Geoblog.pl    louis    Podróże    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca
Zwiń mapę
2018
16
sie

Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca

 
Argentyna
Argentyna, Puerto Madryn
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Witam ponownie w Południowej Ameryce, tym razem na jej Wschodnim Wybrzeżu...


PUERTO MADRYN – Argentyna – Październik 1999

Ach, Argentyna… Cudowny kraj cudownych ludzi… Kraj jak dla nas, Polaków, leżący nieomal na samym końcu świata. Jednakże pozwólcie, że nie będę się zbytnio nad jego walorami rozpisywał – moje „Wspominki” turystycznym przewodnikiem przecież nie są, pokuszę się więc jedynie na skreślenie kilku zdań na temat jego historii oraz na przedstawienie zaledwie krótkiego geograficznego zarysu i na tym tenże wstęp zakończę, zgoda?
Argentyna jest krajem dość dużym, wystarczy powiedzieć, że jest niemalże dziewięciokrotnie większym od Polski (jest to więc niezły kawałek lądu, prawda?), licząc jednocześnie zaledwie 42 milionów mieszkańców. Napisałem „zaledwie”, bo przecież wziąwszy pod uwagę skalę jakichkolwiek porównań, no choćby z naszym krajem – że na aż tak wielkim terytorium mieszka tylko niewiele więcej ludzi co w Polsce, to łatwo można sobie wyobrazić wygląd tutejszego interioru, czyż nie? Pustkowia, pustkowia i jeszcze raz pustkowia – głównie na południu kraju, na rozległych pampasach, w Andach, czy też na samej Ziemi Ognistej. I co najbardziej interesujące – uwaga – prawie 90% populacji stanowi ludność miejska, czyli struktura zamieszkania nieomal taka sama jak, nie przymierzając, w światowych tzw. „miastach-państwach”, jak na przykład w Hong Kongu czy w Singapurze. Mimo wszystko więc, jest to chyba jednak dość zaskakujące, prawda?
No tak, ale jednocześnie zauważyć trzeba, iż tutejsza przyroda, za wyjątkiem oczywiście północnych rubieży tego państwa, tutejszych mieszkańców zdecydowanie nie rozpieszcza. Gruntów ornych jest tu dosłownie jak na lekarstwo, toteż struktura wiejska ogranicza się jedynie do pasterstwa, wszelkiego typu zwierzęcej hodowli oraz sadownictwa, natomiast uprawy zbóż, czy też innej roślinności użytkowej stanowią tu w istocie niezbyt wielki procent. Ale za to łąki i pastwiska – najwyższa klasa! Chyba nigdzie na świecie nie ma aż tak rozległych i jednocześnie tak pięknych pampasów jak tutaj. Jest to zresztą firmowym znakiem Argentyny i co do tego żadnych wątpliwości być nie może.
Teraz zaś króciutko o historii. Pierwszym znanym z nazwiska odkrywcą argentyńskiego lądu był hiszpański żeglarz Juan Diaz de Solis, który w roku 1515 dotarł do ujścia rzeki La Plata, ale niestety nie zdążył się już tym osobiście nikomu w Hiszpanii pochwalić, bowiem w bardzo krótkim czasie od dokonania tego wiekopomnego odkrycia natknął się w swej dalszej wędrówce na nieprzyjazne wszelkim przybyszom indiańskie plemiona i po prostu w potyczce z nimi z ich rąk zginął.
To jednakże, co oczywiste, wcale jego następców od dalszych podbojów nie powstrzymało i już dwadzieścia lat później, dokładnie w roku 1536 niejaki Pedro de Mendoza założył niewielkie osiedle kolonistów znajdujące się w miejscu dzisiejszego Buenos Aires. Ale niestety, ponownie owym hiszpańskim pionierom na tutejszym lądzie się nie powiodło, ponieważ wskutek zdecydowanej wrogości okazywanej im przez miejscowych Indian zmuszeni byli wkrótce tę pierwszą siedzibę porzucić. Jednakże nie na dobre, bowiem w rezultacie ciągłego napływu nowych zdobywców od strony Chile i Peru, Buenos Aires zostało założone na nowo, dokładnie w tym samym miejscu co owa pierwsza opuszczona osada, a dokonało się to już w roku 1580 pod czujnym okiem nowego silnego konkwistadora tych ziem – Juana de Garay.
No dobrze – i to właściwie byłoby tyle, jeśli chodzi o najwcześniejszą historię tego kraju, bowiem nie mam najmniejszego zamiaru wgłębiać się teraz w dalsze jego dzieje, które zapewne byłyby dla was niezbyt interesujące, wierzcie mi. Dodam jedynie, że historia nowej Argentyny datuje się od 1816 roku, w którym to proklamowano niepodległe państwo, aż po rok 1853, kiedy to powstał wreszcie pierwszy w tym rejonie stabilny krajowy rząd.
I co dalej..? Otóż, ludność… I tu ciekawostka – czy wiecie może jak czasami na świecie określa się Argentyńczyków? Być może was to niejako zaskoczy, ale na przykład w rejonie Ameryki Południowej mówi się o nich, że są to… mówiący po hiszpańsku Włosi. Ciekawe, prawda? No tak, ale inaczej oczywiście być nie może, skoro właśnie tutaj, w Argentynie, gromadziła się zdecydowana większość przybywających tu z Włoch imigrantów, a że była ich w pewnych okresach czasu wręcz ogromna ilość, to powstały tu ich naprawdę znaczące skupiska. Znaczące zarówno ilościowo, jak i również gospodarczo i politycznie, ale tym rzecz jasna zajmować się tutaj nie będziemy.
Językiem urzędowym tego kraju jest oczywiście hiszpański, ale w użyciu są także dość szeroko rozpowszechnione w niektórych regionach języki; włoski (właśnie w owych licznych skupiskach imigrantów, którzy nadal swą narodową tożsamość kultywują) oraz guarani, będący tak właściwie narzeczem najliczniejszego tutaj indiańskiego plemienia.
No dobrze, a zatem króciutki wstęp odnośnie kilku dotyczących tego kraju szczegółów został już dokonany, ówże temat mamy już z głowy, tak więc zajmiemy się teraz krótką charakterystyką miejsca, do którego właśnie dotarliśmy – czyli samego Puerto Madryn oraz jego okolic. I co można o tym rejonie powiedzieć – tak „na pierwszy rzut oka”..? Otóż, jest to naprawdę dość szczególne miejsce na naszym globie. Bez wątpienia. Dlaczego? – zapytacie. A dlatego, że ma się tu do czynienia z wręcz niewiarygodnie widowiskowymi „spotkaniami z Przyrodą” – ze zjawiskami, których, z tego co się orientuję, nigdzie indziej na świecie się nie napotka. Bo jest to w istocie obcowanie z Naturą naprawdę „z najwyższej półki”. O czym piszę..?
O morskiej faunie oczywiście, której przedstawiciele występują tu niezwykle licznie – i co najbardziej interesujące – w najbliższym sąsiedztwie człowieka. Tak, ma się tu bowiem wprost niespotykaną okazję obserwować z bliska, nierzadko dosłownie na wyciągnięcie ręki (!), wprost niezliczoną ilość fok, lwów morskich, uchatek oraz… wielorybów i orek. Ale o tym napiszę w dalszej części niniejszego rozdziału, albowiem teraz muszę przecież najpierw dokończyć tę „garstkę” informacji dotyczących samego portu, prawda?
A zatem, Puerto Madryn nie jest portem zbyt dużym. Tak właściwie, są tu jedynie dwa długie nabrzeża – pirsy wysunięte dość daleko w wody zatoki i to wszystko. Samo miasto również do wielkich nie należy, liczy sobie zaledwie około 60 tysięcy mieszkańców, czyli tyle co na przykład nasz Sopot czy Lubin, ale jest za to wybitnie malowniczo położone. Rozlokowało się bowiem na stokach przepięknych wzgórz, „spływających” niejako ze wszech stron w dół ku zatoce o nazwie Golfo Nuevo (Zatoka Nowa) – niewielkiego morskiego akwenu zamkniętego od Atlantyku przez dość sporych rozmiarów półwysep o nazwie Peninsula Valdes. Jednakże pomimo faktu, iż od strony otwartego oceanu wody Golfo Nuevo są bardzo skutecznie osłonięte, to i tak wiejące tu praktycznie rzecz biorąc przez cały okrągły rok silne wiatry są tu prawdziwym przekleństwem tutejszych mieszkańców.
A to dlatego, iż wieją tu z reguły wiatry zachodnie, spadające ze wzgórz ku zatoce i przynoszące na swej drodze ku morskiemu brzegowi dość spore ilości porywanego gdzieś w interiorze piasku. Ma się tu więc wrażenie ciągłego zasypywania oczu, które nieustannie pieką, szczypią, bolą i palą – nie ma się tu dosłownie gdzie przed tym schować, zatem osoby na przykład ze skłonnościami do zapalenia spojówek zupełnie nie mają tu czego szukać. Tak, bowiem jest to aż tak dokuczliwe, że przez cały okres naszego tutaj pobytu, czyli około 9-10 dni, ani na chwilę oczy nie dawały o sobie zapomnieć. Oczywiście nam, przybyszom, bo przecież tutejsi mieszkańcy byli już do tego przyzwyczajeni, to jasne – wszak w przeciwnym razie pouciekaliby stąd tak szybko, jakby się tylko dało. Chociaż, jak wiem z późniejszych kontaktów z tubylcami, nawet i dla nich nie jest to wcale tak łatwe, wielu znosi te niedogodności jedynie z powodu pracy, którą akurat tutaj udało im się znaleźć.
Puerto Madryn leży w słabo zaludnionej prowincji Chubut, w odległości około 1200 kilometrów na południe od Buenos Aires. Jest to zatem całkiem niezły szmat drogi, prawda? Nie przeszkadza to jednakże całej rzeszy przybywających tu ze stolicy turystów, których dosłownie jak magnes przyciągają tu owe wspomniane już przeze mnie widoki morskich zwierząt, których życie obserwować tu można niemalże jak na dłoni. I to jak!
Moi drodzy, nie będę więc już was dłużej katował opisami tutejszej okolicy, miasta czy zatoki, wyliczał szczegółów tychże miejsc dotyczących – bo na to przecież zawsze czas się jeszcze znajdzie – ale czym prędzej przystąpię do rzeczy. Czyli do opisów najbardziej w tym rejonie interesujących motywów – mianowicie obserwacji wielkich morskich zwierząt, które tutaj można napotkać.
Do Zatoki Golfo Nuevo wpłynęliśmy wczesnym rankiem. Podeszliśmy na odległość około 2 mil morskich od szczytu pirsu o nazwie Muelle Luis Piedra Buena – który miał być naszym przyszłym miejscem zacumowania – i właśnie tam rzuciliśmy kotwicę. Rozpoczął się więc nasz, jak się później okazało, aż sześciodniowy postój na redzie – postój, podczas którego mieliśmy przewspaniałą okazję poczuć się jak w prawdziwym żywym teatrze. Było tu bowiem aż tak dużo wielorybów, że w pierwszym momencie dosłownie trudno było własnym oczom uwierzyć. Wprost niesamowite..! Co do ich zachowania natomiast, widoków ich baraszkowania w wodzie, to mogę powiedzieć tylko jedno – palce lizać! Były to wszakże prawdziwie niezapomniane spektakle – od wystających w górę, wysoko ponad powierzchnię wody wielorybich ogonów wokoło aż się roiło, tu i ówdzie jakiś wielki waleń… wyskakiwał nagle w górę, spadając potem z olbrzymim hukiem z powrotem na powierzchnię wody, dosłownie wszędzie dookoła nas przepływały ogromne ciemne cielska tych zwierząt, pojedynczo i w stadach… Cudo! Prawdziwe cudo natury obserwowane przez nas z odległości zaledwie kilkunastu do kilkudziesięciu metrów!
No tak, ale cóż to w ogóle były za wieloryby? – zapytacie zapewne. Hmm, w żadnym razie nie mogę się mienić znawcą tychże zwierząt, toteż wymądrzać się na ten temat nie powinienem, jednakże z racji tego, iż oczywiście nie omieszkałem później o te sprawy jak najdokładniej wypytać miejscowych mieszkańców, z którymi miałem możność się tutaj zetknąć, mogę podać – opierając się na ich opowiadaniach – iż były to głównie humbaki. Napisałem „głównie”, albowiem według słów naszego Agenta napotkać tu czasem można również i inne gatunki tych waleni – do wód zatoki Nuevo zabłądzić potrafią także i finwale, kaszaloty a nawet… płetwale błękitne, ale zweryfikować tych opinii niestety nie jestem w stanie. Być może tak właśnie tam jest, tak więc kto wie czy nie było mi dane obserwować wówczas przedstawicieli także i tamtych gatunków, jednakże z całą pewnością zdecydowaną większość stanowiły humbaki, toteż jedynie na ich temat pozwolę sobie tutaj kilka krótkich zdań zamieścić.
Otóż, humbak zawdzięcza swoją nazwę specyficznemu wypukleniu na grzbiecie przypominającym swym kształtem jakby garb, zatem od angielskiego określenia „hump-back” („hump” to właśnie garb) owa nazwa weszła do powszechnego użycia, nawet i w naszym języku, pomimo faktu, że przecież ówże waleń swoje polskie określenie już posiada – mianowicie; długopłetwiec. Domyślać się zatem możecie, że w istocie posiada on jakieś długie płetwy, skoro właśnie tak go w polszczyźnie ochrzciliśmy, prawda? Owszem, naturalnie ma on dwie bardzo długie płetwy piersiowe, które zresztą wyglądają niby skrzydła samolotu – są bowiem w stosunku do reszty ciała tak ogromne, że właśnie tak mogą się wszystkim kojarzyć. A kiedy jeszcze w dodatku widzi się je całkiem z bliska, to ma się nawet wrażenie, że w dość dziwny sposób naruszają one proporcje całego ciała. A już zwłaszcza wtedy, gdy obserwuje się te zwierzęta podczas ich baraszkowania, kiedy to owymi płetwami potrafią nawet… zaklaskać! Tak tak – właśnie takie obrazy było nam dane nieraz zauważyć – energiczne zawachlowanie płetwami w istocie przypominające klaskanie! Wierzcie mi – widok wprost fascynujący!
Długopłetwiec potrafi dość szybko pływać, jego prędkość posuwu pod wodą może dochodzić nawet do około 35 kilometrów na godzinę (!), zważywszy natomiast na jego gigantyczne rozmiary – długość ciała dochodzącą do 20 metrów oraz wagę nawet i do… 50 ton! – takie osiągnięcie musi budzić prawdziwy podziw i respekt. Wyobrażacie sobie zatem takiego rozpędzonego w wodzie olbrzyma? Te 35 km/h to przecież prędkość lekkoatletycznego sprintera (!), a biorąc pod uwagę, że jest to kilkudziesięciotonowa masa, to… Ależ pocisk, prawda? Ja wprawdzie nigdy nie miałem okazji oglądać tych zwierząt w takiej właśnie sytuacji, wszystkie moje obserwacje dokonywały się wówczas, gdy poruszały się one wolno, majestatycznie lub w ogóle stały w miejscu, z reguły „na głowie” z ogonami wystawionymi wysoko ponad powierzchnię wody, ale pamiętać należy o tym, że przecież znajdujemy się teraz w zamkniętym akwenie, nie zaś na pełnym oceanie, toteż akurat w wodach zatoki takie wyścigi z pewnością do niczego im potrzebne nie były.
Co jeszcze..? Acha, żarcie… Humbaki żywią się głównie krylami (to takie bardzo podobne do krewetek raczki), nie gardzą jednakże również i kalmarami, meduzami czy mątwami, ale jeśli podczas takiego żerowania zaplączą mu się do gardła także i jakieś ryby lub mniejsze kręgowce, to czemu nie? Mniam, mniam – łykają wtedy wszystko jak popadnie i tyle. A że mają możliwości nurkowania nawet i do 250 metrów w głębię oceanu, mogąc tam przebywać nawet do 30-40 minut, to często zdarza im się nawet upolować coś większego, na przykład kałamarnice, które przecież raczej dość rzadko zapuszczają się pod powierzchnię morskich wód. No cóż, ale taki olbrzym „te swoje” zjeść przecież musi, no nie?
A jak już sobie podje, to oczywiście jakoś tę energię spalić musi, tak więc „bawi się” takie monstrum na całego, wyskakując z wody jak pocisk, opadając potem z wielkim grzmotem z powrotem na powierzchnię, potrafiąc zresztą czynić takowe akrobacje wielokrotnie pod rząd (!), jakby się dosłownie przed kimś popisywał – jakby wiedząc, że jest pilnie obserwowany przez człowieka, i pragnąc w ten sposób wywrzeć na nim jak największe wrażenie. No tak, jeśli chodzi o mnie, to oczywiście w całej rozciągłości im się to udawało, bowiem ja zawsze wgapiałem się w takowe popisy jak urzeczony, mając zresztą te olbrzymy dosłownie na wyciągnięcie ręki, ponieważ bardzo często zdarzało się i tak, że podpływały one aż pod samą burtę naszego statku! Serio, dosłownie tak, jakby się… domagały pogłaskania! Niesamowite, niecodzienne i wręcz niewiarygodnie widowiskowe widoki! Teatr, jakich w życiu naprawdę mało! A także…
No właśnie… Moi drodzy, to najlepsze zostawiłem sobie na sam koniec wątku o naszych humbakach, bowiem za chwilę napiszę o czymś, w co niektórym z was zapewne będzie dość trudno uwierzyć. Ale, to oczywiście prawda, sama prawda i tylko prawda. Wszak sam na własne uszy to wszystko słyszałem! Tak, słyszałem, albowiem dotyczy to… wielorybiego śpiewu! Kiedy zdarzało mi się w przeszłości kiedykolwiek na ten temat coś w światowej literaturze przeczytać, to zawsze traktowałem to z pewnym przymrużeniem oka, niejako na równi z opowieściami o jakimś potworze z Loch Ness czy też „jakimś innym” Yeti, ot co. Że owszem, znało się opowiadania starych żeglarzy, marynarzy lub wielorybników o tym, że słyszeli oni śpiewy wielorybów, ale raczej było to dla mnie czymś z pogranicza fantazji czy baśni, niźli realny fakt – ot, opowieści starych wilków morskich przy szklaneczce piwa, rumu lub grogu i nic więcej. I nawet notki encyklopedyczne na tenże temat niespecjalnie mnie przekonywały. Aż do czasu, gdy…
Tak, moi kochani, aż do czasu, gdy było mi w końcu dane zabłądzić w pobliże patagońskich brzegów i usłyszeć wreszcie takowe śpiewy na swoje własne uszy! Zdarzyło mi się to wprawdzie zaledwie jeden jedyny raz, ale ważne, że w ogóle mi się taka sposobność przytrafiła, bo przecież równie dobrze mógłbym tego przenigdy nie doświadczyć i nadal żyć w przekonaniu, że opowieści o wielorybich śpiewach to zwykła lipa.
A tymczasem, nie! Po stokroć nie! Któregoś ranka bowiem, około godziny piątej, kiedy już powoli zaczynało świtać, usłyszałem nagle w swoim pobliżu (a przebywałem wówczas na wachcie na mostku) jakiś dziwny, o niskim tembrze wibrujący dźwięk – taki specyficzny gruby, ciągły dźwięk, zmieniający niejako z biegiem czasu swoją tonację oraz natężenie w sposób jakby… sinusoidalny. Rozumiecie oczywiście o co mi chodzi w tym opisie, prawda? Taki ciągły, ale nie „na jednej nucie grany” niski odgłos, który dobiegał do mnie wyraźnie… od strony zatoki, spoza skrzydła mostka. Wypadłem więc „w te pędy” na prawą burtę, spojrzałem w dół i… hmm, no, zamarłem po prostu! O Boże, dzięki Ci Panie za to, żeś choć raz w moim życiu pozwolił mi napotkać na swojej drodze takie zjawisko! Tuż pode mną (!), w odległości zaledwie kilku metrów (ot, jedynie tyle co z mostka do powierzchni wody!), dosłownie ocierając się (sic! Serio!) o burtę naszego statku pływały trzy duże wieloryby i… śpiewały!!!
Tak, właśnie tak – wydawały one takie właśnie dźwięki, jakie powyżej opisałem! Niezbyt wprawdzie intensywne, gdyż w istocie wielkiego natężenia one nie miały, ale w ciszy budzącego się akurat dnia doskonale słyszalne! To była prawdziwa gratka!!! Podejrzewam, że za możliwość usłyszenia czegoś podobnego na własne uszy, za możliwość doświadczenia tego na własnej skórze niejeden Przyrodnik chyba by życie swe oddał – i prawdę mówiąc wcale bym się temu nie dziwił. Bowiem, wierzcie mi – żadne moje wypisywane tu słowa nie są w stanie w pełni oddać prawdziwego piękna tych chwil, bo tego po prostu opisać się nie da. TO TRZEBA SAMEMU USŁYSZEĆ, żeby naprawdę wiedzieć cóż to za prawdziwe cudo Natury. Owszem, być może trochę przesadzam, ale ja przecież opisuje MOJE osobiste doznania, a dla mnie właśnie takie one były – cud, cud i jeszcze raz cud! Stałem wówczas na skrzydle mostka dosłownie jak zahipnotyzowany, gapiłem się na te wielkie cielska z takim zaaferowaniem, że – przyznam z prawdziwym wstydem – gdyby się wtedy nasz statek nawet urwał z kotwicy, to chyba bym tego w ogóle nie zauważył.
Wprawdzie trwało to w sumie zaledwie – NIESTETY!!! – z kilka minut, po których upływie ówże „wielorybi śpiew” nagle zamilkł, ale i tak mogę uznać się niemal za wybrańca losu – że mi ten los prawdziwie nieba przychylił. Bo przecież jakież to szczęście, że chociaż przez te parę krótkich chwileczek udało mi się tego specyficznego koncertu wysłuchać. I teraz – co oczywiste – mam dzięki temu okazję wszystkim wam o tym opowiedzieć. A przede wszystkim… pochwalić się! A jak..!

No i co wy na to..? Rzeczywiście specyficznym miejscem na świecie są okolice Półwyspu Valdes oraz zatoki Golfo Nuevo, prawda..? Lecz o wielorybach już koniec, kolejne podobnego typu atrakcje już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020