Uwaga, wstrzymać dech, zapiąć pasy, bo awantura się dopiero rozkręca...
No i co było dalej..? A dalej, moi drodzy, była nieziemska awantura – „pyskówka” wszystkich ze wszystkimi i każdego z każdym. Po kolei. Bo przecież najpierw dostało się po głowie od poszkodowanych marynarzy samemu Cieśli, to jasne. Ot, skrupiło się na nim nawet pomimo faktu, że każdy dobrze się orientował o co jemu podczas tej gwałtownej interwencji przede wszystkim chodziło. No tak, ale po jaką niby cholerę tak z rozpędu poucinał przy tej okazji wszystko co mu tylko na drodze stanęło..?! Owszem, rozumieli dobrze jego intencje, ale czy nie mógł się chłop ograniczyć jedynie do „odkrojenia tego studenta od ewentualnego rekina”..? To musiał od razu wpadać w to kłębowisko żyłek i ciąć wszystko wokół jak popadnie..? „Że co, panika cię dopadła?” - drwili z niego, naśmiewając się jednocześnie z jego nadmiernie emocjonalnej reakcji – „Starzejesz się, czy co? Może relanium byś se łyknął..?”
Ale on pozostawać im dłużny nie zamierzał, toteż odgryzał się ile wlezie – i to bardzo głośno i zdecydowanie, a wszelakie „przecinki” na literki „k”, „ch”, „p” i „j” padały w ich dysputach tak gęsto, „jakoby deszcz rzęsisty z tychże wulgaryzmów złożony padał”. (O, ależ fajna metafora mi wyszła, no nie?)
A co w tym czasie porabiał nasz biedny studenciak, było nie było, jednak główny aktor tegoż wydarzenia..? Otóż, wcale aż tak daleko nie uciekł. Najpierw, rzecz jasna odruchowo „wziął nogi za pas”, ale już po chwili, kiedy się zorientował, że ów brodaty napastnik wcale nie dybał na niego, a jedynie na jego żyłkę - czyli, kiedy zrozumiał, że zaszło tu wielkie nieporozumienie na skutek być może zbyt rozpalonej głowy naszego Ciesiółki - to od razu zatrzymał się w pół drogi i już dalej zwiewać nie zamierzał. Stanął w pobliżu jakiegoś polera i z zaciekawieniem przysłuchiwał się gwałtownej kłótni marynarzy. A źle postąpił - oj, bardzo źle! Bo powinien jednak w aż tak gorącym momencie jak najszybciej zniknąć nam z oczu, bo przecież to on właśnie był głównym winowajcą i sprawcą całego zamieszania. Toteż po początkowych rzucanych sobie nawzajem przez marynarzy „pozdrowieniach” przyszła kolej na właściwsze ukierunkowanie wyrażanych pretensji i przekleństw - i nasz „bidol-praktykant” stanął nagle w „krzyżowym ogniu” rzucanych zewsząd dookoła, lecz już wyłącznie pod jego adresem „życzeń i zażaleń”...
Ależ to była kanonada! Aż mi uszy więdły słysząc to wszystko, nawet pomimo tego, że przecież z „łaciną kuchenną” nierzadko także mi jest po drodze, bowiem soczystych słów również sobie nie odmawiam. Jednakże wtedy nasi wędkarze pofolgowali sobie „w czwórnasób” - ot, nawet miło było posłuchać, mówię wam! A i nauczyć się czegoś nowego także, o tak. Natomiast studencik stał wówczas jak wmurowany w ziemię, a będąc obiektem tak zmasowanego i zaciekłego ataku ani nawet pisnąć w swojej obronie się nie odważył. Przyjmował więc wszystkie te „pozdrowienia” pod swoim adresem na swe piersi bardzo dzielnie, chcąc czy nie chcąc nawet dość długo (cierpliwie wszystkiego wysłuchiwał - to mu trzeba oddać), ale zaraz potem powiedział rozbrajająco... „przepraszam, nie wiedziałem, ale... a cóż w tym takiego?”...
No nieee..! O rany, już nic głupszego w tym momencie powiedzieć nie mógł, bodajby nadal milczał..! Bo tylko dodatkowo tym naszych wędkarzy rozjuszył, którzy natychmiast zaczęli mu na całego dogryzać; „ty nie wiedziałeś, ty?! Taki uczony student? Że mogło ci łapę przy samej dup*e upierdo*ić?! A teraz przez ciebie nasze żyłki też poszły się jeb*ć! Telewizor za to stawiasz, telewizor..!” (Gdyby ktoś nie pamiętał, to usłużnie podpowiadam; „telewizor” to karton 24 półlitrowych butelek piwa Żywiec lub Okocim) Ale i tak już po chwili ponownie wzbudzone emocje poczęły powoli wygasać, bo przecież w gruncie rzeczy marynarze to „narodek” wyrozumiały, poczciwy i dobroduszny. Tak więc, po tych szalonych wybuchach już po niedługim czasie atmosfera napięcia i nerwów się rozwiała - student został wzięty pomiędzy nas i po kolei, tak jak „młotem w głowę” wbijaliśmy mu wiedzę dotyczącą tego właśnie zachowania, którego się dopuścił. Tłumaczyliśmy mu, co w tym nieszczęsnym momencie mogło mu grozić. Ot, wiadomo, zupełny brak doświadczenia, i tyle. No i wyobraźni oczywiście też. Zrozumiał i zapamiętał..? Z pewnością, albowiem aż tak gwałtownych awantur długo się nie zapomina. Zwłaszcza że...
No właśnie... Zwłaszcza że to wcale jeszcze nie był koniec tej zawieruchy z jego udziałem! Bowiem niedługo potem, kiedy już nastrój na rufie uległ znacznemu ociepleniu, a marynarze przystąpili do naprawy swojego sprzętu lub powyciągali nowy, wpadł nagle pomiędzy nas jak rozwścieczony lew nasz Kucharz, który... zaczął się na naszego studenciaka wydzierać, że ten podkradł mu z kuchni jakieś mięso, które leżało sobie gdzieś w kącie przygotowane do przerobu na kolację. I co się okazało..? Że owszem, że tak w istocie było! Bo wszedł sobie chłopak do kuchni i samowolnie zabrał stamtąd... trzy przygotowane do smażenia wielkie befsztyki (!), bo przecież - o rany, trzymajcie mnie bo pęknę ze śmiechu! - potrzebował je... na przynętę na grube ryby! A że dysponował żyłką grubą jak cumownicza lina i hakiem jak wieszak w szatni, to i przynęta musiała być podobnych „gabarytów”, to jasne.
Wszakże, skoro właśnie na tak pokaźny łup jak jakiś większy tuńczyk czy barrakuda, albo nawet rekinek ówże chłopak liczył, to niby co miał na haku sobie zawiesić - robaczka albo kulkę z chlebka?! Toteż zabrał z kuchni dokładnie to co potrzebował, bo właśnie tak on sobie owe połowy na rufie wyobrażał..! O rety. Czy mogę w tym momencie zgłosić postulat do władz Ministerstwa Oświaty i Nauki, aby koniecznie do programu Akademii Morskich w Gdyni i w Szczecinie włączyć wykłady z nowego przedmiotu - o nazwie; „Wędkarstwo Morskie” na przykład? Bo wszakże w przeciwnym razie nowemu narybkowi (nomen omen) w pracy na morzu pierwej coś łapy poucina, a reszta załogi głodna chodzić będzie, bo apetycznie wyglądające befsztyki i schabowe pójdą na przynęty na rekiny i barrakudy, zamiast trafić na nasze kolacyjne stoły. A niech to...
Tak więc zbierał teraz znowu nasz nieopierzony żółtodziób kolejne, zasłużone zresztą cięgi za swój brak wyobraźni i samowolę, tym razem od wkurzonego do wszelkich granic Kucharza, jednak nasi wędkarze teraz już do tych połajanek przyłączać się nie chcieli, przeszło im. Zamiast tego woleli sobie zrobić z winowajcy obiekt łagodnych kpin niźli wyrzekań - i właśnie „w takie buty” biednego potępieńca włożyli. Dostał on także przy tej okazji kilka niezłych ksywek - ot, na przykład „befsztykorekin” czy „turbot schabowy” i z tym niestety musiał już chłopina aż do końca naszego rejsu się borykać.
I nie tylko z tym zresztą, bowiem już następnego dnia rano dał on kolejny niezły „występ”, którym to niestety pogrążył się już całkowicie, ośmieszając się w oczach marynarzy na dobre. Podpuszczony bowiem przez naszego Asystenta Pokładowego dał się tak okropnie wpuścić w maliny, że... A zresztą, co ja tu będę jakieś porównania komponował - niechaj „przemówią fakty”. Zamiast tego więc, po prostu krótko to wam opiszę, zgoda..?
Chłopak jeździł ze mną na jednej wachcie, czyli od ósmej rano do południa i od godziny dwudziestej do północy. Co rano grzeczniutko i punktualnie (a nawet nieco przed czasem) przychodził na mostek i przejmował wachtę od jeżdżącego razem z Chiefem Pokładowego Asystenta. Rzecz jasna nie inaczej było podczas naszego postoju na kotwicy, właśnie tutaj w Massawie, kiedy to zjawił się przed ósmą na mostku i grzecznie się z jego obsadą przywitał.
Jednakże na jego głośne „dzień dobry” nasz Asystent - bardzo fajny młody gość, o wprost niespożytym poczuciu humoru i wiecznej ochocie do strojenia sobie żartów ze wszystkich i ze wszystkiego dosłownie przy każdej nadarzającej się okazji - natychmiast na niego „napadł” (oczywiście w żartach), udając solidne zaaferowanie na twarzy (ba, przerażenie nawet), krzycząc do niego; „nie dzień dobry, chłopie, nie dzień dobry - tylko szybko leć na dół na pokład do Józka (to Starszy Marynarz, który pełnił wtedy rolę bosmana, bowiem nasz Bosman zmarł niestety na początku tej podróży) i powiedz mu, że z portu zapowiedzieli właśnie mroźny szkwał i trzeba natychmiast rurociągi odwodnić, bo nam lód może rury i zawory porozsadzać! Ganiaj, ganiaj, póki jeszcze nie jest za późno, bo za chwilę może nawet śnieg spadnie!”
I co na takowe dictum uczynił nasz bidny praktykant..? Ano, oczywiście w tym okrutnym żarcie się nie połapał, tylko natychmiast obrócił się na pięcie i wyprysnąwszy jak oparzony z mostka (z równie zaaferowaną miną jaką jeszcze przed chwilą prezentował Asystent), nieomal na złamanie karku pognał w dół po schodach. I właśnie w tym momencie go napotkałem. A widząc jego szalenie skupioną i pełną „poczucia misji” minę natychmiast zapytałem go, co się stało. Bo przecież, zobaczywszy pędzącego po schodach chłopaka, widząc wyraźnie, że się ogromnie dokądś spieszy, to z wielkiej ciekawości bez zwłoki zacząłem go o powody owego pośpiechu wypytywać. A on mi na to - rzecz jasna w ogóle nie przerywając swojego karkołomnego biegu - rzucił jedynie przez ramię pojedyncze słowa wyjaśnienia; „szkwał”, „mróz”... A na moje głośne i pełne zdziwienia; „co???”, dorzucił jeszcze; „rurociągi”, czym już zupełnie mnie „zastrzelił”... A po chwili zniknął mi z oczu...
Takie odpowiedzi oczywiście niczego mi w głowie nie rozjaśniły, ale kiedy dotarłem na mostek i przekroczyłem jego próg, to od razu, już na pierwszy rzut oka wiedziałem wszystko. Zobaczyłem tu bowiem wprost skręcających się ze śmiechu Chiefa i Asystenta, którzy natychmiast zaspokoili moją ciekawość opowiadając mi całe zdarzenie, czyli dokładnie to, co w powyższych akapitach opisałem. Nie muszę rzecz jasna dodawać, że mnie również owa wesołość się udzieliła, bo rzeczywiście, tak dać się nabrać - na tak „grubymi nićmi szyty” kawał - nie każdy potrafi. Stoimy wszak na redzie tropikalnego kraju, z nieba leje się żar taki, że aż się „mózg lasuje”, gdyż było tego na pewno coś około 40 stopni Celsjusza, a tymczasem nasz praktykant pędzi teraz z misją ostrzeżenia chłopaków przed nadciągającym mroźnym sztormem i opadami śniegu!!! Toż słynny na całą Polskę harcerski dowcip, polegający na wysyłaniu nowicjuszy do kucharza po śledzie do namiotów, nawet i w połowie z tym powyższym równać się nie może. Ot, bezmyślność w ślepym wykonywaniu poleceń może czasami osiągnąć naprawdę zdumiewające rozmiary.
Dalszy ciąg był oczywiście nietrudny do przewidzenia. Przywlókł się bowiem niemal natychmiast na mostek nasz marynarz Józek (to tylko tak „roboczo” go ochrzciłem, bowiem nie pamiętam już jak w rzeczywistości miał on na imię) z tak niewiarygodnie zaskoczoną twarzą, że na jego widok ponownie wybuchnęliśmy śmiechem, a on w tym momencie rzecz jasna od razu skapował o co chodzi. Bo najpierw - co naturalne - zapytał Chiefa; „co ten chłopak bredzi, jaki znowu mróz?!”, ale kiedy zobaczył nas dosłownie zrywających boki z radochy, to już wątpliwości nie miał żadnych - że nie było to żadne płynące z mostka polecenie, ale jedynie kawał, na który nasz student w iście sztubacki sposób dał się nabrać. No i od tej chwili nasz bidny praktykant dorobił się następnej ksywki, tym razem... „Dziadek Mróz”, z którą niestety tak jak z poprzednimi musiał się już do samego końca tegoż rejsu pogodzić. No cóż, gapiostwo, brak zastanowienia i wyobraźni nierzadko dość drogo kosztują, prawda..?
No dobrze, ale teraz powracajmy już do naszej akcji, uznając ów „studencki” wątek za zakończony. „Pociągnę” zatem jeszcze trochę temat naszych wędkarskich wysiłków, gdyż tego samego dnia, niedługo po obiedzie zdarzyło się coś, co naprawdę warto opisać, ponieważ wprowadziło to ponownie niezłe zamieszanie w nasze szeregi. Najpierw jednak - powiedzmy, z kronikarskiego obowiązku - dodam jeszcze co nieco o naszych połowowych osiągnięciach („naszych”, dobre sobie - wszak ja nie złapałem nic!). Chłopaki nawyciągali ze trzy wiaderka jakiejś drobnicy, natomiast ja sam - na pożyczonym sprzęcie, bo na tym statku własnego w ogóle nie miałem - złapałem... okrąglutkie zero! Absolutnie nic. I to pomimo aż tak wielkiego zapału i wręcz astronomicznych starań z mojej strony (o rozbuchanych ambicjach to nawet nie wspomnę). I nie wiem, zupełnie nie wiem, jak to w ogóle było możliwe, skoro łapane tu gatunki ryb absolutnie nie wymagały żadnego „podcinania”, gdyż po prostu same się na hakach zawieszały. A ja, żeby było śmieszniej, stałem akurat pomiędzy dwoma marynarzami, którzy spośród nas wszystkich mieli największe osiągi - czyli co..? Tutejszy rybostan wyczuł we mnie ekologa, czy też osobnika o łagodnym sercu i nie chciał mi robić przykrości..? A przecież miałem wtedy dokładnie taką samą żyłkę, dokładnie taki sam haczyk i dokładnie taką samą przynętę co oni, jak więc to jest..? Fluidy jakieś, czy co..?
Cóż, po stronie moich osiągnięć zatem musiałem zapisać sobie wielki minus i z ową porażką się pogodzić, ale jeśli chodzi o doznane emocje oraz o stronę poznawczą tegoż zajęcia, to stwierdzić muszę, iż korzyści z pewnością nie zabrakło. A zwłaszcza emocji, oj tak. O nich jednakże za chwilkę, bo najpierw chciałbym jeszcze zaznaczyć, że miałem wówczas okazję po raz pierwszy w swoim życiu ujrzeć na własne oczy barrakudę. Jeden z motorzystów bowiem wyłowił takową zaraz po obiedzie, kiedy to poszedł na rufę sprawdzić nasze żyłki - miałem więc wreszcie sposobność przyjrzeć się tej osławionej bestii z bliska. I co..?
Ot, w pierwszej chwili to pomyślałem nawet, że to... szczupak! Dosłownie, bowiem aż tak bardzo go przypominał. Ale już przy bliższych oględzinach dostrzegłem dość dużo znaczących różnic, a przede wszystkim... te zęby. No cóż, nie chciałbym się z taką rybką spotkać „oko w oko”, o nie. Kły jak u kota, a przecież długość jej ciała mogła wynosić zaledwie z 50-60 centymetrów - ot, niezbyt wielki okaz jak na tenże okryty złą sławą gatunek. Na grzbiecie miała dwie, położone w znacznej odległości od siebie dość duże płetwy, które zresztą są doskonałym wyróżnikiem tego gatunku i właśnie po nich najłatwiej barrakudę rozpoznać. A smak..? Eee tam... Jeśli chodzi o moją o tym opinię, to mogę stwierdzić jedno; niezbyt smaczna, i tyle. Owszem, warto było spróbować, ażeby coś na ten temat móc później powiedzieć, ale za specjalnie poszukiwaną dla smakoszy uznać jej raczej nie można. A zresztą, kiedy takową złapię (bo przecież w końcu i mi musi się coś udać!), to z przyjemnością ją wam odstąpię. Tylko jej szczękę sobie pozostawię na wieczną pamiątkę, bowiem w istocie robi niewiarygodne wrażenie. Brrr... Aż się zimno robi na myśl o kąpieli w takim miejscu, gdzie barrakudy mają swoje ulubione rejony polowań. Na szczęście wody Morza Czerwonego do takich nie należą, tutaj występują one jednak dość rzadko.
A teraz pora już na opis owych emocji, o których powyżej wspomniałem. O tak, w istocie ich nie zabrakło. A wszystko za sprawą mojego sąsiada z prawej strony, który podczas jednego z kolejnych zaciągów, wyczuwając w pewnym momencie, że już coś cięższego na haku się zaczepiło i pora żyłkę wybierać, wyciągając ją z wody zaklął nagle szpetnie, gdyż zauważył, że do haka zamiast spodziewanej zdobyczy doczepiły się wodorosty. I w pierwszym momencie nie zauważył niestety, że ten długi „wodorost” to nie żadne zielsko, tylko… wąż! Na pierwszy rzut oka rzecz jasna, kiedy tylko to „coś” pojawiło się ponad powierzchnią wody, to rzeczywiście nie skojarzyliśmy, że jest to jakaś gadzina, ponieważ jak najbardziej przypominała ona zwisający z haka w dół długi strzęp, jakby o nieco oliwkowo-zielonkawej barwie zielska.
Toteż w istocie jako wodorosty natychmiast to w naszych świadomościach zarejestrowaliśmy, nie przyglądając się nawet temu dokładnie, bo przecież i tak nie był to pierwszy raz, kiedy coś podobnego ktoś z nas z wody wyciągał. Tak więc ów motorzysta, nie zdając sobie sprawy z tego, co w ogóle w tym momencie do góry podciąga, robił to energicznie i szybko, a potem jeszcze - kiedy już ówże „wodorost” znalazł się na krawędzi naszej falszburty - ciepnął nim z rozmachem za siebie na pokład. A potem - oczywiście, bo jakżeby inaczej - natychmiast przystąpił do... odczepiania tegoż niepożądanego zielska ze swojego haczyka.
Ufff, to znaczy, tak właściwie to do odczepiania nie przystąpił, gdyż - na szczęście! – kiedy się nad tym „czymś” pochylił, to odkrył nagle, że „wodorost” się dość dziwnie rusza - i w dodatku się w niego... wgapia! Usłyszeliśmy więc nagle za sobą rozdzierający krzyk, potem zobaczyliśmy naszego Motorka uciekającego na drugą burtę rufy, a kiedy się za siebie obejrzeliśmy, to natychmiast... uczyniliśmy to samo! (Bo to chyba jasne, nieprawdaż?) Czyli - również w krzyk, i również w nogi. I to jak najszybciej, jak tylko było można! Ot, pierwszy odruch, wiadomo. No cóż, niezły łup, prawda? Złowić na wędkę węża, to chyba jednak przypadek dość rzadki, przyznacie to sami, czyż nie? No tak, wąż złowiony, tylko co teraz..?
Ano, moi drodzy, wiadomo, że trzeba było szybko coś z tym fantem począć, bo przecież gada na rufie - nawet pomimo faktu, że „na uwięzi”, gdyż zapewne z głęboko połkniętym hakiem - ot, tak po prostu pozostawić nie można. Zwłaszcza że nikt z nas pojęcia najmniejszego nie miał cóż to w ogóle za stworzenie - jadowite „to-to”, czy nie..? I w ogóle, czy jest to jakiś wąż morski czy może lądowy, który potrafi pływać w słonej wodzie..? Akurat to ostatnie, gdyby nawet znać na to odpowiedź, zupełnie nam nic nie dawało, bowiem na cóż przydałaby się nam taka wiedza, skoro i tak nie wiedzielibyśmy co z nią począć? Gada trzeba było koniecznie wyrzucić z powrotem poza burtę, i tyle. A najlepiej, to razem z żyłką, ot co. Tylko że... a któż z nas w ogóle odważy się tego dokonać? Jakiś chętny..?
Staliśmy więc tak przez chwilę w okolicy przeciwnej burty (w bezpiecznej odległości, to jasne), zbici „w kupkę” i żywo dyskutujący, co teraz należałoby zrobić - zatłuc gada czy jednak jakoś inaczej się go pozbyć? Na przykład ciągnąc go za żyłkę jak psa na smyczy w kierunku burty i potem go poza nią wyrzucić..? No dobrze, wybraliśmy w końcu to drugie, ale... kto się odważy..?
Już od razu moich W. Cz. Czytelników informuję, że... ja nie! Ani mowy nie ma, absolutnie. Bo może on jednak potrafi pełzać po śliskim pokładzie i poczuwszy się zagrożonym nagle zaatakuje? A bo to niby skąd wiadomo, że to wykluczone..? Toteż od razu moim kumplom usłużnie „zameldowałem”, że na mnie niech w tym dziele nie liczą (zresztą nie ja jeden od razu spasowałem, dwóch innych także), bo ja - co najwyżej - mógłbym wziąć deskę albo kija i mu zdrowo przyłożyć, jak kiedyś przydarzyło mi się przywalić połozowi w Grecji, który mi zastąpił drogę. Ale wtedy to przynajmniej wiedziałem, że on niejadowity, ale ten tutejszy..? A kto go tam wie, co z niego za ziółko? A że w tych obawach nie byłem odosobniony, to tym bardziej się do tego nie paliłem. Jak więc to w końcu rozwiązaliśmy..?
Otóż, ostrożniutko i powoli zbliżyliśmy się w tę okolicę pokładu, w którym tegoż gada nasz Motorzysta pozostawił, zanim jeszcze „wziął nogi za pas” na jego widok i odkryliśmy, że wąż leżał sobie nadal spokojnie w tym samym miejscu. Ani się nie szarpał, ani nie wił, a co najważniejsze, nie odpełzł stąd, schowawszy się gdzieś w jakimś zakamarku, z którego trzeba by go potem wydłubywać - na przykład spod zwoju cumowniczych lin lub leżących w pobliżu drewnianych gretingów. Bo wtedy mogłyby się pojawić niejakie trudności, gdyż byłoby to wyraźnym dowodem na to, że jeśli ta gadzina jednak się żwawo porusza, to równie żwawo mogłaby w swojej obronie podpełznąć w kierunku tego kogoś, kto by ją próbował ciągnąć za żyłkę, na której była uwięziona. A tak to przynajmniej cały czas mieliśmy ją na oku i jeżeli nawet okaże się, że potrafi poruszać się po gładkim stalowym pokładzie, to z pewnością bez problemu zdążymy odskoczyć, zanim ewentualnie kogoś by nie ukąsiła. A i również, dzięki temu mogliśmy się wreszcie temu wężowi nieco dokładniej przyjrzeć.
Miał on około półtora metra długości (no, niezła sztuka), był koloru oliwkowozielonkawego, bez żadnych dodatkowych elementów „upiększających”, czyli jakichś zygzaków na przykład, czy też innych prążków, cętek, deseni, itp. - nic, cały był jednolitego koloru, o gładkiej skórze i o spłaszczonym w poziomie ogonie (a więc jednak wąż morski!). Łba, tak właściwie to chyba nie miał w ogóle, bo wyglądało to nieco jakby był tam jedynie otwór gębowy i oczy, a potem już tylko sam korpus, na końcu którego znajdował się ów wspomniany, przypominający niby płetwę ogon. Zatem, skoro biologiczne obserwacje już dokonane, to chyba pora, ażeby się go wreszcie z naszego pokładu pozbyć, czyż nie? No to co - który się za to zabierze..? Dyć to takie fajne, sympatyczne zwierzątko - czego więc tu się bać..? No, który..? (Ja na pewno nie, to już wiecie)
No cóż, poświęciłem temu epizodowi aż kilka kolejnych akapitów, opisując go nieomal z detalami oraz w taki sposób, jakby Bóg wie co się tu wydarzyło - przytaczając nasze przemyślenia, obawy, certolenie się przy wyborze metody i chętnego do przeprowadzenia operacji polegającej na najzwyklejszym wyrzuceniu tego gada z powrotem do wody. A tymczasem, zakończenie tego wszystkiego było najprostsze z możliwych; ot, jeden z marynarzy, który w pierwszym odruchu dokładnie tak jak my wszyscy uciekł z rufy, gdyż jeszcze wtedy nie wiedział co się właściwie wydarzyło, podszedł teraz do tejże gadziny, chwycił za żyłkę w odległości jakiegoś metra od jej pyska, pociągnął ją w kierunku falszburty, zgrabnie ją potem przez nią przerzucił - i już było po wszystkim. Kłopot znikł więc tak szybko, jak szybko i niespodziewanie się nam pojawił, ot co. Bo potem wystarczyło już tylko odciąć kawałek tej żyłki z wiszącym na jej końcu wężem i już spokojnie mogliśmy powrócić do naszych wędkarskich zajęć. Eeech, nieustraszeni marynarze PMH (ale koniecznie z dużych liter!)...
I tym oto właśnie, super autokrytycznym zresztą stwierdzeniem, zakończę opisy naszego postoju na redzie Massawy. Niedługo tu bowiem postaliśmy, a zatem poza wspomnianymi awanturami i zamieszaniem na rufie, już nic więcej wam do przekazania nie mam. Przechodzimy więc do dalszych wątków, bo chyba już czas, nieprawdaż..?
Oj tak, „prawdaż”, nawet wielkie „prawdaż”, bo przecież jest to koniec już drugiego odcinka rozdziału o Erytrei, gdy tymczasem... my wciąż jeszcze tak de facto do niej nie zajechaliśmy! Wciąż tylko jakieś awantury o żyłkę, wciąż ryby i ryby, nawet i jakieś węże ostatnio, lecz co w końcu z naszym wejściem do portu..? Czas zatem przyspieszyć, w następnym odcinku będzie już to, co być powinno...
louis