Zapraszam was teraz, moi drodzy, do jednego z najmłodszych państw naszego świata, do Erytrei...
MASSAWA - Erytrea - Sierpień 1984
Pozwólcie, że rozpocznę ten rozdział od pewnego niezbędnego wyjaśnienia, bez którego – jak sądzę – raczej trudno byłoby mi przejść do porządku dziennego, gdybym takiego właśnie kroku nie poczynił. O cóż chodzi..?
Otóż, rzecz oczywiście w tym, że z geograficznego i politycznego punktu widzenia „jesteśmy” teraz w niepodległym państwie o nazwie Erytrea, to oczywiste, jednakże poniższe teksty dotyczyć będą takich czasów, gdy odwiedzone tu wówczas (czyli w Sierpniu roku 1984) przeze mnie dwa tamtejsze porty, Massawa oraz Assab, były jeszcze pod pełną jurysdykcją kraju zupełnie innego, mianowicie Etiopii. Krótko mówiąc więc, ja osobiście wtedy odwiedziłem tak de facto Etiopię, choć oczywiście teraz nie ma to już wielkiego znaczenia, bowiem już nawet wówczas tamtejsza ludność wcale nie uważała się za Etiopczyków, ale „za pełną gębą” Erytrejczyków. Byłem tam zatem w takim okresie historii tego rejonu świata, kiedy tubylcy i tak rządów swojego etiopskiego okupanta „nie poważali”, już od dawna uważając swoją ziemię za Erytreę, jednocześnie zaciekle walcząc o niepodległość, którą ostatecznie uzyskali w 1993 roku. Tak więc „formalnie” byłem tam wtedy w Etiopii, ale tak naprawdę to... JUŻ WTEDY (w sercach i w duszach tamziemców) była to Erytrea. Tyle gwoli wyjaśnienia, choć oczywiście kilka dodatkowych zdań na ten temat również w tym miejscu nam nie zawadzi. Garść ciekawostek zatem...
W roku 1984 Erytrea była zaledwie jedną z prowincji Etiopii i jako samodzielny, całkowicie suwerenny kraj - tak jak to jest obecnie - nie istniała. Jej państwowość wykluła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale to oczywiste, że zanim do tego doszło, to przecież wcześniej musiały tu istnieć jakieś ruchy „odśrodkowe”, czyli dążenia miejscowej ludności do usamodzielnienia się i trwałej separacji od swego znacznie większego Suwerena. Bo może nie wszyscy z was wiedzą, że przecież ani Erytrea, ani tym bardziej ówczesna Etiopia nigdy nie były krajami narodowościowo jednolitymi, toteż zrozumiałym jest, iż takie społeczeństwa zawsze pragną swej własnej państwowości i kiedy tylko sytuacja polityczna temu sprzyja, to w zdecydowanej większości wypadków właśnie do takowych rozwiązań dochodzi.
Nie inaczej rzecz jasna było i tutaj, bowiem mieszkające tu ludy, głównie Afarowie, Etiopowie, Issowie, czarnoskórzy Arabowie, Tigrowie, Kunema czy Tigrinya, nigdy specjalnie za sobą nie przepadały, toteż oczywistym był fakt, że tamta Etiopia, czyli jeszcze z roku 1984, przetrwać w swoich ówczesnych granicach zbyt długo nie mogła.
A właśnie takie nastroje, czyli wzajemnej nieufności, braku poszanowania, a nawet nietolerancji i wrogości wobec siebie, były tu nieustannie wyczuwalne. One wręcz „wisiały w powietrzu”, a nierzadko było i tak, że owa przesiąknięta wzajemną niechęcią i „duchem niezrozumienia” atmosfera udzielała się także nawet i zjawiającym się tu okazyjnie przybyszom. Czyli rzecz jasna głównie marynarzom, bo przecież innych przyjezdnych, na przykład turystów czy też sportowców próżno by w ogóle w tym kraju szukać. Wiem, brzmi to wszystko to dość dziwnie, ale tak właśnie było.
A polegało to przede wszystkim na tym - to znaczy, mówię tu teraz o głównych tego przejawach - że my, jako współpracujący z miejscowymi robotnikami pracownicy statku, nieustannie narażeni byliśmy na dodatkowe trudności podczas wyładunku, wynikające z... permanentnego wprost stanu niezgody, braku porozumienia, a wręcz skłócenia między sobą poszczególnych pracowników tutejszego portu. Toteż, kiedy trzeba było cokolwiek z nimi załatwić, choćby i tylko najdrobniejszą nawet sprawę, to niemalże natychmiast zaczynał się istny festiwal niekompetencji i braku organizacji, bowiem ich współpraca praktycznie rzecz biorąc ograniczała się jedynie do przekazywania sobie nawzajem jakichś bzdurnych poleceń, stosowania typowej tzw. „spychotechniki” oraz do pilnowania tylko i wyłącznie czubka własnego nosa. A czasem to nawet robili sobie na złość! Ot, niestety, taka tu właśnie była społeczność, tak więc... to może i lepiej, że się w końcu z sobą rozwiedli..?
Tym razem jednak - w przeciwieństwie do wielu innych poprzednich rozdziałów - nie będę się wdawał w żadne opisy tutejszego lądu, przyrody, warunków geograficznych, panujących tu zwyczajów, a już tym bardziej w jeszcze szczegółowsze niż powyższe rozważania na temat lokalnej sytuacji politycznej. Jest ona bowiem - jak i rzecz jasna była wówczas, w roku 1984 – szalenie skomplikowana, toteż nawet pomimo faktu, iż co nieco na ten temat wiem, robić mi się tego po prostu... nie chce. Tak samo zresztą jak przytaczania, choćby i nawet w największym skrócie, historii tutejszego regionu. Tak więc, tym razem to wam odpuszczę i - jak sądzę - zapewne nieszczególnie to was zmartwi, czyż nie..?
Wszystko to, co w kilku poprzednich akapitach o niezorganizowaniu tutejszego społeczeństwa napisałem, musi wam wystarczyć za wstęp do niniejszego rozdziału, bowiem zajmowanie się tutejszą walką narodowowyzwoleńczą absolutnie nie jest jego celem. Zamierzam skupić się jedynie na samych wydarzeniach, które tu zaistniały, nie zaś na wnikaniu w niuanse lokalnej polityki. Owszem, jeżeli coś z tym związanego do moich „Wspominek” jednak się zaplącze - bo przecież może się to niekiedy okazać nieuniknione - to oczywiście o tym wspomnę, ale generalnie będę jednak tego unikać. Tyle zatem tytułem wstępu do naszego „etiopskiego wątku”, a teraz przechodzimy już do rzeczy...
Zjawiliśmy się tu – jadąc prosto z saudyjskiej Quadhimy - około południa. I kiedy podeszliśmy bliżej lądu, dostaliśmy z portu instrukcję, ażeby zakotwiczyć na tutejszej redzie na jakieś 2-3 dni, ponieważ jak na razie nasze miejsce przy nabrzeżu jest jeszcze przez inny statek zajęte. Ha, no to fajnie, bo przecież nikomu z nas tak od razu do portu się nie paliło, bowiem taki o optymalnej długości trwania postój na kotwicy zawsze nam się przyda. Ot, choćby do rozkręcenia na tenże czas naszego tradycyjnego wędkarskiego współzawodnictwa. Wiadomo przecież, że jest to rozrywka jak się patrzy (a już zwłaszcza przy piwku, to jasne)...
Toteż natychmiast po rzuceniu „żelazka” oraz odstawieniu naszej maszynerii, zebrało się na rufie kilku chętnych ze swoim sprzętem, rozpoczynając połowy. I już na samym wstępie... Co, myśleliście może, iż napiszę; „i już na samym wstępie odniesiono pierwsze sukcesy...” lub coś temu podobnego..? Ależ! Wprost przeciwnie, bowiem powyższe zdanie miało zabrzmieć tak; i już na samym wstępie doszło do wręcz karczemnej awantury pomiędzy kilkoma naszymi wędkarzami! Niesamowite. A o co poszło..?
Otóż, wszystko zaczęło się od tego, iż odbywający na naszym statku swą morską praktykę student gdyńskiej szkoły, również zabrał się za wędkowanie – jednakże, jego jedynym sprzętem jaki posiadał była zaledwie jedna jedyna, ale za to ogromnej grubości żyłka, ze znajdującym się na jej końcu tak wielkim hakiem, że śmiało mógłby on być użyty jako wieszak w szatni - bo rozmiarami na pewno te około 10 centymetrów przekraczał. Żadnego kija do tego ów chłopak nie miał, ale to akurat nie jest zazwyczaj wielką przeszkodą, gdyż bardzo często jest tak, że wędkuje się jedynie przy pomocy samej nawiniętej na odpowiednich szpulkach żyłki, a którą po jej zarzuceniu umocowuje się jakoś do falszburty lub innej trwałej części kadłuba statku - na przykład na polerze lub którejś z wystających części pobliskich wind cumowniczych. I wtedy czeka się obok lub co pewien czas zagląda się na miejsce połowów, sprawdzając, czy się coś ciekawego w międzyczasie samo na hak nie złapało. Ot, standard.
Ale ten student niestety, wcale w taki sposób (czyli standardowo i rozsądnie!) nie postąpił, bowiem on, zamiast po zarzuceniu swego haka w głębiny Morza Czerwonego zamocować potem żyłkę na jakiejś knarze lub polerze na rufie, to końcówkę owej grubaśnej żyły... owinął sobie wokół prawego przedramienia!!! Ot, tak po prostu - owinął na ręce powyżej nadgarstka, a swoimi zgrabniutkimi paluszkami zamierzał zapewne sterować tą żyłką w taki sposób, jak to się czyni nad polskimi jeziorami w czasie tzw. „podrywki” na małe uklejki, kiełbie czy klenie. No, wielkie nieba! Toż zrobił to dokładnie tak, jakby chciał użyć swej ręki w charakterze wędkarskiego kija! Moi drodzy - czy macie na tyle wyobraźni, aby uzmysłowić sobie, co mogłoby się stać, gdyby mu rzeczywiście w tych połowach... pofarciło? To znaczy, gdyby mu się w istocie jakaś większa sztuka na owym wielgachnym haku zawiesiła..? A przecież - sądząc po astronomicznym przekroju jego żyłki - to chyba właśnie na taki łup liczył, czyż nie?
Ufff... No co za... (wpiszcie tu sobie sami co tylko chcecie - np. palant, cymbał, gamoń, cioł, itd.)! Niech to szlag, aż ręce opadają! Toż przecież w razie „brania”, kiedy jakaś ryba na wabia da się skusić i na haku się zawiesi, to nawet samym swoim ciężarem - już nawet bez szamotania się podczas walki o swoje życie - mogła spowodować bardzo poważne zranienie ręki tegoż człowieka! A i nawet nie wykluczając jej całkowitego... ucięcia!!! A już przynajmniej takie jej werżnięcie się w głąb ciała tego nieszczęśnika - na skutek zaciskania się owej pętelki, którą sam na sobie tak fantazyjnie zaplątał - że z pewnością zatrzymałaby się co najwyżej na kości przedramienia! Zgroza, prawdziwa zgroza! Totalny brak wyobraźni i wędkarskiego doświadczenia, bo niby co on sobie wtedy pomyślał..?! (Jeżeli w ogóle zrobił wówczas jakikolwiek użytek ze swych szarych komórek) Że za chwilkę na tym wielgaśnym haku zawiśnie mu barrakuda lub rekin, a on - ot, tak po prostu - wyciągnie sobie swoją zdobycz z wody..?
O rety, gdzież on był, kiedy Bozia rozumki rozdawała? (Może na rybach właśnie, i nie miał przez to czasu wpaść po odbiór swego przydziału?) Bo podejrzewam, że nawet najzwyklejsza polska jeziorna ryba, już nawet nie szczupak, sum czy sandacz, ale i choćby tylko jakiś nieco większy okoń, leszcz czy inny lin, mógłby spowodować jego bardzo poważną (i trwałą!) kontuzję, bo przecież ani chybi, tak opleciona wokół ręki żyłka - w dodatku grubości sznurka! - zacisnęłaby się na niej na amen, wrzynając się do samej kości i zapewne jeszcze ją uszkadzając! Wszakże te ryby walczą! I to nierzadko tak zaciekle, że efekt działania siły na żyłkę, powodowany samym ich ciężarem, wielokrotnie się zwiększa! (Widać, pojęcia o statyce i dynamice z czasów szkolnej Fizyki już nie miał) A co dopiero szamocząca się, na przykład wielka dorada, karmazyn czy... rekin! Eeech, szkoda słów na takiego barana...
Toteż, kiedy nasz „geniusz wędkarstwa” rozpoczął swoje połowowe próby, a już na samym ich wstępie „błysnął po oczach” wszystkim wokół niego obecnym na rufie tym specyficznym wynalazkiem, czyli właśnie ową okręconą wokół przedramienia pętelką ze swojej „żyłki na wieloryby”, to oczywiście doczekał się natychmiastowej reakcji ze strony wyczulonych na takie sprawy marynarzy. Owszem, najpierw była dłuższa chwila wahania, bo przecież nikt z nich tak od razu swoim oczom nie dowierzał - wszak zakładano, że chłopak jest przy zdrowych zmysłach i chyba wie „co z czym się je” - ale kiedy już zorientowali się, że to co widzą, to wcale nie jakaś fatamorgana, ale smutna rzeczywistość, to jeden z nich - bodajże Cieśla, jeśli to dobrze pamiętam - od razu chwycił w rękę swój potężny nóż i aż z drugiej burty rzucił się biegiem w kierunku tegoż studenta, z zamiarem natychmiastowego odcięcia tej nieszczęsnej żyłki poniżej jego ręki, zanim jeszcze nic na jego haku się nie zawiesi, bo w przeciwnym razie nie byłoby już żadnych szans na uniknięcie grożącej mu tragedii.
Cieśla oczywiście dobrze wiedział co robi, bowiem w tutejszych wodach aż roiło się od wszelkiej rybnej menażerii, dlatego też jego pośpiech był jak najbardziej wskazany, bezdyskusyjnie. A zresztą świadczyły już o tym pierwsze „osiągi” innych naszych wędkarzy, którzy dosłownie co chwilkę coś z wody wyciągali. Tak więc nawet i dla takiego żółtodzioba jak ów młodziutki praktykant, szansa połowowego powodzenia była niezwykle duża i mogło to nastąpić niemalże w każdej chwili. Cieśla zatem, ani myśląc oczekiwać na ów ewentualny sukces, niewiele się namyślając natychmiast ruszył w jego kierunku z zamiarem jak najszybszego rozwikłania tego problemu, który bardzo łatwo i dosłownie na naszych oczach mógł się przerodzić w wielkie nieszczęście.
Jednakże - co już niestety do przewidzenia nie było - tenże student na widok biegnącego w jego kierunku z szaleńczym błyskiem w oku Cieśli oraz wrzeszczącego coś, czego nikt z nas tak od razu zrozumieć nie potrafił, natychmiast... rzucił się do ucieczki! A akurat temu dziwić się nie było można, bowiem skąd niby miał wiedzieć jakie są zamiary tegoż pędzącego ku niemu napastnika, skoro ni w ząb jego krzyku zrozumieć się nie dało? Zatem, jak mógł się chłopak tak od razu zorientować, że wyglądający na rozjuszonego byka Cieśla, w dodatku z ogromniastym majchrem w ręku, a sunący jak pocisk w jego kierunku, ma na celu jedynie ucięcie tej żyłki, aby uratować go przed potencjalnym kalectwem..? Toż na pierwszy rzut oka wyglądało to jednak raczej na jakiś niekontrolowany atak szaleńca, niźli na zdążającą ku niemu pomocną dłoń starszego człowieka! Zwłaszcza że prezentował on sobą widok - że się tak wyrażę – „zdecydowanie staromarynarski”, jakby był żywcem wyjęty z powieści Conrada; siwa broda, korpulentna postura, rozczochrana „szopa” na głowie, pomarszczona i „mocno różowa” twarz z fioletowym nochalem w jej środku, dzikie wejrzenie - ot, jedynie fajki w zębach lub papugi na ramieniu brakowało.
I taki to właśnie osobnik gnał teraz jak na złamanie karku w jego stronę z wyciągniętym przed siebie przepotężnych rozmiarów nożem, krzycząc coś niezrozumiałego i w zupełnie nieokreślonych zamiarach - to co w takim razie mógł sobie chłopak pomyśleć? Że pędzi ku niemu, aby mu przekazać jakiś „znak pokoju”, czy co? Ależ! Ot, dał więc odruchowo drapaka i tyle! Wszakże zupełnie sobie nie mógł zdawać sprawy z tego, iż chodzi li tylko i wyłącznie o jego bezmyślność w tak niefortunnym zamocowaniu tejże żyłki, a nie o jakiś napad na niego samego! Toteż zrobił dokładnie to, co z pewnością większość z nas na jego miejscu zrobiłaby także - ruszył w kierunku nadbudówki jak zając spod miedzy tak chyżo, że za nic w świecie nie mógł przy tej okazji zapanować nad... torem poruszania się w ślad za nim (bo przecież nadal przyczepionej do jego przedramienia) żyłki! A że w dodatku kierunek jej posuwu powodował krzyżowanie się jej drogi z przebiegiem powyrzucanych w różnych miejscach poza burtę żyłek innych marynarzy, to łatwo przewidzieć co w następstwie tego zamieszania nastąpiło, prawda?
Ot, wiadomo - w mig się to wszystko razem nawzajem posplątywało, a jeszcze na dokładkę - uwaga! - Cieśla wcale nie zamierzał zrezygnować z wypełnienia tejże misji, z którą w kierunku naszego praktykanta tak rączo podążył, o nie! Przeciwnie nawet - na widok uciekającego chłopaka jeszcze swoje działanie przyśpieszył i kiedy już dopadł tej nieszczęsnej żyłki, to nie tylko że natychmiast z rozmachem ją odciął, ale przy tejże samej okazji... poodcinał również jeszcze i kilka innych, akurat w tym momencie z tym „szpagatem” studenta poplątanych! Czyli, krótko mówiąc, w swoim szaleńczym ratowniczym zapale przy okazji pozbawił wędkarskiego sprzętu także i kilku swoich kolegów, ot co. Ależ to było pobojowisko..!
Pozwólcie, że w tym miejscu tę relację z rufy naszego statku przerwę, ażeby tego odcinka zbytnią długością jego tekstu nie przeładować. Ale na dalszy jej ciąg w odcinku następnym oczywiście zapraszam, bo przecież nasze „wędkarskie zawody” wcale jeszcze ku końcowi się nie miały...
louis