Witam w odcinku trzecim niniejszego rozdziału o argentyńskim porcie Puerto Madryn... Wszak już czas najwyższy na wyładunek, prawda..?
Zatem cóż takiego tu przywieźliśmy? Otóż, samej drobnicy, o ile dobrze pamiętam, nie było zbyt wiele – zaledwie kilkaset ton skrzyń z jakąś maszynerią, której to zresztą już w pierwszym dniu z naszej ładowni się pozbyliśmy. W sumie więc paczuszek było mało, natomiast innego typu ładunku, mianowicie masówki, mieliśmy już w takiej ilości, że z powodzeniem wystarczyło tego na kilka dni naszego tutaj postoju.
„Masówki? – zapytacie – Na typowym statku drobnicowym?” Otóż, tak. Mieliśmy bowiem wtedy około cztery tysiące ton drzewnego węgla zabranego z holenderskiego Dordrechtu do jakiejś tutejszej elektrowni w pobliżu Puerto Madryn. Był to zresztą jakiś specyficzny rodzaj tego materiału, wyjątkowo dokuczliwy, podczas wyładunku którego kłopoty z naszymi oczyma jeszcze się potęgowały. Dlaczego? Przypominam zatem, że wiejące tu nieustannie każdego dnia od strony lądu silne wiatry naprawdę dość zdrowo nam wszystkim dawały w kość, oczywiście z racji zasypywanych ciągle przez drobne ziarenka piasku oczu, w połączeniu zaś z pochodzącym z naszego ładunku węglowym pyłem, unoszące się nad pokładem zanieczyszczenia wręcz nie dawały nam spokoju. Naprawdę bardzo mało mieliśmy wówczas chwil wytchnienia od tego niesionego wiatrem paskudztwa, podczas trwającego wyładunku natomiast stawało się to prawdziwą, wprost nie do zniesienia katorgą.
A wiecie dlaczego..? Otóż, akurat ten rodzaj drzewnego węgla, który tu przywieźliśmy, charakteryzował się tym, że w każdym momencie poruszania jego masy natychmiast wzbijały się w powietrze kłęby ciemnego pyłu, w którym aż roiło się od drobinek mających kształt „harpunowaty” – wiadomo zatem czym groził kontakt co wrażliwszych części ciała (głównie oczu właśnie) z takim draństwem, prawda? Wbijało się „to-to” natychmiast wszędzie tam gdzie nie trzeba, podrażniało spojówki, wnętrza ust, a nawet uszy – ale najbardziej dokuczliwe były wtedy, gdy znajdowały się… pod wpływem dziennego światła.
Nie wiem niestety na czym akurat polegała owa specyfika zachowania się tego materiału od strony fizycznej lub chemicznej, dlaczegóż to jego natura stawała się jeszcze wredniejsza podczas świetlnego promieniowania, gdyż moja wiedza na ten temat jest znikoma – faktem jednakże było to, że właśnie z uwagi na wspomniane właściwości załadunek tejże masówki w Holandii… podczas dnia był absolutnie zabroniony! Wszelka jego sztauerka odbywała się więc tylko i wyłącznie w nocy, natomiast za dnia jakiekolwiek przy niej prace zamierały. Mało tego – nawet otwierać ładowni w tym czasie nam nie było wolno! Zakaz to zakaz i już, bo przecież, skoro takowy materiał stanowił zagrożenie dla ludzkiego zdrowia, to ani mowy nie było o tym, ażeby holenderscy stevedorzy choć przez chwileczkę za dnia tego badziewia dotykali.
No dobrze, wiemy już jakie środki ostrożności podejmowano w obcowaniu z tym węglem w Dordrechcie, ale jak to było w Argentynie..? Otóż, tutaj absolutnie nikt jakimikolwiek podobnymi zakazami nawet sobie głowy nie zawracał. Wyładunek w dzień czy w nocy – a cóż to w ogóle za różnica..? Prace trwały więc na całego, tutejsi decydenci zupełnie nie przejmowali się owymi wrednymi właściwościami tego węgielka, toteż nawet w pełnym słońcu oraz… podczas tych paskudnych silnych wiatrów wyładowywano tę masówkę bezpośrednio z naszej ładowni na podjeżdżające pod burtę ciężarówki. My natomiast cierpieliśmy z tego powodu jak cholera! Powiem więcej – jak dwie cholery! Bo nie dosyć, że oczy wiecznie mieliśmy pełne piachu, to jeszcze na dokładkę dochodził do tego ten okropny czarny pył, o którym można było powiedzieć tylko jedno – że Holendrzy z pewnością mieli co do niego absolutną rację, ani chybi. Za dnia bowiem żyć się dosłownie nie dawało, jedynie w nocy można było nieco odetchnąć – kiedy okresowo tu wiejące wiatry przycichały i aż do rana przynosiło to nam trochę ulgi. Ale już od samego świtu nasze oczęta ponownie stawały się czerwone jak u królików – palące, szczypiące, piekące i bolące jak diabli. No cóż, przepisy BHiP w Argentynie różniły się nieco od tych europejskich, i tyle.
Najdziwniejsze było jednak to, że około dwa tygodnie później, kiedy zacumowaliśmy już w Buenos Aires, na statek przybyła brygada mająca ładownię po tym wybranym z niej węglu dokładnie posprzątać i umyć. Prace te również odbywały się za dnia, w pełnym słoneczku, na domiar złego jeszcze owi robotnicy zmuszeni byli jakiekolwiek resztki tegoż materiału małymi szczotkami z wszelkich zakamarków ładowni wymiatać lub też gołymi rękoma wybierać (!), patrząc więc potem na ich oczy miałem wrażenie, że ktoś, kto ich do tej pracy skierował, chyba miał serce z kamienia – albo też nie miał tegoż serca w ogóle! Bo rzeczywiście była to prawdziwa zgroza – niejeden z nich, nie tylko że miał swoje oczy mocno tym pyłem podrażnione, to i nawet… krwawiące (sic!), ale cóż my, załoga statku, mogła na to poradzić..? My mogliśmy tylko stać z boku i na to wszystko patrzeć, co najwyżej szalenie tych ludzi pożałować, współczuć im – bo zmienić cokolwiek w tej materii absolutnie nie byliśmy w stanie. No cóż, co kraj to obyczaj, nieprawdaż..?
Wracajmy jednak z Buenos do Puerto Madryn. Wyładunek tego paskudztwa trwał dzień i noc, to już wiemy, cóż jednakże robiliśmy, aby choć w jakimś stopniu w miarę naszych możliwości ograniczyć zły wpływ tegoż pyłu na nasze oczy? Broniliśmy się jakoś? No oczywiście, że tak. Najprostszym sposobem było rzecz jasna jak najdłuższe przesiadywanie w kabinie i nie wyłażenie na pokład wtedy, kiedy się nie musiało, to jasne. No tak, ale przecież każdy z nas miał jakieś swoje obowiązki i zamykanie się w kajutach nie mogło być jedynym na tę okoliczność remedium, bowiem w pracy trzeba było być, i tyle. Zatem, „dostawało się wtedy po oczach” ile wlezie, cierpiało się okrutnie, ale niestety niczego zrobić nie było można. Trzeba było to przetrwać i już. Ale po pracy..?
A po pracy, kto tylko żyw, to spieprzał ze statku jak najszybciej i jak najdalej, aby choć przez te kilka chwileczek odetchnąć od wpływu tegoż wrednego szajsu. Chodziliśmy więc często do pobliskiego miasta, albo chociażby tylko do samej nasady pirsu, przy którym staliśmy, aby pospacerować sobie z dala od statku, poza zasięgiem niesionego wiatrem węglowego pyłu – lub po prostu posiedzieć sobie nieco na nabrzeżu czy plaży. Bo dopiero wtedy dawało się radę jako tako odetchnąć.
A zatem, moi drodzy, w tutejszym porcie kiedy tylko miałem wolny czas, to natychmiast ze statku znikałem. Spacerowałem po ulicach miasteczka, zaglądałem do tutejszych knajpek, przesiadywałem na ciągnącym się wzdłuż wybrzeża bulwarze aż do samego wieczora – i dopiero gdy wiatr ucichał powracałem do portu. Często zachodziłem również na położoną tuż obok pirsu plażę, na której stało… kilkadziesiąt wraków starych rybackich jednostek – tak przerdzewiałych, zniszczonych i ze wszelkiego sprzętu „wybebeszonych”, że wyglądały one niemalże jak… „duchy”. Same pogięte i „rzęsiście płaczące rdzą” kadłuby. Całe to miejsce natomiast zdawało się być aż przesyconym wręcz cmentarną atmosferą. Oczywiście przepraszam za tenże mocno patetyczny ton niniejszego opisu, ale wierzcie mi, że w istocie było tam naprawdę strasznie ponuro, niezmiernie cicho i… no, grobowo po prostu. Upiornie nawet. Tak więc nieraz tu zaglądałem, spacerowałem sobie po tym cmentarzysku pomiędzy zarytymi głęboko w piachu i „świecącymi pustką” kadłubami, ale wieczorami… zdecydowanie trzymałem się od niego z daleka.
Za to Puerto Madryn zwiedziłem naprawdę dosyć dokładnie. I cóż mogę o nim powiedzieć..? Otóż, że w sumie jest to miasteczko dość ciche, o raczej skromnym ruchu ulicznym, z zupełnie nierzucającą się w oczy architekturą i o… mimo wszystko, jednak „średniej piękności”. Piszę „mimo wszystko”, ponieważ widząc je od strony morza wydawało się nam, że jest urokliwe, zadbane, klimatyczne zapewne też, kiedy jednakże przyszło przyglądać się jemu z bliska, to czar natychmiast prysł. Bo owszem, jego położenie na stokach „wpadających” do zatoki wzgórz jest w istocie prześliczne, ale samo miasto już niestety takie nie jest – to jedynie niczym niewyróżniająca się niska zabudowa, niezbyt zadbane ulice i takież same szare okalające niewielkie centrum mieszkaniowe dzielnice.
Co oczywiście zupełnie nie przeszkadza tutejszym mieszkańcom w prowadzeniu dość intensywnego i radosnego żywota, o nie. Przecież to Argentyna! Owszem, miasto niewielkie, ale jednak o atmosferze daleko odbiegającej od tej, która zwyczajowo charakteryzuje senne prowincjonalne miasteczka. Wszystkie knajpki były tu nieomal nieustannie przepełnione, spacerując ulicami co i rusz słyszy się dobiegającą z mijanych lokali muzykę, nadmorski bulwar tętni życiem, wieczorami robi się tu rojno i tłoczno, zaś na prawie każdym podwórku widzi się liczne gromadki dzieciaków grających… w co..? No oczywiście, że w piłkę nożną, bo czy mogłoby być inaczej? A już szczególnie… dziewczęta.
A tak – to wcale nie przesada – takich koedukacyjnych grupek grających razem w piłkę było tu dosłownie zatrzęsienie. Czemu się zresztą dziwić – Argentyna to przecież dwukrotny mistrz świata, a następcą Maradony, Kempesa czy Messiego chce tu być każdy. Częstokroć przystawałem przy ogrodzeniach takich podwórek lub boisk i kiedy obserwowałem grę takich ledwo co „odrosłych od ziemi” malców i dziewczynek, to aż z podziwu wyjść nie mogłem – ambicja „za trzech”, natomiast technika i opanowanie piłki na najwyższym „dorosłym” poziomie. Istna gratka i prawdziwa uczta dla oczu. Widząc zaś grające „z ogromnym zębem” i wręcz koncertowo 12-15 letnie dziewczęta, to miałem wrażenie, że nawet nasze polskie męskie IV czy V-ligowe drużyny miałyby z nimi nie lada problemy. No właśnie, tak przy okazji małe spostrzeżenie – a dlaczego w Polsce „płeć piękna” do piłki się raczej nie garnie? Ot, nie muszą u nas, tak jak w Argentynie, grać niemalże wszystkie, ale żeby na podwórkach nie było ich widać zupełnie? No tak, ale za to przynajmniej „w siatkę” nasze baby leją im jak leci…
O, i tym optymistycznym akcentem zakończmy już odcinek trzeci...
louis