Geoblog.pl    louis    Podróże    Erytrea - Massawa, Assab    Erytrea - Massawa, Assab-7 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
15
sie

Erytrea - Massawa, Assab-7 (ostatni)

 
Erytrea
Erytrea, Assab
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 457 km
 
Zapraszam na odcinek ostatni rozdziału o Etiopii (Erytrei), „finiszujemy”...

Jednakże, co zapewne nieco was zaskoczy, to wcale jeszcze nie koniec tegoż tematu! O nie. Spotkałem się tu bowiem z jeszcze jednym przedstawicielem afrykańskiej fauny, na widok którego zresztą dość długo przecierałem oczy ze zdumienia, dosłownie nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Wszak w istocie dla przeciętnego Europejczyka spotkanie się z owym drapieżnikiem na wolności - i to niemalże „oko w oko” - musiało stanowić przyczynek ku temu, ażeby najpierw swoim oczom po prostu nie dowierzać, a potem... No cóż, a potem oczywiście dać drapaka, to jasne... O czym mówię..?
Zatem po kolei. Drugiego dnia postoju w Assab wybrałem się z dwoma moimi kumplami na spacer po tutejszym centrum. Zbyt dużo zwiedzania zresztą tu nie byo, bowiem jest to miasto niewielkie, liczące co najwyżej ze 70-80 tysięcy mieszkańców, czyli taki nasz Inowrocław na przykład. Powłóczyliśmy się więc tylko po uliczkach, zaglądając to tu to tam, do jakiegoś sklepiczku, na miejscowy bazarek, przysiedliśmy na moment na murku na papieroska (tak, jeszcze wtedy paliłem) - ot, takie sobie zabijanie czasu, zupełnie bezcelowe szwendanie się i najzwyklejsze „zaliczanie” kolejnego odwiedzonego portu.
I prawdę mówiąc nawet niespecjalnie było tu co podziwiać - większość lokalnej zabudowy była niemalże dokładnie taka sama jak w Massawie, naprawdę nic ciekawego. Zważywszy rzecz jasna na fakt, że przecież już coś podobnego wcześniej się widziało, gdyż w przeciwnym razie na pewno człowiek ze znacznie większym zainteresowaniem wszystkiemu by się przyglądał - ot, tak jak to zwykle się czyni w wypadku napotykanych na swojej drodze nowości. Tu natomiast niczym nowym zaskoczeni już nie byliśmy - jeśli chodzi o okolicę oczywiście - bo w przypadku miejscowej fauny, jak już wspomniałem, jak najbardziej. O tak, i to jak! Jak zatem do tego doszło..?
Otóż, po zwiedzeniu centrum wybraliśmy się nieco dalej, czyli na peryferie miasteczka (niczego mnie ta przygoda z psami nie nauczyła..?!) i kiedy dotarliśmy już do jego ostatnich zabudowań, a widząc, że dalej prowadzi wcale niezła droga wijąca się poprzez teren porośnięty niewysokimi krzewami i stojącymi gdzieniegdzie drzewkami postanowiliśmy przejść się jeszcze trochę bo akurat fajnie nam się gadało, a i zbyt gorąco też wtedy nie było... Ot, wiadomo, jeszcze kilka cennych chwil relaksu przed powrotem na statek. Daleko zresztą iść nie zamierzaliśmy - do któregoś z kolejnych zakrętów, aby rzucić jedynie okiem co jest przed nami i jeśli uznamy, że nic ciekawego raczej już nie napotkamy, to zrobimy „w tył zwrot” i powoli ruszymy z powrotem w kierunku miasta.
Ot, dobre sobie - po pierwsze; spotkaliśmy jednak coś ciekawego, ani chybi, bo na ów widok aż nam oczy z orbit wychodziły, a po drugie; ruszyliśmy z powrotem w kierunku miasta - owszem - ale jednak wcale nie tak powoli jak w poprzednim zdaniu napisałem! Bo rzekłbym raczej, iż było to rączo, nawet „bardziej niż rączo”, ot co. A wszystko dlatego, że w pewnym momencie, właśnie zaraz po jednym z zakrętów, poza którym planowaliśmy się nieco rozejrzeć, natknęliśmy się nagle na... dwa psy! Tak tak - moi drodzy - znowu zdarzyło mi się wdepnąć w podobną kabałę i sprokurować sobie podobną „rozrywkę”, jaką akurat wtedy najmniej bym sobie życzył. Stanęliśmy więc nagle jak wryci, pilnie obserwując dwa niewielkie (na szczęście) zwierzątka, które rozsiadły się na naszej drodze. Było do nich tylko jakieś 15-20 metrów, niedaleko więc, toteż po pierwszym zaskoczeniu, już po chwili - kiedy zdążyliśmy się im nieco baczniej przyjrzeć - z prawdziwą zgrozą odkryliśmy, że to wcale nie psy, ale... hieny! Tak, dokładnie tak - drogę zastąpiły nam dwie nieduże hieny, gdyż, ani chybi, ich charakterystycznych sylwetek z pewnością pomylić się nie da. Trochę przygarbione, czarne pyski, no i w ogóle... Ot, prawdziwe hieny, i już! Rety, i co teraz..?
No jak to, „co teraz..?” Toż to jasne jak słońce. Spojrzeliśmy po sobie i... w nogi! Wszakże - do jasnej cholery! - nad czym się tu w ogóle zastanawiać..?! Czekać aż do tych dwóch, prawdopodobnie szczeniaczków jeszcze, dołączy ich mamusia lub tatuś, a być może i jakieś stadko innych..? Toteż nie namyślając się długo, póki jeszcze zwierzaczki nie zdążyły się nami na dobre zainteresować, daliśmy drapaka, i tyle.
Owszem, najprawdopodobniej było tak, że z ich strony zupełnie nic nam nie groziło, bowiem akurat hieny i w dodatku te żyjące dość blisko ludzkich siedzib (przecież dopiero co opuściliśmy „rogatki” miasta), z reguły dla człowieka niebezpieczne nie są, ale - do diaska! - mielibyśmy może na własnej skórze sprawdzać prawdziwość (bądź nie!) tychże spostrzeżeń? O nie, lepiej już tego nie próbować i nawet gdy widzieliśmy wyraźnie, iż na nasz widok obie hienki ledwo tylko podniosły swoje głowy, spojrzały na nas przelotnie, a zaraz potem wykazały kompletny brak zainteresowania naszymi osobami, to i tak uznaliśmy, że znacznie korzystniej będzie czym prędzej się z tego miejsca ulotnić. Ot, co.
Tak, bo nawet jeśli były one przyzwyczajone do widoku i obecności człowieka w ich pobliżu i akurat te osobniki nie zamieszkiwały głębin afrykańskiej sawanny lecz żyły obok ludzkich siedzib, to i tak uważam, że prezentują się one znacznie lepiej w klatkach ogrodu zoologicznego, niźli stojąc z moją skromną personą „oko w oko”, zupełnie bez oddzielających nas metalowych kratek. Wszak czy to w ogóle wiadomo, co to może takiemu zwierzęciu do tego pręgowanego łba strzelić? Oddaliliśmy się więc z miejsca tegoż niecodziennego spotkania, szybko wprawdzie i rączo - jak już to określiłem - ale jednak „z godnościom osobistom”, bowiem kiedy tylko przekonaliśmy się już, że żaden dziki zwierz za nami nie podąża, to natychmiast zwolniliśmy kroku, przypuszczając (całkiem słusznie zresztą), że już nic z ich strony nam nie grozi.
No tak, ale należałoby najpierw zadać pytanie; a czy w ogóle cokolwiek groziło..? Cóż, raczej nie, ale przecież marynarze - choć to ludzie niewątpliwie dzielni i nieustraszeni (a jużci, co tak!) - nie są jednak przyzwyczajeni do obcowania z drapieżnikami na wolności. Bo naszym żywiołem jest morze - wszelkie sztormy, burze, cyklony i gwiżdżące nam nad głowami huragany, nie zaś stająca nam na drodze dzika zwierzyna, nawet wtedy, gdy jedynie na nasz widok ziewa.
No cóż - to wszystko prawda, zgoda - ale zauważcie moi drodzy jak to jednak brzmi; stałem „oko w oko” z prawdziwą hieną na wolności! Ba, mało powiedziane - z dwoma! I to nic, że najprawdopodobniej już oswojonymi z widokiem kręcących się blisko nich ludzi, a być może i również wobec nich bojaźliwymi - bo przecież liczy się tylko wydźwięk powyższego stwierdzenia; hieny stanęły mi na drodze! O właśnie, jakiż „gruby kaliber” tejże przygody, czyż nie? Mogę więc pochwalić się kiedyś moim wnukom, mówiąc im (tak od niechcenia, rzecz jasna, w dodatku bujając się na wygodnym fotelu na biegunach, jak wielki światowiec); „kiedyś w Afryce - zaraz, zaraz, gdzież to mogło być... chyba... w Etiopii... taaak, w Etiopii - dziadziusiowi dwie duże (bo już przecież w międzyczasie „wyrosły”) hieny zastąpiły drogę.” Ale oczywiście dziadzio wyszedł z tego spotkania zupełnie bez szwanku (bo uciekł - lecz przecież tego fragmentu w opowiadaniu już nie będzie!), wracając potem spokojniutko do swego miejsca zakwaterowania (a dzieciaczki pomyślą, że to chodzi o jakiś obóz, to jasne). I co, czy w powyższych zdaniach można doszukać się choć odrobiny kłamstwa lub przeinaczeń..? A że są niedomówienia..? Brak precyzji..? No to co..? Bo przecież o to chodzi..!!!! No cóż...
No dobrze, to to by było na tyle, jeśli chodzi o ten dziwaczny epizod. Dodam jedynie pewną moją refleksję, która przecież i tak od razu „sama przez się” na myśl się nasuwa. Otóż, zapewne niejeden z was zapytałby przy tej okazji; jak to w ogóle możliwe, że tak groźne i dzikie zwierzęta mogą żyć w pobliżu portowego miasta? Toteż odpowiem, iż to wcale nie jest aż tak zadziwiające jak by się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Wszak zwrócić trzeba uwagę na szalenie ważny aspekt, na punkt odniesienia mianowicie - bo na przykład dla spacerującego w Polsce w jakimś parku na obrzeżach miasta Etiopczyka (Erytejczyka) widok stającego mu na drodze dzika (przecież także groźnego jak się nieźle wkurzy) czy lisa może być równie szokujący jak dla nas widok hieny w Etiopii, czyż nie? Toteż powyższa sytuacja tylko z pozoru może się wydawać niecodzienna - ot, rzadka bo rzadka, ale jednak spotykana. A cóż by dopiero było, gdyby taki Erytrejczyk natknął się na ulicach Zakopanego na niedźwiedzia..?! Wszakże i takie sytuacje już niejednokrotnie miały miejsce, zatem tak specjalnie dziwić się naszej przygodzie nie można.
A zresztą, współczesne czasy (mam na myśli okres jakichś ostatnich 2-3 stuleci) charakteryzują się również i tym, że coraz więcej dzikich gatunków zwierząt powoli „schodzi na psy”, zbliżając się do ludzkich siedzib w poszukiwaniu żywności, gdyż coraz trudniej o takową w ich naturalnych środowiskach. I z biegiem czasu, z pokolenia na pokolenie oswajają się one z człowiekiem, czasem i nawet dając się mu udomowić, a nierzadko jest i tak, że się całkowicie od niego uzależniają. Powyższe nie oznacza oczywiście, że takie hieny na przykład, bez bliskości człowieka sobie nie poradzą, o nie. Ale ich obecność w jego pobliżu z pewnością już nie dziwi – dokładnie tak samo, jak dla nas widok dzika, łosia, lisa czy nawet żbika i niedźwiedzia w podmiejskich lasach. Ot, po prostu, my mamy swoje dziki, a afrykanie hieny lub jakieś inne szakale, co to bez specjalnie wielkiego lęku potrafią w pobliżu ludzi egzystować. Ot i wszystko...
Tak przy okazji dodam jeszcze, iż zdarzyło mi się kiedyś natknąć na znacznie groźniejszego zwierza od hieny, mianowicie na... pumę - i to również będącą ode mnie w odległości nie większej niż te 25-30 metrów. A zatem, stanąłem „oko w oko” z pumą - zauważyliście jak to fajnie zabrzmiało..? No tak, ale jeśli w następnym zdaniu podam wam wszelkie okoliczności temu spotkaniu towarzyszące, to natychmiast zorientujemy się, że owa puma to właśnie taki „pies”, który wybrał sobie życie w pobliżu człowieka i przy jego boku zupełnie się „zeszmacił” i od niego uzależnił. Napotkałem ją nie sam, ale będąc w dość dużym gronie, kiedy to wracaliśmy na statek z pobytu w Domu Marynarza. Rzecz działa się na terenie portu Houston w USA (sic!), natomiast rzeczona puma... buszowała po tamtejszych śmietnikach! I co..? Ciekawe, prawda..? O właśnie, czyżby zatem był to kolejny gatunek, który powoli z biegiem lat „schodzi na psy”..? Z tym że ja - oczywiście, a jakże! - opowiadając kiedyś moim wnukom o tym wydarzeniu, powiem jedynie (i to też tak od niechcenia, rzucając przez ramię jak wielki światowiec); „dziadziuś w 1991 roku znalazł się nagle (bo to rzeczywiście było nagle) „oko w oko” z prawdziwą pumą w Ameryce!” Ach, jak to wspaniale brzmi, no nie..? I co ciekawe - jest absolutną prawdą. A co, zarzucić mi możecie jakąś manipulację słowem..? Ot, siła propagandy...
Moi kochani, czy mogę zatem zakończyć już naszą wspólną podróż po Erytrei..? Już nic więcej godnego uwagi w Assab się nie wydarzyło, sądzę więc, że dalsze rozwijanie tegoż rozdziału sensu nie ma, prawda? Mógłbym wprawdzie zająć się jeszcze opisami tutejszej okolicy, ponieważ następnego dnia ponownie wybraliśmy się na podobny spacerek, ale myślę, że to co naskrobałem dotychczas w zupełności nam wystarczy. A poza tym... już mi się nie chce, ot co. Tak więc, ktoś bardziej od innych zainteresowany Erytreą niechaj sobie poszpera po jakichś turystycznych przewodnikach lub zaglądnie do encyklopedii w poszukiwaniu dalszych informacji dotyczących tegoż rejonu świata, bowiem ja sam uznaję już niniejszy etiopski (erytrejski) wątek za definitywnie, raz na zawsze zakończony.
Wyjeżdżamy zatem z tego kraju w dalszą drogę, pozostawiając za rufą ten niezbyt gościnny półpustynny klimat, wszelkie wzajemne spory i waśnie tutejszych mieszkańców, a zabierając z sobą w świat kilka, niemiłych niestety wspomnień. Jak na przykład to o trafionym przeze mnie dużym kamieniem psie, o uniknięciu w ostatnim momencie poważnego wypadku w ładowni albo o tragicznej śmierci rosyjskiego marynarza podczas zażywania morskiej kąpieli...
Wychodzimy więc w morze i jedziemy dalej...


Moi drodzy, wizyta w tym rejonie Afryki Wschodniej dobiegła już do swego szczęśliwego końca, lecz co dalej..? Dokąd teraz wypadałoby się wybrać, aby kontynuacją moich opowieść zbytnio was nie zanudzić..? Sądzę, że przyszła kolej na nasze ponowne odwiedziny Południowej Ameryki, bo przecież tam jak dotychczas byliśmy tylko raz. Nie wiem jeszcze jaki to będzie kraj, ale póki co skłaniam się do wyboru między Brazylią, Urugwajem a Argentyną.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020