż Rabaul-Surabaya-2

 
Papua Nowa Gwinea
Papua Nowa Gwinea, Manam Island
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 793 km
 
Szybko powracamy do naszego aktualnego „wulkanicznego tematu”, bo właśnie zbliżamy się do takiej góry, która z wielu względów naprawdę jest w tej dziedzinie górą szczególnego rodzaju. Dlaczego..? Zapraszam do lektury...

I ponownie w zasięgu naszego wzroku, z lewej burty, pojawia się przepięknie wyglądające zielone wybrzeże, z wypiętrzającymi się ponad brzegiem wysokimi wzgórzami, porośniętymi wysoką trawą i z gdzieniegdzie tylko rozsianymi tu kępami kokosowych palm. Akurat w tym miejscu bowiem nie zauważa się gęstego lasu a jedynie z rzadka rosnące pojedyncze drzewa, ich niewielkie skupiska lub palmowe gaje, natomiast nieco dalej, już po minięciu rzeczonego przylądka, przestaje być aż tak „łyso” i znowu pojawiają się gęste tropikalne lasy oraz górujące nad okolicą - z tym, że widziane już znacznie dalej w głębi lądu - wulkaniczne stożki. Z wyjątkiem rzecz jasna jednego, który właśnie wtedy w pełnej swojej krasie pokazuje się na naszym kursie. A jest to ów wspomniany już przeze mnie wyjątkowy w swej naturze wulkan o nazwie Manam.
Dlaczego wyjątkowy..? Ba, dla znawców tematu oraz dla mieszkających w takich rejonach ludzi z pewnością niczym nienaturalnym się on nie wyróżnia – ot, po prostu widać go znacznie lepiej od wielu innych, i tyle – ale dla nas, czyli dla osób żyjących z dala od takowych atrakcji (bo przecież w Polsce mamy zaledwie jeden jedyny taki obiekt i to w dodatku już od wielu tysięcy lat wygasły „na amen”, gdzie już zresztą nawet krateru nie ma) jest on jednak czymś zdecydowanie bardziej spektakularnym od całego szeregu innych, napotykanych dotychczas na naszej drodze wulkanów. A dlatego, że akurat w jego wypadku, wszystko co tylko może atrakcyjnego w tej materii wychwycić nasze oko, ucho i nos ma się dosłownie „wyłożone jak na tacy”.
Tak, moi drodzy, bo nie dosyć, że jest tenże wulkan wprost przepiękną i o regularnym, wręcz „podręcznikowym” stożkowym kształcie górą – a zatem, stanowi on już swoim własnym widokiem prawdziwą ucztę dla oczu – to jeszcze bardzo często zdarza się tak, że go… słychać i czuć! Wyobraźcie więc sobie taki obrazek; jesteście na statku przepływającym w odległości zaledwie 2-4 kilometrów (sic! Wierzcie mi, to bardzo, bardzo mało!) od samego krateru przepotężnego wulkanu, wznoszącego się na wysokość aż ponad 1800 metrów nad poziom morza! Gigant, prawdziwy gigant - zważywszy że wysepka, na której jest on położony, to tak właściwie… jedynie sam szczyt owej góry wynurzającej się z dna oceanu aż na wspomnianą prawie dwukilometrową wysokość ponad powierzchnię wody! Widok rewelacyjny..!
A w dodatku, podczas tej niezwykłej podróży u samych stóp tego wierzchołka ma się okazję doświadczyć całej palety doznań związanych z obserwacją z bardzo bliska aktywnego wulkanu. A zatem – widzi się wprost jak na dłoni przepiękny i szalenie wysoko wznoszący się pióropusz wydobywającego się z krateru gęstego niemalże tak, jak podczas jakiegoś pożaru, ciemnego dymu. W powietrzu unosi się wyraźny zapach siarki, nierzadko tak intensywny, że aż ma się wrażenie, iż dosłownie za chwileczkę zostanie się zasypanym popiołami lub zalanym lawą, bowiem towarzyszyło nam wtedy takie odczucie, jakbyśmy znajdowali się już na wyspie lub nawet w głębi samej góry! Niesamowite uczucie, wierzcie mi. Zdarzyło mi się to wprawdzie zaledwie dwa razy na moje aż pięć tranzytów w tym rejonie, ale i tak mogę być zadowolonym, że los w ogóle pozwolił mi na osobiste dokonanie takowych obserwacji – że mi wspomnianej atrakcji nie oszczędził.
Mało tego – przepływając tędy w Sierpniu 1985 roku miałem jeszcze dodatkową szansę widzieć wulkan Manam w czasie jego okresowej wzmożonej aktywności. A zatem, oprócz wszystkich wymienionych powyżej zjawisk doszło do tego jeszcze jedno – i to jak bardzo widowiskowe! – mianowicie, mijana przez nas od północy góra wyraźnie… mruczała! Tak, moi drodzy, wówczas dopiero czuło się prawdziwą potęgę wulkanicznej natury (za wyjątkiem rzecz jasna samej erupcji, której niestety jeszcze nigdy na własne oczy zobaczyć mi się nie udało) – wulkan burczał i mruczał jak kot, wydając z siebie wyraźnie słyszalne dźwięki, przypominające jakby kipienie gotującej się pod przykrywką wody; taki specyficzny rodzaj… bulgotania. Wyobrażacie to sobie..?
Jak więc sami widzicie, pisząc o tym wulkanie, że jest on z pewnych względów jednak wyjątkowy i spośród innych się wyróżniający, miałem dużo racji, prawda? Wszak – słyszeć na własne uszy wydobywające się gdzieś z wnętrza ziemi groźne pomruki, poczuć własnym nosem drażniącą nozdrza iście piekielną woń siarki oraz widzieć na własne oczy gęsty, wysoko wystrzelający w niebo pióropusz dymu, to chyba jednak niezbyt codzienne doznanie, czyż nie..? Tak więc z całą pewnością mogę być swojemu losowi wdzięczny za to, iż takich atrakcji mi w życiu nie poskąpił, bowiem – jak podejrzewam – nawet i wielu zawodowym podróżnikom nie zawsze udaje się na swojej drodze coś podobnego napotkać.
Ale najlepsze zachowałem na koniec… Tak, moi kochani, będzie jeszcze atrakcji z tym wulkanem związanych ciąg dalszy. Mianowicie to, iż pragnąłbym wam zakomunikować, że jest jeszcze jeden bardzo specyficzny element, który stawia wulkan Manam w pierwszym szeregu podobnych mu obiektów na całym świecie. Otóż, kiedy przepływa się tuż obok niego od strony południowej, czyli pokonując wąską Cieśninę Stefana, to ma się nawet okazję zobaczyć część wnętrza jego krateru! Oczywiście tylko wówczas, kiedy nie jest on akurat przesłonięty chmurą ulatującego zeń gęstego dymu, jednakże moje życiowe szczęście również i na to mi kiedyś zezwoliło – byłem tu bowiem w Styczniu roku 1989, kiedy to nasz Kapitan odważył się na forsowanie tegoż niezbyt szerokiego przesmyku Stefana, zamiast zwyczajowej jazdy „górą” (czyli od północnej strony wyspy) i to akurat wtedy, kiedy wulkan niemalże „spał”. A zatem, mieliśmy niepowtarzalną okazję do jego częściowo odkrytego krateru – z odległości około 3-4 kilometrów wprawdzie, ale jednak – do wnętrza zajrzeć! Krater ów nie jest bowiem położony dokładnie w płaszczyźnie poziomej, ale pod pewnym kątem nachylony, jego szczytowe krawędzie tworzą bowiem owalne „dziurawe zbocze” – i to „patrzące” akurat prawie dokładnie w kierunku leżących naprzeciw niego północnych brzegów Nowej Gwinei. Czyli w kierunku przylądka o nazwie Condor Point.
I cóż takiego w owym kraterze się widzi..? Ano… niezbyt wiele, niestety. No tak, ale czegóż w końcu mielibyśmy się spodziewać, skoro sam szczyt tejże góry „wisi” nad naszymi głowami na wysokości nieomal dwóch kilometrów..? Jego dna zatem zobaczyć oczywiście absolutnie nie można, a jedynie wewnętrzne, prowadzące do środka (do piekła..?) stoki, ale nawet i to jest już wystarczająco widowiskowe, ażeby móc te obrazy na całe swoje życie spamiętać. Owszem, mam z tego miejsca specyficzną pamiątkę – kilka nakręconych filmików video, i to również z ujęciami „zaglądającymi” poprzez dym do wnętrza góry – to jednakże nie to samo, co bezpośrednia obserwacja dokonywana przy pomocy „uzbrojonego” w dobrej jakości lornetkę oka. Bo przecież na obiektyw kamery żadnej lunety założyć się nie da, taki film zatem nie oddaje w pełni tego, co się widzi w naturze, to jasne. A widzi się wprawdzie niewiele, ale za to… no, jak to ująć..? Może tak; czy widok czerwonawych oraz pociętych głębokimi i podłużnymi, wyżłobionymi niegdyś przez rozpaloną lawę „koleinami” stoków, „spadających” stromymi ścianami w głąb ziemi, należy do widoków dość często spotykanych, czy też może jednak do niecodziennych..? Odpowiedź jest oczywista, prawda?
I takim to właśnie tenże wulkan na całe życie się zapamiętuje – każdy zresztą, komu było kiedykolwiek dane go z tak bliskiej perspektywy oglądać, to przyzna – jako górę przepotężną, majestatyczną i oczywiście groźną. Ostatnia jego erupcja miała wprawdzie miejsce dość dawno, bo w roku 1957, ale jej powtórki spodziewać się należy dosłownie w każdej chwili, a jak twierdzą specjaliści, z całą pewnością – i to podobno już niedługo – to nastąpi. No cóż, widząc go kilkakrotnie na własne oczy z aż tak małej odległości oraz podziwiając wszelkie związane z jego „życiem” zjawiska w sposób jak najbardziej „namacalny”, niemalże „organoleptyczny”, jestem skłonny w te prognozy bez zastrzeżeń uwierzyć, żałując jednocześnie ogromnie, że nie będzie mi już najprawdopodobniej nigdy więcej dane w jego pobliżu się znaleźć. Szkoda, gdyż widzieć Manam w pełnej krasie podczas jego erupcji..?! Ach, to by było to..!
Minęliśmy już więc ten wspaniale się prezentujący, wynurzający się z dna oceanu wierzchołek i podążamy dalej – płyniemy teraz kursem północno-zachodnim w kierunku archipelagu wysp Schouten, oczywiście nadal wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei. I już po zaledwie dwóch godzinach czeka nas następna niecodzienna atrakcja – kolejne na naszej trasie wizualne doznanie, którego nigdy w życiu się nie zapomina. Jest to mianowicie jazda poprzez wypływający daleko w morze nurt uchodzącej tu do Pacyfiku rzeki o nazwie Sepik. Jej stosunkowo wąskie ujście znajduje się pomiędzy dwoma niezbyt wysokimi przylądkami, Girgir oraz Wabus, będącymi niejako „bramą” tejże rzeki, której szybki bieg wcale na samym brzegu Nowej Gwinei, między wspomnianymi cyplami, się nie kończy. O nie, bynajmniej – płynie ona bowiem znacznie dalej, jednakże już nie swoim naturalnym lądowym korytem, ale… po powierzchni oceanu – i to jak płynie! W sposób tak spektakularny, tak widowiskowy, że aż oczy trudno od tegoż specyficznego zjawiska oderwać!
Bo też rzeczywiście jest na co popatrzeć! Przede wszystkim, Sepik River jest rzeką jak na tutejsze warunki bardzo dużą. Liczy sobie bowiem aż około 1300 kilometrów długości (dużo więcej zatem niż nasza Wisła) i w dodatku różnica poziomów jej biegu, od źródeł do ujścia, jest dość znaczna, a co za tym idzie jej nurt jest naprawdę, jak na tak dużą rzekę, dość szybki. Nic dziwnego zresztą, albowiem jest ona jednocześnie nie tylko, że bardzo kręta, wijąca się dosłownie jak wąż pośród tutejszych tropikalnych lasów, ale i bardzo wąska, nawet i u samego jej ujścia. Skutkuje to więc tym, że kiedy już wpada ona do oceanu, to jeszcze dużo czasu i dystansu potrzeba, zanim te jej rozpędzone masy wody zostaną na swej drodze powstrzymane. A wygląda to właśnie tak, jak to określiłem – jakby jakaś rzeka sunęła sobie dalej po powierzchni morza, długo jeszcze „nie chcąc” się w jego materii rozpuścić.
Ma się więc tutaj do czynienia z takim oto „obrazkiem”; po powierzchni oceanu płynie sobie w kierunku północnym szeroka na kilka mil i na kilkanaście metrów głęboka, pochodząca z uchodzącej tu rzeki Sepik słodkowodna struga – tocząca swe wody bardzo szybko i w dodatku tworząca z okalającym ją słonowodnym akwenem Pacyfiku wyraźnie widoczne bariery. Bo wyobraźcie sobie, iż wody Sepik River długo jeszcze nie chcą się z oceanicznymi połączyć, tak więc na powierzchni widzi się dokładnie te specyficzne „krawędzie” obu tych wodnych środowisk – zwłaszcza że różnica ich kolorystyki jest dość znaczna.
Ba, zasadnicza nawet, bowiem, nie tylko że brązowawe wody rzeczne wyraźnie się od stalowej barwy Pacyfiku odcinają, to jeszcze są one o dużo większej gęstości – to jasne zresztą, bo przecież niosą z sobą ogromną ilość dennych osadów i mułów oraz całe masy wymytego z brzegów rzeki piasku, a wszystko to razem, zanim jeszcze w wodach oceanu się nie rozpuści, jest na jego powierzchni dokładnie widoczne.
Jak to natomiast wygląda z perspektywy zbliżającego się do tego szczególnego „cieku” statku..? Otóż, płynąc kursem północno-zachodnim jesteśmy oczywiście zmuszeni ten specyficzny gęsty i o innej barwie słodkowodny nurt przeciąć (wszak omijać go nie ma sensu, gdyż wiązałoby się to z wychodzeniem gdzieś daleko w morze w celu uniknięcia z nim spotkania) – a zatem, podjeżdżając pod wspomnianą już wyraźnie widoczną „krawędź” ma się wrażenie, jakby się za chwilkę… dosłownie miało stanąć na mieliźnie! Tak, dokładnie tak, bowiem konsystencja tejże wody, w dodatku jeszcze w powiązaniu z jej brązowym kolorem, sugeruje, jakby się miało do czynienia z błotem, nie zaś z częścią wodnego środowiska otwartego morza!
To oczywiście może spowodować pewien moment zawahania w duszy tego statkowego dowódcy, który płynie tą trasą po raz pierwszy w życiu, bo widok ów – w istocie – przypomina jakby... wąski skrawek lądu (!), ale to rzecz jasna naszych planów nie zmienia, bo przecież dobrze wiemy skąd się to obserwowane zjawisko bierze, jakiego jest ono pochodzenia. Wiemy więc, że wody jest tu wystarczająco dużo, toteż jedzie się dalej i tyle.
Ale, jednak jakiś drobny dreszczyk emocji z pewnością jest. Mało tego, towarzyszy on nam nawet przez cały czas przecinania owej „powierzchniowej rzeki”, zanim już na dobre się od niej nie oddalimy. Dlaczego..? A dlatego, iż nie tylko, że już sam jej widok jest dla naszych oczu (i dla niektórych wrażliwszych dusz również!) dość ekscytujący, ale jeszcze dodatkowo z tego powodu, że niesie ona z sobą pochodzący z głębi nowogwinejskiego lądu cały szereg niezbyt bezpiecznych dla żeglugi „niespodzianek”. Niespodzianek w postaci dosyć znacznej ilości sunących z prądem i unoszących się na powierzchni gałęzi, krzewów, całych „wysp” poplątanych z sobą resztek powymywanej z rzecznych brzegów roślinności, kępek traw, liści oraz – uwaga – wielu drzewnych pni, a i nawet całych drzew! I to nierzadko o tak sporych rozmiarach, że ewentualne najechanie na taki pokaźny pień przez przepływający tędy statek może spowodować wgięcie jego kadłuba lub uszkodzenie okrętowej śruby!
Trzeba więc wtedy posuwać się ze zdwojoną ostrożnością, nieustannie z lornetkami przy oczach, a często nawet… zygzakiem. Tak, koniecznie trzeba w takim wypadku wszelkie napotykane na kursie roślinne resztki omijać. Nie można bowiem dopuścić do zderzenia się z taką „wyspą zieleni”, bo przecież nigdy nie wiadomo, co może z takiego niepożądanego spotkania wyniknąć, to jasne. Uprawiamy więc wtedy taki specyficzny „morski slalom pomiędzy drzewami” (zauważyliście jak to przeciekawie brzmi?), ale przynajmniej mamy pewność, że do niekorzystnego dla statku uderzenia w taką pływającą przeszkodę nie dojdzie.
Chociaż, tak po prawdzie, z tą „pewnością” w powyższej sytuacji też różnie bywa, albowiem – pozwólcie, że posłużę się swoim własnym przykładem – aż dwukrotnie w tym miejscu owe „slalomowe uniki” nam się nie udały. Raz, a było to w Sierpniu 1985 roku, niestety walnęliśmy w taki unoszący się na powierzchni wielki pień drzewa tak „zdrowo”, że aż cały kadłub „zadrżał w posadach”, zaś w mesach aż talerze na stołach podskoczyły. Oj, były wtedy emocje, pamiętam to dobrze! Popłoch był przez chwilkę jak się patrzy, bo przecież nie każdy z załogi w takowym momencie przebywa na mostku, większość osób zatem w pierwszym momencie zupełnie nie zna przyczyny odniesionego właśnie wstrząsu. Ale uprzedzając fakty podam, że jednak żadnego uszkodzenia na skutek tejże kolizji szczęśliwie nie doznaliśmy.
Drugi raz natomiast, w roku 1987, z kolei zupełnie się nam („nam”, czyli mnie osobiście, bo akurat ja wtedy miałem wachtę i to ja byłem tym winowajcą) nie powiódł manewr omijania ogromnej „wyspy” posplatanych z sobą gałęzi drzew i krzewów, liści, traw, itd., w efekcie czego na nią najechaliśmy (-łem), a potem… ciągnęliśmy ją jeszcze z sobą dobre kilka następnych godzin, zanim się jej wreszcie z naszej gruszki nie pozbyliśmy, kiedy to w końcu całkowicie się rozpadła i w siną dal sobie w ocean popłynęła. Ot, przyczepiło się „to-to” do nas tak skutecznie, że aż musieliśmy zrobić kilka gwałtowniejszych zwrotów, żeby się z gruszki w końcu ześlizgnęła – było więc z tym trochę kłopotu, ale przynajmniej…
No właśnie… Ale przynajmniej mieliśmy wtedy świetną okazję wykorzystać to niecodzienne wydarzenie do poczynienia dość osobliwych zoologicznych obserwacji – pooglądać sobie bowiem mogliśmy z góry z naszego pokładu kilka dorodnych okazów tropikalnej fauny, które to zostały na tej wielkiej pływającej kępie uwięzione, kiedy to zdradliwe wody rzeki Sepik podmyły je gdzieś z brzegów i poniosły z nurtem do swego ujścia, a potem w otwarte morze. I tak; biegało tam po dużych liściach parę niewielkich, wyglądających na jakieś gryzonie czworonożnych zwierzątek, dostrzegliśmy tam również kilka… żab oraz jednego, nawet dość dużego… węża! Oczywiście ich los był już wówczas przesądzony, prędzej czy później bowiem wyzdychają na powierzchni swej zielonej pułapki z głodu lub zostaną one przez wody Pacyfiku zatopione, posłużą więc jako dodatkowy pokarm dla jakichś żarłocznych rekinów czy barrakud, ale póki jeszcze były w zasięgu naszego ciekawskiego wzroku stanowiły bardzo wdzięczne obiekty naszych przyrodniczych obserwacji.
Podobnie interesującą sprawą był również fakt obserwowania naszego kilwateru – właśnie w momencie przecinania tej specyficznej „krawędzi”, o której powyżej pisałem, czyli tej granicy obu wód; stojącej w miejscu oceanicznej oraz płynącego szybko słodkowodnego nurtu od strony ujścia rzeki. Nasz kilwater (ślad na powierzchni wody pozostawiany za sobą przez płynący statek – to oczywiście wiecie) bowiem również sobie z owym nurtem na północ… odpływał. „Szedł” on nadal równolegle za nami, to jasne, bo przecież my również w tym momencie leciutko dryfowaliśmy, ale już był w miejscu tegoż styku obu wód niejako „urwany” – to znaczy, tamten poprzedni ślad sobie wciąż na powierzchni oceanu w jednym miejscu pozostawał, ale jego kontynuacja, właśnie po przekroczeniu przez nas tej przedziwnej granicy, już się dokładnie prostopadle do dotychczasowego „rozjeżdżała”. Ot, „odpływała” sobie z prądem rzeki.
Widok ten był zatem dość specyficzny, ponieważ nieodparcie nasuwało się wtedy na myśl porównanie naszego kilwateru do, na przykład… śladów stóp, jakiegoś zwierzęcego tropu, który się nagle w miejscu napotkania przeszkody urywa. Kiedy się bowiem spoglądało dokładnie za naszą rufę, to w oddali widać było właśnie taki długi i szeroki na około czterdzieści metrów pas rozbełtanej przez okrętową śrubę wody, wciąż jeszcze dokładnie na jej powierzchni widoczny, ale… tak jakby prowadzący donikąd! Ot, urwany w miejscu styku dwóch różnych wodnych środowisk, zaś jego dalszej części już po krótkim czasie widać nie było – znikała nam z oczu, bo przecież szybko z nurtem rzeki podążała w głąb oceanu.
Przeciekawy, naprawdę bardzo ciekawy obrazek, a już szczególnie dziwnie wyglądający kilka chwil po wyjechaniu statku z tego brązowego i pełnego unoszących się na nim roślin „cieku” – już po przecięciu tej drugiej „krawędzi”, kiedy to ponownie wpływało się na stalowe wody Pacyfiku. Bo wówczas widziało się za sobą już tylko tę część kilwateru, która powstała po przecięciu rzeki, a zatem – tenże ślad się nie urywał, ale się dopiero… zaczynał. I wtedy z kolei miało się skojarzenie, jakbyśmy się dopiero co z głębin morza… wynurzyli! Wiem, brzmi to nieco poetycko, a nawet mitycznie, ale w jakiż inny sposób mógłbym wam te obrazy opisać, skoro właśnie takie porównania wówczas na myśl mi przychodziły..? Chyba więc lepiej, jeśli przekażę je teraz dokładnie tak samo, jak mi się to wtedy kojarzyło, oddając wiernie odczucia, które mi wówczas towarzyszyły, nieprawdaż..? A że to nieco „trąci” staromodnym patosem, no to co..? Ważne, że wiecie o co chodzi, i że dzięki temu możecie to sobie znacznie lepiej wyobrazić. Ot, co…

Było ciekawie..? No cóż, każdy oczywiście odczuwa wynikające z takich obserwacji emocje inaczej, to jasne, ale ja osobiście za każdym razem byłem tymi widokami urzeczony.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020