Geoblog.pl    louis    Podróże    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-2
Zwiń mapę
2018
16
sie

Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-2

 
Argentyna
Argentyna, Puerto Madryn
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam do lektury odcinka drugiego...

Jednakże obecność wielorybów w wodach Golfo Nuevo wcale nie była jedyną dla nas atrakcją podczas owego postoju na kotwicy. Było ich tu znacznie więcej – rzecz jasna nadal mam na myśli możliwość obserwacji tutejszej fauny – albowiem wokoło nas aż roiło się od fok i uchatek, a czasami w polu naszego widzenia pojawiały się także i orki. Zacznijmy jednak od skreślenia kilku zdań na temat tych pierwszych z powyżej wymienionych.
Otóż, ich przynależności gatunkowej – niestety – z całą pewnością podać wam nie mogę. Nie tylko dlatego zresztą, że niespecjalnie się na tym wyznaję, ale również i z tego powodu, iż było tu ich z kilka odrębnych, zapewne bardzo spokrewnionych z sobą gatunków. A to, jak wiadomo, dla kogoś niezajmującego się na co dzień zwierzęcą systematyką jest dodatkową trudnością, którą nie zawsze da się przezwyciężyć, to jasne. Zatem widzieliśmy wręcz nieprzerwanie wokół nas całe stada tych zwierząt, natomiast z dokładnym ich rozróżnianiem już nie za bardzo dawaliśmy sobie radę.
Opierając się jednak na tym wszystkim, co zasłyszałem od tutejszych mieszkańców – których oczywiście o te sprawy dokładnie wypytywałem – mogę podać, że zdecydowaną większość obserwowanych przez nas wówczas płetwonogich stanowiły duże uchatki, nazywane przez miejscowych „lobos de marina”, czyli… wilki morskie. To oczywiście nazwa lokalna, dla nas zaś były to po prostu tzw. uchatki patagońskie. Wówczas nazywaliśmy je jednak morskimi lwami, co najprawdopodobniej było określeniem błędnym, ale… kto wie? Taki gatunek też przecież istnieje, a w mnogości tam ich występujących jest bardzo prawdopodobnym, że także i lwy morskie udawało się nam zauważać. Wszak było tam tego wszystkiego tak wiele…
Nasz Agent natomiast twierdził, że większość z tych uchatek to na pewno otarie – nawet w specyficzny sposób ową nazwę wymawiał; „otarija” – dając więc jemu wiarę pozwolę sobie w dalszej części tekstu właśnie tak je nazywać, zgoda? I jeśli nawet nie jest to tak całkowicie zgodne z prawdą, to po pierwsze; to już nie moja wina, a po drugie; a czy to w końcu dla nas aż takie ważne? Uchatka to uchatka i tyle, ot co…
A zatem, zajmę się teraz ich zachowaniem, bo przecież to właśnie jest w ich wypadku najbardziej interesujące. Otóż, najbardziej dla nas widowiskowym zwyczajem tych zwierzątek były ich nieustanne utarczki o każdy nieomal skrawek wolnego miejsca poza ich naturalnym środowiskiem życia, czyli wodą – kiedy to wychodząc z niej na jakiś czas z wyraźną lubością wylegiwały się na brzegu, na skałkach, na wystających z wód zatoki konstrukcyjnych częściach pirsu, a nawet na… gruszce naszego statku! Tak, nawet tam – i właśnie to miejsce było dla nas najlepsze do ich obserwacji. Wystający nieco ponad powierzchnię wody szczyt naszej gruszki stanowił dla nich bowiem jakby kawałek lądu, na który z wielką łatwością wskakiwały, by się potem na niej wylegiwać do woli. Tylko że…
No właśnie. Tylko że trwały w jej pobliżu niemalże nieustanne walki o miejsce, bo przecież sama gruszka zbyt duża nie była, to raptem jakieś kilka metrów kwadratowych, mieściło się więc na niej zaledwie z 4-5 osobników, a zatem… co z resztą chętnych? Wszak wokoło od nich aż się roiło, czasami woda aż się kotłowała od nadmiaru przebywających akurat w pobliżu siebie współbratymców, zaś każda z tych otarii co jakiś czas poleżeć sobie pragnęła, to jasne. Toteż byliśmy nierzadko świadkami takich obrazków, kiedy to jakaś rozpędzona w wodzie uchatka wyskakiwała nagle z wody wprost na powierzchnię gruszki, spychając z niej swym impetem swoją siedzącą tam dotychczas koleżankę, a sama z radością jej miejsce zajmowała.
Działo się to oczywiście przy wtórze ciągłych pisków, prychań, jęków, buczeń, pohukiwań (czy jak to w końcu nazwać) i – co najciekawsze – prawie nigdy nie było temu końca! Co się jedna uchatka na gruszce usadowiła, to już po niedługim czasie jakaś inna niemalże jak torpeda w nią uderzała, strącając ją do wody, by się zaraz na jej miejscu wygodnie usadowić, do czasu gdy... następna z kolei jej z tego szczególnego piedestału nie wygryzie. I tak w kółko Macieju… Ot, co…
Chyba że… No właśnie. Chyba że na naszej gruszce usadowił się akurat jakiś samiec, to wtedy stawał się on dla tychże walczących z sobą bez ustanku przedstawicielek „uchatkowatej płci pięknej” absolutnie nietykalnym. Wówczas mowy nawet nie było o tym, ażeby takiego wypasionego basiora ktokolwiek z jego miejsca ruszył – ot, leżał on sobie tak długo, jak mu się tylko podobało i niechby któraś z samic lub któryś z mniejszych samców popróbował go ruszyć! Ależ! Bo wtedy to się dopiero działo! Istny cyrk!
Ot, na przykład w takim momencie, w którym jedna z walczących właśnie o miejsce samic wskutek nadmiernej gorliwości w swej batalii nieopatrznie takiego wylegującego się sąsiada… potrąciła! Ależ wówczas dostawała lanie! Ryk był wtedy nieziemski, „pan otarija” rzucał się na nią swym ogromnym kilkusetkilogramowym (sic!) cielskiem i… bił ją po grzbiecie płetwami albo gryzł, a potem – oczywiście, a jakże – wywalał ją czym prędzej z dopiero co zdobytego przez nią miejsca! Piękne, naprawdę piękne to były widoki, wierzcie mi… W istocie było wtedy co podziwiać, nawet pomimo faktu, że przecież bardzo często w opisanej powyżej sytuacji… polała się krew! I to niekiedy bardzo obficie! Taki „pan i władca” bowiem absolutnie żadnego sprzeciwu nie tolerował i każdy przejaw niesubordynacji w swoim towarzystwie karany był natychmiast i z całą surowością.
Ale niestety, odniesione wskutek takich właśnie interwencji rany miały nierzadko bardzo poważne konsekwencje, bowiem ściągało to wówczas w pobliże takich rodzin… jakąś wygłodniałą orkę! I wtedy już żartów czy jakichś niewinnych igraszek nie było. Taka orka bowiem natychmiast się z taką pokaleczoną delikwentką okrutnie rozprawiała, pożerając ją niemalże w okamgnieniu, która to czynność zresztą była dla nas - niestety, bo przecież okrucieństwo Przyrody w żadnym wypadku rozrywką być nie powinno – najbardziej widowiskowym spektaklem ze wszystkich innych, o których dotychczas wspominałem. Napisałem „dla nas”, choć niestety nie wszystkim z nas było wówczas dane akurat taki akt podejrzeć z bliska, na przykład mnie – bowiem pomimo wielu prób podglądania życia w pobliżu naszej gruszki, pomimo wielu godzin mojego oczekiwania na taki właśnie scenariusz ani razu nie udało mi się tego z detalami zobaczyć.
Owszem, byłem raz świadkiem takiej gwałtowanej napaści orki na jedną z pływających po powierzchni uchatek, a potem momentu jej pożerania (brrr!), ale działo się to w pewnej odległości od statku i w żadnym razie mówić nie mogę o dokładnym przyjrzeniu się temu zjawisku. Zresztą dobre chociaż i to, bowiem orki, nawet pomimo tak dużej obfitości potencjalnego pożywienia, które oczekiwało na nie w wodach zatoki, wcale nie były aż tak chętne na częste odwiedzanie tegoż akwenu. Udało mi się je tam dostrzec jedynie dwa razy – właśnie w owym opisanym powyżej momencie ataku na będącą wkrótce jej ofiarą otarii oraz jeszcze jeden raz, kiedy to jakaś inna wynurzyła się nagle w pobliżu naszej burty, a potem zanurkowała pod kadłubem statku, odpływając po chwili w siną dal.
I to niestety „w tym temacie” wszystko, choć prawdę mówiąc i tak nie mam prawa, jako pilny obserwator Przyrody, czuć się przez los poszkodowanym, prawda? Przecież nawet i to co udało mi się z udziałem orek zobaczyć śmiało mogę wykorzystać do wychwalania się tym aż pod niebiosa, czyż nie? Toteż oczywiście niniejszym to czynię, moi drodzy, choć przyznaję jednocześnie, że ów moment udanego polowania orki na tę nieszczęsną uchatkę na pewno do końca mojego życia zapamiętam, bowiem na tenże widok… biegłem czym prędzej do pobliskiej toalety, gdyż… dostałem torsji! Tak, z ogromnym wstydem przyznaję, że tak mnie wówczas na ów widok zemdliło, że… zwróciłem moją kolacyjkę znacznie szybciej, aniżeli ją wcześniej skonsumowałem, ot co. No cóż, bywa. Brrr…
Mocno mnie to wtedy zaskoczyło, nie przeczę, bo przecież nie przypuszczałem, że aż tak dziwacznie mogę na widok tej uchatkowatej tragedii zareagować. Taki więc ze mnie delikates, czy co? Owszem, bezpośrednia obserwacja okrucieństwa w Naturze może niekiedy wzbudzić obrzydzenie, ale dlaczego akurat wtedy aż tak mnie to ruszyło..? No pewnie, że nie jest to to samo, co widok pożeranej żywcem przez zaskrońca żaby, przez kota myszy, gołębia przez sokoła czy też kury przez lisa, które to wydarzonka miałem w swoim żywocie okazję wielokrotnie z bliska zaobserwować, ale jednak uznać muszę, że zdecydowanie się wtedy… zbłaźniłem. Oczywiście jedynie przed samym sobą, bo przecież nikt tego akurat nie widział, a ja absolutnie nikomu aż do teraz się nie przyznałem (wszak zgodnie z przyjętą przeze mnie zasadą, dopiero na kartach niniejszych „Wspominek” takie niechwalebne fakty z mojego życiorysu ujawniać będę „bez bicia”) jednakże to i tak nadal nieźle mnie uwiera, wierzcie mi. Wszak taaaki ze mnie kozak, światowiec, dzielny wilk morski, obieżyświat „i w ogóle”, a tu proszę – jakaż „silna słabość” mnie nagle dopada… Ot, co.
Mam jednak nadzieję, że dla opisanej powyżej chwili mojej niedyspozycji wykażecie pełne zrozumienie. Cóż, taki to już ze mnie wrażliwiec i nic na to nie poradzę. Pozwolę sobie jednakże jeszcze przez minutkę tenże temat podrążyć – „sprężyć się w sobie” i dorzucić do niego coś jeszcze – bowiem jeden motyw, o którym za chwilkę napiszę, z pewnością okaże się bardzo interesujący i aż żal byłoby go tutaj nie przytoczyć. Ja (na szczęście!) na własne oczy tego nie widziałem, ale dwóch naszych współzałogantów obserwowało ów fakt z wszelkimi detalami i z bardzo bliska, ponieważ działo się to w okolicach naszej gruszki. Otóż, kiedy przyglądali się oni z wysokości dziobówki przebywającym w dole otariom, znienacka podpłynęła pod samą naszą burtę kilkumetrowa orka, powodując swym nagłym pojawieniem się natychmiastowe rozpierzchnięcie się dookoła całego wylegującego się dotychczas na gruszce uchatkowatego towarzystwa.
Rzecz jasna atak tegoż walenia był precyzyjny i skuteczny, jedno ze zwierzątek dostało się więc natychmiast „w jego łapy” (czyli w uzębioną jak piła paszczę), nie mając już najmniejszych szans na wyjście z tej opresji bez szwanku. Stało się więc ono dla orki pożywnym obiadem, ale zanim jeszcze do tego doszło, to najpierw owa orka swoją nieszczęsną ofiarą… się bawiła! Tak, dokładnie tak – bawiła się, bowiem przed jej całkowitym skonsumowaniem podrzucała ją jeszcze kilkakrotnie w górę swoim pyskiem jak, nie przymierzając, czyni to z piłką foka w cyrku! Chłopaki opowiadali, że sprawiało to wszystko na nich tak niesamowite wrażenie, iż przez moment własnym oczom uwierzyć nie chcieli. Było to bowiem jak nierealny film; jakieś dziwaczne, wykonywane w powietrzu akrobacje, by potem nagle… polała się krew, zaś miażdżąca w paszczy swą zdobycz orka odpłynęła potem spokojnie w kierunku pełnego morza. Tak, w istocie musiało to być dość szokujące, dziwić się więc ich poruszeniu raczej nie było można.
W tym momencie wybiegnę nieco w przyszłość, aby wam przekazać, że już podczas naszego postoju przy kei, czyli kilka dni później, nasz Agent zorganizował dla kilku osób z naszego statku przeciekawą wycieczkę w miejsce, w którym podobne do opisanego powyżej obrazy można obserwować dosłownie na każdym kroku. Mianowicie była to pewna plaża znajdująca się na Półwyspie Valdes i – o ile dobrze pamiętam – gdzieś w pobliżu przylądka Punta Delgada. Plaża, na której przebywały jednorazowo całe tysiące wylegujących się na piasku otarii i innych uchatek, stanowiących olbrzymie kolonie, a co za tym idzie… również i niebywały magnes dla polujących na nie orek. I tam to dopiero były widoki! Relacjonujący nam to później nasi pasażerowie, młode niemieckie małżeństwo jadące naszym statkiem do Bahia Blanca, byli tymi obrazami aż tak podekscytowani, że miało się wrażenie, iż byli oni tam świadkami doprawdy jakby jakiegoś epokowego dla całej ludzkości wydarzenia, nie zaś „zwykłymi” obserwatorami życia tamtejszej Przyrody. Bulgotali bowiem z podniecenia jak stare indory, gestykulowali zawzięcie i opowiadali, opowiadali, i opowiadali…
Jaka więc szkoda, że w owej wycieczce z powodu mych obowiązków nie mogłem brać udziału, ale oczywiście o wszystkie związane z nią szczegóły jej uczestników wypytywałem. Wiem zatem, że stało się tam ponad plażą na górującym nad nią klifie, mając wspaniałą możliwość obserwowania stamtąd wszystkiego co się w dole działo. A działo się – oczywiście – bardzo, bardzo wiele. Pod ową plażę podpływało bowiem nie kilka orek, ale całe ich dziesiątki (!), które wypatrując sobie najpierw jakąś konkretną ofiarę… wpływały nagle z rozpędem na plażę (sic!), szorując swymi brzuchami o piasek, porywając dopadnięty łup i dopiero wtedy cofając się z powrotem w morskie głębiny! Coś niesamowitego, prawda? A i także coś wręcz niewiarygodnie pięknego. Wszystko to rzecz jasna godne filmowej kamery. Wszak pomyślcie tylko – taka orka to przecież nierzadko 8-10 ton żywej wagi (!), o długości ciała dochodzącej nawet i do 10 metrów (!), zatem obserwacja takiego rozpędzonego kolosa wpadającego nagle na plażę i łapiącego w paszczę którąś z uchatek musi robić piorunujące wrażenie, czyż nie..?
Nie od parady więc nazywa się je z angielska „killer whale” – są one naprawdę niesamowicie groźne, nie tylko dla innych zwierząt zresztą, ale i także dla ludzi pływających w niezbyt wielkich łodziach, na przykład na jachtach, bowiem zdarzały się już wypadki takich niespodzianych ataków orek na mniejsze wodne jednostki lub… na pojedynczych pływaków! Tak tak – są to przypadki naprawdę szalenie rzadkie, nie mniej jednak co pewien czas spotykane. Niestety. I pomyśleć, że tak spektakularnie groźny waleń jest… delfinem oceanicznym. Czyli należy on do rodziny, której nazwa wszystkim nam kojarzy się jednak bardziej z łagodnością i majestatycznym pięknem, aniżeli z okrucieństwem i skłonnościami do zabijania. Ot, taki sobie… delfinek, prawda..? Jak, nie przymierzając, jakiś morświn czy butlonos, których spore ilości spotyka się we wszystkich morzach świata, towarzyszące często płynącym statkom, wyskakujące tuż przy nich całymi stadami ponad powierzchnię wody – jakby popisujące się swoją sprawnością oraz okazujące radość i przyjaźń do człowieka.
No dobrze, ale dosyć już tej poezji, zachwytów i przemyśleń na powyższe tematy, albowiem pora już powrócić z Półwyspu Valdes na wody Zatoki Nuevo, na których nadal przecież stoimy na kotwicy. Stoimy i – jak już od kilku stron się tym przechwalam – podziwiamy piękno i zachowanie tutejszej fauny. Oczywiście nie my jedni, to jasne. Pisałem już przecież o całej rzeszy przybywających tu zewsząd turystów – właśnie głównie w celu obserwowania w naturze pojawiających się tutaj wielorybów, uchatek i orek. Dla miejscowych wielką atrakcją zapewne już one nie są, ale dla przyjezdnych jak najbardziej.
I to właśnie z myślą o nich (i o niezłym zarobku również, to oczywiste) stworzono tutaj specjalny Park Podwodny – niezbyt wprawdzie skomplikowany i niespecjalnie rozbudowany, ale za to niezwykle tłumnie odwiedzany. Niestety być w nim osobiście mi się nie udało, ale z opowiadań wiem, że są to po prostu jakieś podwodne oszklone pomieszczenia, z których z dna zatoki obserwować można przepływające w pobliżu zwierzęta. Owszem, z pewnością można tam doczekać wspaniałych obrazów podmorskiego życia, jednakże jest to przedsięwzięciem w pewnym sensie nieco w swym zasięgu zawężonym, bowiem zdecydowana większość – z tego co tam zauważaliśmy – mogących tu potencjalnie zaistnieć epizodów z udziałem tych zwierząt wydarza się z reguły nieco dalej od brzegu oraz tych podwodnych obserwatoriów. To raczej my zatem mieliśmy znacznie lepsze i większe możliwości podziwiania tychże specyficznych spektakli, niźli skazani na dość duże ograniczenia turyści. No tak, ale przecież nie każdy może stać sobie tydzień na kotwicy w samym sercu takich wspaniałości lub obserwować morskie życie z perspektywy otwartego oceanu, prawda? Tak więc braku sposobności odwiedzenia tegoż Parku absolutnie żałować nie muszę, albowiem to wszystko co widziałem wokół naszego statku z całą pewnością było lepsze, bogatsze i efektowniejsze zapewne też. Ot, co…

I to byłoby tyle, jeśli chodzi o temat tutejszej fauny. Wprawdzie w dalszej części niniejszego rozdziału jeszcze na jakiś czas do naszych sympatycznych uchatek powrócę, ale generalnie uważam jednak ten wątek za zakończony, przechodząc jednocześnie do spraw kolejnych – czyli do naszego zacumowania w porcie i następującego zaraz po tym początku rozładunku. Ale to oczywiście już w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020