Zapraszam ponownie do znajdującej się pomiędzy indonezyjskimi wyspami Batanta i Salawati prześlicznej Cieśniny Sagewin...
Zatem, skoro w końcu udało nam się „spaść na te cztery łapy”, unikając jakiejś poważnej awarii lub kolizji, można się było wreszcie skupić na obserwacji brzegów obu wysp i podziwianiu pięknych widoków, których akurat w tym miejscu Natura nie poskąpiła. Bo są tu w istocie prawdziwie rajskie krajobrazy. Uczta dla oczu, jak naprawdę w niewielu miejscach na świecie. Bo wyobraźcie sobie, że płynie się tędy aż około 50 kilometrów wciąż wzdłuż brzegów dwóch sąsiednich wysp jakby długim zielonym korytarzem, mając po obu stronach zwartą ścianę gęstego tropikalnego lasu, który dosłownie „wpada” do wód cieśniny. Tak, „wpada”, albowiem linia brzegowa w niewielu miejscach jest tu w ogóle widoczna, w większości zasłonięta jest przez gęstą roślinność, a ze stojących na skraju wody drzew rzadko które rośnie w pozycji pionowej. Głównie są one pochylone w kierunku wody tak, jakby za chwilę miały się ze swojego brzegu urwać i popłynąć sobie z prądem cieśniną w siną dal.
Co zresztą oczywiście z niektórymi z nich się dzieje. Gdzieniegdzie bowiem widać było dryfujące pnie palm, które nie wytrzymawszy podmywania ich korzeni, w końcu się od Matki-Ziemi oderwały i wpadły do wody, ale nie stanowiły one już aż takiego zagrożenia dla żeglugi jak te drzewa, które napotykaliśmy na swej drodze przecinając dwa dni wcześniej ujście rzeki Sepik. Tak, z pewnością groźne dla nas nie były, za to w pełni dodawały jeszcze większego kolorytu tutejszym okolicom, które i tak przecież były dla naszych oczu prawdziwie wystawną ucztą. Jest w owej cieśninie nawet i takie miejsce, w którym ma się wrażenie, jakby się płynęło wzdłuż jakiegoś „salutującego nam” szpaleru, tak wspaniale bowiem prezentują się tutaj z obu naszych burt długie szeregi chylących się ku wodzie palm – niektóre z nich zresztą są tak powyginane i o tak fantazyjnych kształtach pni, że aż oczy od nich trudno oderwać, a sama jazda wzdłuż tego specyficznego kordonu przypomina… jakby spacer pod baldachimem z żywej soczystej zieleni. Wiem, wiem – patosu, pompatyczności i poezji w tym dużo, ale pozwólcie, że powyższych porównań z tekstu nie wykreślę. Bo tam tak jest i już..!
Po około trzech godzinach minęliśmy wreszcie tę cieśninę, wpływając na wody Morza Halmahera. Ale, zanim podążymy dalej, chciałbym jeszcze na sekundę powrócić do tematu naszej, pomyślnie na szczęście zakończonej, choć nieudanej próby przepłynięcia tego rejonu na „morskiej całej naprzód” i bez wyłączania na ten czas prądnicy wałowej. Otóż, sprawa ta – nie wiem w jaki sposób i kto był „heroldem” wieści o owym wydarzeniu – dość szybko się w naszej flocie rozniosła. Zresztą aż po dziś dzień krąży wśród marynarskiej braci opowiastka o tym, jak to jeden ze statków (czyli my właśnie) próbował kiedyś na „wałówce” i na „całej morskiej” Cieśninę Sagewin przejechać. Przekazywana ona była z ust do ust oczywiście w formie prześmiewczej, mocno dworującej sobie z autora tegoż „eksperymentu” i wykpiwana na całego, bo przecież to prawie to samo, jakby chcieć w zimie na bosaka szczyt Giewontu zdobywać – owszem, może się i komuś to jakoś uda, ale stopy odmrozi sobie na pewno, ot co.
Zatem ktoś z naszej ówczesnej załogi tę historię potem „sprzedał” dalej, opowiadając zapewne gdzieś w mesie czy przy piwku przebieg owej przygody, jednakże… No właśnie… Cóż to jednak znaczy tzw. „mechanizm rozprzestrzeniania się plotki”..! Jakaż dziwna i wręcz niezrozumiała siła w nim drzemie..! Prawdziwie naukowe zjawisko i nic dziwnego, że aż tylu socjologów się tym zagadnieniem zajmuje. Zdarzyło mi się bowiem, już po wielu latach od tamtego zdarzenia, usłyszeć z ust jednego z moich aktualnych współzałogantów… „dokładny” jego opis (sic!), który oczywiście miał się nijak do tamtej rzeczywistości, a którąż to relację ten ktoś zasłyszał „skądinąd” i jako ciekawą niegdysiejszą historię z naszej floty mi w jednej z brazylijskich knajpek przy piwku opowiadał. To znaczy, opowiadał „nam”, nie tylko mi jednemu, bo było nas wówczas przy tym stoliku kilku, ale ja w tym momencie milczałem jak grób, nie przyznając się do tego, iż byłem bezpośrednim owych wydarzeń uczestnikiem. Pomyślałem sobie bowiem wtedy, że i tak „odłamywać” tej historii już sensu nie ma – wszak była to już „opowieść z mesy” z nieomal dwudziestoletnią brodą – natomiast posłuchać jej przedziwnego przebiegu – oczywiście „prawdziwego”, a jakże! – zawsze warto, prawda? Ot, już choćby tylko z tego powodu, aby się przekonać, zaspokajając jednocześnie swoją ciekawość, jak bardzo można podobne wydarzenia w miarę upływu czasu zniekształcić. Toteż tak właśnie uczyniłem – ani słówka nie pisnąłem, że podczas całego zdarzenia byłem na mostku tegoż statku i znam je ze wszelkimi szczegółami (prawdziwymi, bo z „realu” przecież, a nie z jakichś „opowieści z tawerny”). Popijałem więc tylko moje piwko, milczałem i słuchałem…
A było czego posłuchać, oj było. Bo wyobraźcie sobie, że według przekazywanej przez niego wersji, nasz statek wtedy… wjechał w brzeg! Tak, właśnie tak rzekomo nasza ówczesna przygoda wyglądała! Że wjechaliśmy wówczas w brzeg (!) i… - uwaga! – „odbiliśmy się od krzaków”… wjeżdżając potem w brzeg przeciwny!!! O rany, ależ przez te dwadzieścia wiosen ową jazdę wyolbrzymiono! Polak więc (a już zwłaszcza marynarz!) potrafi, ot co… Słuchałem zatem tych słów z wielkim rozbawieniem, ale i jednocześnie ze smutkiem. Bo był to przecież niezbity dowód na to, że skoro ja miałem dosłownie „jak na tacy” wyłożoną przerobioną historyjkę, w której osobiście brałem udział, więc w pełni ją zweryfikować mogłem, to jest tak z pewnością z wieloma innymi wydarzeniami, które w przeszłości w naszej flocie miały miejsce, czyż nie? Jak zatem w to wszystko, co się przy okazji takich wspólnych spotkań opowiada, uwierzyć..?
No fakt, można to potraktować z przymrużeniem oka, jako że wspomniany „mechanizm plotki” to zjawisko od wieków znane i raczej zaskakiwać już nikogo nie powinno, ale jednak… co z naszymi „Polaków rozmowami” przy piwku, w knajpach rozsianych w wielu portach po całym świecie..? Bełkot tylko..? A swoją drogą – jakież to jednak zdumiewające. Jak bardzo setki przekazujących sobie nawzajem jakąś historię ust mogą ją pozmieniać – właśnie tak; nie jedynie podkoloryzować, upiększyć nieco, ale zupełnie przeinaczyć! No cóż…
Koniec jednak tej dygresji – wracamy do naszej podróży. Przepłynęliśmy Cieśninę Sagewin i znaleźliśmy się na wodach Morza Halmahera. Czyli jesteśmy na tzw. Molukach, moi drodzy, niegdysiejszych terytoriach kolonialnych Holandii. A wspomniane morze nazywane jest często właśnie Morzem Moluckim, choć de facto jego lwia część znajduje się dość daleko stąd na zachód, pomiędzy Halmaherą a Archipelagiem Filipin. Niczego specjalnego zresztą akurat w tym rejonie się nie napotyka – ot, żegluje się tu slalomem między wysepkami, do największej z nich, czyli do Halmahery, nawet się nie zbliżając, by po kilku zaledwie godzinach wpłynąć na szersze wody następnego już na naszej trasie morza, mianowicie Morza Seram.
Wzięło ono swoją nazwę od największej w tym rejonie wyspy, ale my mijamy ją w odległości około 40 mil, widząc w oddali ledwo majaczące jej najwyższe szczyty, bo brzegów z takiej odległości oczywiście dojrzeć nie można, to jasne. Morze Seram dla nas, marynarzy, wyróżnia się tym, że jest tu nam zawsze niezwykle gorąco – ba, jest tu po prostu prawdziwe piekło i głównie z tego powodu ówże akwen się zapamiętuje. Panuje tu więc chyba jakiś specyficzny mikroklimat, którego cechy nie pozwalają na pojawianie się tu dającego ochłodę wiatru, toteż żegluje się tutaj jak w piecu, wypatrując z niecierpliwością w oddali wyspy Buru, poza którą leży już Morze Banda, gdzie zawsze jest szansa napotkania zbawiennego wiaterku, dającego nieco wytchnienia, choć przecież jest tu także gorący tropik – ale już bez tej „lepkości”, którą się na Morzu Seram doświadczało.
Wspomnianej wyspy Buru jednak dokładnie nie widzimy. A to dlatego, iż zbliżanie się do niej jest absolutnie przez władze Indonezji zabronione. Mieści się tu bowiem wielka karna kolonia, której więźniowie mają być jakiejkolwiek szansy ucieczki pozbawieni, a zatem wszelkie statki nawet przecinać tu wytyczonej strefy specjalnej nie mogą, dlatego też „szerokim łukiem” to miejsce omijamy, aby przypadkiem w żadne spory z tutejszą Strażą Wybrzeża nie wchodzić.
Wpływamy więc na Morze Banda nieco od północy, ale już niebawem zmieniamy kurs na południowo-zachodni, kierując się w rejon Archipelagu Kep Wakatohi. A to oznacza, że jesteśmy już w pobliżu olbrzymiej wyspy Celebes. Długo jej jeszcze widzieć nie będziemy, ale jej południowe „odpryski”, czyli właśnie wspomniane Wakatohi oraz kilka innych większych wysepek, z wyspami Butung i Muna na czele, wciąż będziemy mieli w zasięgu naszego wzroku.
Czyli ponownie mamy okazję sycić oczy widokami soczystej tropikalnej zieleni porastającej brzegi wspomnianych lądów, aż do chwili minięcia południowego przylądka wyspy Butung, będącego bramą następnego w naszej podróży ciepłego akwenu, Morza Flores. Prawie zawsze spokojnego i cichutkiego jak jeziorko, a i nierzadko… świecącego…
Tak, świecącego, albowiem w rejonie południowej części Zatoki Bone, głęboko wrzynającej się w ląd Celebesu, a którąż to zatokę przez kilka następnych godzin będziemy przecinać, bardzo często zauważa się zjawisko tzw. „bioluminescencji”, czyli pojawiające się świecenie niewielkich żywych organizmów morskich. I to czasami tak intensywne, i tak spektakularne, że aż dech w piersiach zapiera gdy się to na własne oczy ogląda. Wierzcie mi. A już zwłaszcza wówczas, gdy pojawia się świecenie takich gatunków tutejszych alg, które wytworzyć potrafią tzw. „milky ocean” – zjawisko bardzo rzadko w świecie spotykane, natomiast właśnie tu, na Morzu Flores, możliwe do oglądania tylko w określonej porze roku. Dodam, porze dość mocno „terminowo zawężonej” – że się tak wyrażę – albowiem dotyczy to zaledwie kilku dni w roku.
Ale oczywiście – bo jakżeby inaczej? – takiemu życiowemu szczęściarzowi jak ja dane było być w tym miejscu dokładnie wtedy, kiedy owo zjawisko występuje – i to w sposób najbardziej intensywny..!
A było to w Sierpniu 1989 roku. Akurat tego mojej kochanej Rodzince opisywać nie muszę, bowiem także i ona miała okazję ówże „milky ocean” – kiedy się na powierzchni Morza Flores pojawił – na własne oczy zobaczyć, jednakże przypomnieć to się chyba godzi, prawda? Zwłaszcza że wyglądało to wtedy tak… „nieziemsko”, że aż powstrzymać się nie mogę, aby całej ówczesnej sytuacji dokładnie wam teraz nie opisać…
Otóż, było to około godziny pierwszej w nocy. Na powierzchni morza pojawiły się nagle przed nami wielkie, mlecznego koloru i niemalże idealnie okrągłe świetlne kręgi. Tak intensywnie świecące, że aż widać było dokładnie snopy promieni, ale… wydobywające się spod powierzchni wody! Ot, miało się wrażenie, jakby jakieś gigantyczne znajdujące się na dnie morza reflektory dawały spod spodu snopy światła, które na powierzchni objawiały się właśnie takimi szalenie jasnymi kołami. Widoki niesamowite!!!
Co więcej – owe świetlne kręgi wcale w miejscu nie stały. Przeciwnie, poruszały się bardzo szybko i w sposób zupełnie nieregularny – a to w lewo, a to w prawo, a to zygzakiem, itd., – ale zawsze było tak, że poruszające się po powierzchni morza takie „wędrujące świetlne mleczne koło” nie ulegało deformacji! Było wciąż okrągłe i zwarte – właśnie jak wspomniany powyżej snop światła reflektora, a wydobywający się gdzieś z dna morza. Aż trudno w to uwierzyć, czyż nie? A jednak to prawda..!
Zjawisko to zresztą ukazało się nam (czyli mi i pełniącemu razem ze mną wachtę Marynarzowi) tak raptownie i niespodziewanie, i z tak gwałtowną intensywnością, że w pierwszym momencie aż wyskoczyliśmy jak oparzeni na skrzydło mostka, gdzie przykładając pospiesznie lornetki do oczu próbowaliśmy dociec, cóż to w ogóle takiego pojawiło się na naszym kursie. Oglądaliśmy więc z ogromnym zaciekawieniem te błądzące szybko po powierzchni wody świetlne koła, dyskutując zawzięcie nad naturą tego, co właśnie widzimy – cóż to, do cholery, jest..?! I to jeszcze ile tego..?! Z dobre dziesięć sztuk świetlnych kręgów w zasięgu naszego wzroku, niektóre z nich zaś… dokładnie na naszym kursie! Cóż więc wtedy zrobiłem..?
Ufff… Ludzie – proszę mi wybaczyć, jeśli uznacie, że to co poniżej napiszę nieco „sromotą trąci”, ale przyznam szczerze, jak na spowiedzi, że kiedy jeden z takich jasno świecących kręgów zbliżał się dość szybko w kierunku naszego dziobu, to… bez wahania zmieniłem kurs, ażeby spotkania z nim uniknąć! Nie, to absolutnie nie była żadna panika – zapewniam, że ani cienia popłochu w moim działaniu nie było – ale zrobiłem to po prostu dla „świętej pewności”. Skręciłem statkiem w lewo, aby najpierw zejść z drogi takiemu pędzącemu na nas jaśniejącemu kręgowi, by potem szybko skonfrontować nasze spostrzeżenia z mapą – czy aby czasem czegoś na niej nie przeoczyłem. Ale nie, wszystko było w jak najlepszym porządku, wody wokół nas był dostatek, a zatem przekonałem się wtedy, że oto właśnie mam przyjemność zobaczyć na własne oczy owe osławione i szalenie rzadkie zjawisko „mlecznego oceanu” – i to jeszcze w formie najbardziej z możliwych widowiskowej.
Oczywiście natychmiast zawołałem kilka innych osób na mostek, aby również się temu przyjrzały, w tym także i moją Szacowną Małżonkę, ale niestety – owszem, widać było jeszcze owe kręgi dość dobrze, jednakże już nieco w oddali oraz świecące już nie tak intensywnie jak dotychczas. Bo zjawisko po prostu już przemijało…
Około trzy godziny później wchodziliśmy już w bardzo wąską, choć jednocześnie bardzo krótką cieśninę Salayar, oddzielającą wyspę o tej samej nazwie od południowych wybrzeży Celebesu. Wyspa Salayar jest bardzo długim, wąskim i o nieco „kiszkowatym” kształcie skrawkiem lądu, „spływającym” niejako z Celebesu, prawie jak łezka, a jej najbardziej na północ wysunięty punkt – Przylądek Pasi Tanete – mija się tutaj dosłownie na wyciągnięcie ręki. Cieśnina ta, jak już wspomniałem, jest bardzo krótka, toteż przechodzimy ją nieomal niezauważenie, wpływając na dalsze wody Morza Flores, zmieniając niebawem kurs na dokładnie zachodni.
Po kolejnych kilku godzinach „zahaczamy” o północne rejony Morza Bali, by w pobliżu samotnej, stojącej na skałce latarni Sekala minąć 200-metrową izobatę, będącą wschodnią rubieżą Morza Jawajskiego. A dlaczego w ogóle o owej izobacie wspomniałem? – zapytacie zapewne – Czyżby to miało jakieś szczególne w tym miejscu znaczenie..?
Otóż, w pewnym sensie tak, bowiem dotychczas wciąż żeglowaliśmy po akwenach dość głębokich, na wszystkich kolejno przez nas mijanych morzach mieliśmy pod stępką prawie zawsze te co najmniej kilkaset metrów, w wielu miejscach i na przestrzeni wielu mil były to nawet kilometry, ale tutaj, właśnie przy wspomnianej 200-metrowej izobacie wpływamy na wody, których głębokości z poprzednimi są zupełnie nieporównywalne. Można nawet rzec, iż dno całego Morza Jawajskiego jest niejako podwodną „półką” wypiętrzoną z dna okalających ją oceanów, od których zresztą odgrodzone jest zewsząd wielkimi indonezyjskimi wyspami – Sumatrą od Zachodu, Jawą od Południa, Borneo od Północy oraz Celebesem i Archipelagiem Wysp Sundajskich od Wschodu.
Jest ono zatem jakby morzem wewnętrznym, zaś wspomniane głębokości w istocie do imponujących tu nie należą – nie wiem jaka jest jej dokładna średnia, ale z pewnością oscyluje ona w granicach co najwyżej 30-35 metrów. Ten rząd wielkości być może niezbyt wiele wam mówi, toteż dla lepszego zobrazowania tego o czym piszę posłużę się pewnym porównaniem – otóż, wyobraźcie sobie na przykład takie nasze jezioro Śniardwy, tyle że rozpościerające się na powierzchni… nieomal półtora raza większej od Polski! Takie porównanie chyba do wyobraźni przemawia, prawda?
Wpłynęliśmy zatem na owe płytkie Morze Jawajskie w pobliżu Archipelagu Kangean, mając już przed sobą ostatnie kilkanaście godzin naszej podróży. Przed nami wyłaniała się już bowiem wyspa Madura, będąca niejako zachodnim „odpryskiem” górzystej i wulkanicznej Jawy, sama Surabaya zaś leży właśnie dokładnie pomiędzy oboma wspomnianymi lądami, w wąskim przesmyku, nad którym to olbrzymie miasto niegdyś się rozlokowało.
Podpływamy więc pod północne wybrzeże Madury, w pobliże Przylądka Kar Jamuang, gdzie bierzemy na pokład lokalnego pilota i wchodzimy do portu…
A zatem, po około ośmiodniowej podróży z Papui przybyliśmy wreszcie do Indonezji, jednakże na kartach niniejszych Wspominek do tego kraju zajrzymy nieco później. Teraz bowiem postaram się was zabrać gdzieś do Afryki...