Geoblog.pl    louis    Podróże    Erytrea - Massawa, Assab    Erytrea - Massawa, Assab-6
Zwiń mapę
2018
15
sie

Erytrea - Massawa, Assab-6

 
Erytrea
Erytrea, Assab
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 457 km
 
Bez żadnej zwkłoki zaczynamy. Zapraszam do lektury...


ASSAB - Erytrea - Sierpień 1984

Tutaj z kolei, w przeciwieństwie do Massawy, już do żadnego oczekiwania na redzie zmuszeni nie byliśmy. Weszliśmy do portu „z biegu” (ha, a tutaj pilot był już w butach!), zacumowaliśmy, otworzyliśmy ładownie i natychmiast rozpoczął się wyładunek. Opisywać go rzecz jasna nie będę, bowiem przywieźliśmy tu cargo dokładnie takiego samego rodzaju jak do portu poprzedniego - papier w rolach i paczki drzewnej tarcicy. Zatem wszelkie czynności związane z wyładunkiem przebiegały identycznie jak to było w Massawie, z tą jedynie różnicą, że tutaj współpraca ze stevedorami była wręcz wzorowa. Mało tego - nie było tu żadnych komplikacji wynikających z ich wzajemnej niezgody, ponieważ takowej... wcale tutaj nie było. Ot, ciekawostka - w Massawie od wzajemnych kłótni między stevedorami, ich spięć, sporów, a nawet bójek aż się roiło, gdy tymczasem tutaj, w Assab, cicho sza - nawet mowy o tym nie było. Zgoda idealna. No proszę, ten sam kraj, a jakżeż różne lokalne społeczności, prawda..? Co więcej - nawet i z „podchodami” do naszych slingów, które to nagminnie próbowano nam w Massawie wykradać, żadnych problemów nie było, gdyż... nikt tu nawet się tym nie interesował. Nie zginęło nam tutaj dosłownie nic. Czyli co, sielanka..?
Otóż to, moi drodzy, w rzeczy samej - sielanka. Spokój, cisza i w dodatku bardzo wydajna praca. Jakby zupełnie inny świat. Całkiem nieoczekiwana - zważywszy na wszystko to, co spotkało nas w poprzednim porcie - i szalenie miła niespodzianka. Czyli co, można inaczej..? „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje” - piękne i jakże prawdziwe porzekadło. Toteż wobec takiego stanu rzeczy nawet służba na pokładzie należała do przyjemności. I to pomimo wprost piekielnego lejącego się z nieba żaru. Ale był na to sposób...
Jaki..? Niedaleko naszego miejsca postoju znajdowała się świetnie wyglądająca plaża; ładny piaseczek, jakieś wystające w pobliżu skałki i rafy - no, bajka po prostu. Tak więc przy pierwszej nadarzającej się okazji ruszyliśmy w to miejsce aby zażywać zasłużonej ochłody w wodach Morza Czerwonego. No, to „ochłody” to może jednak nieco na wyrost powiedziane, bowiem temperatura wody z pewnością miała powyżej 30 stopni Celsjusza, ale i tak było to prawdziwą rozkoszą dla ciała (i duszy też!) - warunki kąpieli wprost wymarzone. Pluskaliśmy się więc do woli, nurkowaliśmy w pobliżu raf, a na sam koniec to nawet pograliśmy... w piłkę wodną z kilkoma marynarzami z radzieckiego statku, którzy również się tutaj zjawili. A oni, jak zwykle zresztą - wszak wiadomo, że to naród szalenie usportowiony - takie okazje zawsze wykorzystują do wszelkich możliwych form aktywności - w tym rzecz jasna także i do gry w piłkę. Można więc rzec, iż sielski nastrój można odnaleźć (lub samemu go stworzyć) nawet w pobliżu piasków pustyni i w rejonie świata, który za takowy w powszechnej opinii wcale nie uchodzi. No tak, ale wszystko ma swoją cenę, niestety...
Doszło tu bowiem - właśnie na owej plaży i właśnie tegoż dnia! - do wielkiej tragedii z udziałem jednego z tych marynarzy, z którymi to dosłownie kilkadziesiąt minut wcześniej się zapoznaliśmy i zażywaliśmy wspólnej kąpieli w pobliżu tutejszych raf. My powróciliśmy już na nasz statek, oni zaś pozostali tam jeszcze, planując nieco dłuższy pobyt w tym miejscu, gdyż dysponowali nieco większą od nas ilością wolnego od pracy czasu. Z tego powodu zresztą, iż zwyczajowo na radzieckich statkach bardzo rzadko dostosowywano ich okrętowy czas do lokalnego (jeśli strefy czasowe niezbyt się od siebie różniły), toteż było tak, że dzieliła nas z nimi pewna różnica godzin. (Mała dygresja; takie niedostosowywanie czasu skutkowało nierzadko bardzo zabawnymi konsekwencjami, gdyż na przykład kiedyś w Gdyni pasażerowie radzieckiego wycieczkowca dosłownie „wstawali z kurami”, kiedy miasto jeszcze słodko spało, natomiast szli spać, gdy nasi letnicy dopiero wracali z plaży - dobre sobie, no nie?) Tak więc, kiedy my powracaliśmy na naszą kolację, to oni byli już po niej, dlatego też nic nie stało im na przeszkodzie w dalszym korzystaniu z dobrodziejstw kąpieli. Pożegnaliśmy się więc z nimi serdecznie i wyruszyliśmy do portu. A potem, wieczorem jeszcze tego samego dnia, dowiedzieliśmy się o tej potwornej tragedii.
Co się stało..? Otóż, niedługo po naszym odejściu z plaży jeden z Rosjan został... zaatakowany przez rekina. I to niestety tak gwałtownie, iż wskutek odniesionych obrażeń został stamtąd zabrany już w stanie krytycznym do szpitala, gdzie leżał nieprzytomny, walcząc o swoje życie, którąż to walkę - według nieoficjalnych informacji otrzymanych tuż przed naszym wyjściem w morze - niestety przegrał. Tak przynajmniej doniósł nam o tym nasz Agent - że ów marynarz wykrwawił się na śmierć na skutek rozległych ran zadanych mu przez tę morską bestię. Ufff, nie muszę chyba dodawać, że zrobiło nam się wówczas dość nieswojo, prawda? Wszak dopiero co tam byliśmy i równie dobrze każdy z nas mógł znaleźć się na jego miejscu! O rety, przyznam, że gęsią skórkę na ową wiadomość dostałem wtedy dosłownie na całym ciele.
No cóż, zdarzyło się niestety takie nieszczęście i tylko Bogu dziękować, że nas już tam wówczas nie było. Jednakże paliła nas ciekawość, jak w ogóle do tego doszło, bo przecież w gruncie rzeczy takie wypadki, a zwłaszcza w tamtym rejonie nie zdarzają się często. To raczej rzadkość, zważywszy na niewielką głębokość tegoż miejsca, w którym się kąpaliśmy oraz na występujące w tym morzu gatunki rekinów. Wszakże to nie wody Pacyfiku, w których aż roi się od tych żarłocznych, krwiożerczych bestii i w dodatku takich gatunków, które są potencjalnie groźne dla człowieka, ale znacznie mniejszy akwen, gdzie takowe ataki naprawdę bywają niezwykle rzadkim wydarzeniem. Cóż więc się mogło stać..?
O właśnie, jeden z naszych kolegów, który specjalnie w tym celu wyruszył „na przeszpiegi” w odwiedziny na ów radziecki statek, dowiedział się na ten przykry temat kilku szczegółów, które nam potem zrelacjonował. Okazało się, że ów nieszczęśnik dosłownie sam się o taką tragedię prosił, gdyż wykazał się on wówczas szaloną lekkomyślnością i wprost wyjątkową nieostrożnością w postępowaniu.
Mianowicie, nie dosyć że odpłynął on zbyt daleko od brzegu, poza niewielką barierę tamtejszych raf, to jeszcze zupełnie zlekceważył fakt, że miał w tym czasie na swojej nodze... krwawiącą ranę po dopiero co doznanym na rafach skaleczeniu! Ot, zignorował to całkowicie (a przecież, według słów jego kolegów dobrze o tym wiedział) - zatem spotkała go niestety za to najwyższa z możliwych kara. To znaczy, tak na 100% to pewny co do dalszego tragicznego losu nie jestem, ponieważ opieram swoją relację o informacje naszego Agenta, który tak właśnie twierdził, jednakże nie chodzi już o finalny efekt tego zdarzenia, ale o fakt, że w ogóle do takiej tragedii w tym miejscu mogło dojść. Tak więc, jak się zapewne domyślacie, nikt z nas już więcej na wycieczkę na tę plażę i zażywanie kąpieli w tym miejscu się nie odważył, to jasne. A tak na marginesie, już na zakończenie tego nieszczęśliwego wątku; już na samą myśl o pobycie w tutejszym szpitalu i panujących tam warunkach (a wiemy o tym z opowiadania rosyjskich marynarzy, którzy swojego kolegę tam odwiedzili) można by umrzeć, a co dopiero walczyć w tych okolicznościach o swoje gasnące życie, będąc poważnie poranionym i w szybkim tempie się wykrwawiając. O Boże...
A zatem tyle o tym - zamykamy wątek o owym tragicznym zdarzeniu, gdyż na samo o nim wspomnienie ponownie dostaję gęsiej skórki. I to nawet w sytuacji, gdy siedzę sobie teraz wygodnie w foteliku przed ekranem komputera i wystukuję te słowa na leżącej przede mną klawiaturze. Brrr... O czym więc będzie teraz..? Ano, moi drodzy, teraz będzie wątek o... szarańczy. Tak, o szarańczy - czyli o tej przeklętej pladze nękającej co pewien czas afrykańskie kraje subsaharyjskiego regionu. Tak się bowiem złożyło, że miałem tu niepowtarzalną okazję, i jak dotychczas jedyny raz w moim życiu, zobaczyć te owady na własne oczy, a w związku z tym lepiej sobie wyobrazić „czym to naprawdę pachnie” i dlaczego ich obecność w jakimś rejonie jest aż tak wielką katastrofą. Bowiem to, co następnego dnia rano zobaczyliśmy w istocie zrobiło na nas duże wrażenie. Inaczej niż na tubylcach, gdyż oni to nawet niespecjalnie na to zjawisko zwrócili uwagę, ale dla nas, nieobeznanych przecież z tymi owadami na co dzień, już to co ujrzeliśmy wydawało się prawdziwą plagą. A zatem co dopiero musi się tu dziać wtedy, gdy - według słów tuziemców - roje szarańczy są dla nich PRAWDZIWYM nieszczęściem, nie zaś to „małe stadko”, które było nam dane obejrzeć tegoż poranka.
No cóż, dobre sobie – „małe stadko”, jak to uroczo określili miejscowi. Natomiast dla nas była to wręcz gigantyczna chmara tych wrednych pasikoników, gdyż właśnie takie wrażenie na ich widok odnieśliśmy. Wszak rozsiadły się te robole wszędzie dookoła nas - dosłownie gdzie by nie spojrzeć, to były tego całe setki w zasięgu wzroku. Na pokładzie, na nadbudówce, na falszburtach, na pokrywach ładowni, oczywiście i na terenie portowych nabrzeży również - no wszędzie. Łaziło to sobie gdzie popadnie, przefruwało z miejsca na miejsce, krótko mówiąc, było w nieustannym ruchu, co jeszcze potęgowało wrażenie jej ilościowego ogromu. Napisałem „ogromu”, gdyż w istocie tak właśnie to ocenialiśmy, gdy tymczasem zapytani przez nas o szczegóły z tymi owadami związane miejscowi robotnicy, odpowiadali nam, że to co aktualnie widzimy, to jeszcze nic tak strasznego. Ot, jakiś niewielki rój akurat dotarł w rejon tegoż portu, być może także jest tego „troszkę” i w samym mieście, ale już niedługo „sobie pójdzie” i już będzie z nimi spokój.
I faktycznie tak właśnie się stało, ponieważ już po około 2-3 godzinach całe to robactwo wyniosło się z naszego statku i pobliskiej kei, co zresztą dziwić nas nie powinno, gdyż jako owady niesamowicie żarłoczne, właśnie w tym celu wciąż się z rejonu w rejon przemieszczają – w poszukiwaniu jedzenia, to jasne. A co u nas na pokładzie mogła owa szarańcza znaleźć do swej nieokiełznanej konsumpcji..? Nic, toteż nie zabawiła ona długo i po owych wspomnianych kilku godzinach nie było już po niej śladu. To znaczy, niezupełnie tak - śladu nie było po osobnikach żywych, bowiem wyruszyły sobie w dalszą podróż, ale pozostało u nas jeszcze w najprzeróżniejszych statkowych zakamarkach jakieś kilkadziesiąt trupów tych łakomczuchów, co zresztą dało nam możliwość przyjrzenia się tym szczególnym owadom z bliska. Jak więc je można opisać..?
Otóż, najnormalniej w świecie - a jak dla mnie, to nawet nieco się ich wyglądem zawiodłem, bowiem słysząc i czytając przedtem o szarańczy, a zwłaszcza o zdarzających się co pewien czas jej ilościowych plagach, wyobrażałem sobie o niej Bóg wie nie co, jakby to co najmniej były jakieś krwiożercze bestie, gdy tymczasem sprawiały wrażenie zupełnie niewinnych uskrzydlonych pasikoników. Ot, pozory, prawda..? Wszak jest to owad, który swoją żarłocznością, a przede wszystkim wprost niewiarygodną liczebnością, dosłownie wyciska łzy z oczu wielu milionom mieszkańców Afryki, którzy z jego powodu cierpią głód i niedostatek.
Bo zżera „to-to” niemalże wszystko co tylko na swojej drodze napotka - i to w astronomicznym wręcz tempie - a zwalczyć jego plagę jest niewiarygodnie trudno. Choć tak właściwie, to zwalczyć jej w ogóle się nie da. Pojawia się ona bowiem gdzieś w wielkich, czasem wręcz w gigantycznych rozmiarów chmarach, nagle i niespodziewanie - ot, choćby tak jak to miało miejsce na naszym statku - swym „żywym dywanem” nieomal szczelnie przykrywając (zgroza!) uprawę jakiejś rośliny, a potem żre, żre, żre, żre i żre... Bez opamiętania. I jeszcze wciąż jest jej mało! Jak zatem można poradzić sobie z miliardami takowych łakomczuchów..? Ot, nie można - i właśnie dlatego szarańcza jest dla mieszkańców Afryki takim nieszczęściem. Bo jak już gdzieś przyleci i na jakimś polu się rozgości, to zeżre wszystko - co do ostatniego kęsika! A jak już dokona swego dzieła zniszczenia, to po prostu leci dalej, i tyle. I właśnie dlatego ów jej gatunek, z którym mieliśmy sposobność się zaznajomić, nazywany jest szarańczą wędrowną. Cóż, niewielkie, a takie potworne bestie...
Bo rzeczywiście wyglądają niewinnie. Ciało mają nieco smukłe, z długimi i wąskimi skrzydełkami, są barwy zielonkawoszarej, zaś swymi rozmiarami wcale aż tak bardzo nie imponują - te, które oglądałem, miały jakieś 2 do 4 centymetrów. No tak, ale jeśli są ich całe miliardy..? A według słów zapytanych przez nas o to robotników, którzy mieli w swoim życiu okazję na własne oczy takową plagę zobaczyć (ba, przeżyć na własnej skórze jej skutki - czy też raczej; na własnych żołądkach), to w istocie taki żerujący gdzieś rój tych owadów wygląda wprost przerażająco (nie znam się na owadach więc nie wiem, czy użyte tu słowo „rój” jest odpowiednie – może jednak „chmara”, albo „ćma”..?). No cóż, przyroda potrafi być dla człowieka okrutna, jakież to więc szczęście, że w naszym kraju jesteśmy od takowych „atrakcji” wolni, w porównaniu z którymi nasz popularny szkodnik pól, stonka ziemniaczana, wydaje się być zupełnie niewinnym i najpoczciwszym z poczciwych stworzonkiem.
Tak na marginesie, mała uwaga; czy zauważyliście, że dość dużo miejsca poświęciłem w dwóch ostatnich rozdziałach, czyli tych o portach Erytrei, tematom zoologicznym..? Ot, ciekawostka - zjawiamy się w kraju, który z racji swojej egzotyki powinien być dla nas obiektem zainteresowania raczej bardziej od strony historycznej lub choćby turystyczno-krajoznawczej, gdy tymczasem ja w większości raczę was opisami przedstawicieli lokalnej fauny, z którąż tu miałem do czynienia. Bo spójrzcie tylko - najpierw było coś o rybach, m.in. o złapanej w Massawie barrakudzie, potem o wężu, jakichś wrednych psach, a z kolei w Assab, o nieszczęściu z rekinem oraz o szarańczy. Całkiem oryginalny „rozrzut” gatunków i zoologicznej przynależności, nieprawdaż..?

Jednakże to jeszcze nie koniec moich przygód z etiopską (erytrejską) fauną podczas owej wizyty w tym kraju, jako że... Ale o tym już w odcinku następnym. Zapraszam więc do lektury...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020