Geoblog.pl    louis    Podróże    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-6 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
16
sie

Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-6 (ostatni)

 
Argentyna
Argentyna, Bahía Blanca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 492 km
 
Ponieważ sprawa jest „gorąca”, to już bez zwłoki kontynuację jej opisu zaczynam...

Ot, niezła zagwozdka, czyż nie? Naprawdę mieliśmy wtedy nad czym łamać sobie głowę, zwłaszcza że – przypominam ów truizm – nie dostawaliśmy wtedy zupełnie nic z naszych pensji. A żeby w ogóle snuć jakiekolwiek plany, to najpierw trzeba by mieć ZA CO je zrealizować. Koniec i kropka! No tak, ale sęk właśnie w tym, że akurat ja wtedy na taki ewentualny krok kasę miałem! Bo ja, w odróżnieniu od większości załogantów, dopiero co się u tego Armatora zjawiłem, byłem tu poniekąd „przelotnie” i w żadnym razie nie dzieliłem losu jego stałych pracowników. Byłem po prostu kimś z zewnątrz, zatrudnionym „awaryjnie” zaledwie na jeden czteromiesięczny kontrakt. Tak na marginesie dodam, że mój poprzednik, kolega, którego tam zmieniałem, jazdy w tenże właśnie rejs odmówił – oczywiście z powodu niewywiązywania się przez Kompanię z jej płacowych zobowiązań. Wyczuł on więc pismo nosem i już zawczasu się z tego statku „ewakuował”. My zaś – no cóż – wpadliśmy jak te przysłowiowe śliwki w kompot…
Ale, jak już się pochwaliłem, na taką ewentualną ucieczkę w razie krytycznej sytuacji pieniądze miałem. Nie tyle wprawdzie, aby latać sobie liniowymi aeroplanami bezpośrednio z Brazylii czy z Indii do Polski, ale na powrót z jakiegoś bliższego portu z pewnością by mi wystarczyło. Tylko że najpierw trzeba by do takiego bliskiego Europie miejsca zajechać – a na to niestety jak na razie się nie zapowiadało. Jednakże zabezpieczonym na wszelki wypadek byłem i pozostawało mi jedynie na taką właśnie ewentualną sposobność poczekać. Niechaj żywi nie tracą nadziei, ot co…
No tak, ale moje pieniążki, które mogłyby mi w razie katastrofalnej sytuacji w szybkiej repatriacji do kraju dopomóc, miałem nie w gotówce, ale na karcie VISA – to oczywiście żaden problem, nawet i lepiej, że się po kieszeniach jakieś „zielone” nie pętają, skoro ich na razie nie potrzeba, jednakże…. Otóż to – ta karta jest całkowicie bezpieczna, owszem, ale tylko wówczas, kiedy ma się ją w ręce, a nie na przykład… zablokowaną „na amen” w zepsutym bankomacie!!! O, i w tym akurat miejscu chciałbym przejść do krótkiego opisu tej mojej eskapady do miasta, podczas której to właśnie zachciało mi się nagle z owej karty skorzystać – nie podczas żadnych zakupów jednakże, ale w położonym w samym centrum Bahia Blanca tym cholernym bankomacie!
Podejrzewam, że już się domyślacie o co chodzi, prawda? To już właściwie oczywiste, bowiem naturę mojego pecha już ujawniłem – ot, po prostu, wetknąłem tę kartę tam gdzie nie trzeba, dorobiwszy się w ten sposób kłopotów z jej odzyskaniem. A jak do tego doszło i czym się to zakończyło, poczytajmy…
Otóż, po zacumowaniu w Bahia Blanca i rozpoczęciu wyładunku okazało się, że postoimy tu na tyle długo, iż wystarczy czasu na spacerek po mieście, a i nawet na jakąś wieczorną wizytę w knajpce. Zatem tak właśnie w kilka osób postanowiliśmy – wybieramy się na przechadzkę po centrum, a potem „zakotwiczymy” w jakimś przytulnym barze przy szklaneczce argentyńskiego piwa. Był tylko jeden mały szkopuł, o którym oczywiście już dobrze wiecie – nie wszyscy z nas mieli na taki „luksus” odpowiednią ilość grosza. Póki co, Kapitan żadnej zaliczki załodze wypłacić nie był w stanie, ale według ostatnich informacji otrzymanych z biura z Gdyni wiadomym było, że nasz Armator w Montevideo lub w Buenos Aires co nieco „zielonych” do statkowej kasy podeśle. Tak więc otrzymanie przez załogę jakichś zaliczek było już właściwie zaklepane, jednakże jeszcze nie teraz, tylko w portach następnych. Ale skoro wybieraliśmy się tutaj, w Bahia Blanca, na popołudniowy rekonesans, to nic prostszego jak tylko pożyczyć trochę dolarków od kogoś, kto je akurat ma – oczywiście akonto tych obiecanych wypłat, prawda? Tym kimś, kto te pieniążki wówczas miał byłem ja, toteż bez wahania pożyczyć chłopakom „po jakiejś setce baksów na łeb” się zgodziłem, tyle że musiałem je najpierw w jakimś dogodnym miejscu wypłacić, to jasne. Zabrałem więc z sobą moją VISA-ówkę i ruszyliśmy w miasto.
Bahia Blanca, w odróżnieniu od naszego poprzedniego portu, takim małym miastem już nie była, to przecież około 260 tysięcy stałych mieszkańców, a więc aglomeracja swą wielkością porównywalna do naszej Gdyni lub Częstochowy. Było tu zatem co nieco tych „hektarów” do obkolędowania, a przede wszystkim była całkiem spora odległość do pokonania od portowej bramy do ścisłego centrum. Daliśmy więc od razu „zdrowo z buta”, aby nie tracić cennego czasu, toteż nawet dość sprawnie do naszego celu dotarliśmy. Szybki rzut oka na okolicę i… jest. W pobliżu narożnika dwóch ulic wypatrzyliśmy jakiś bankomat i właśnie tam podążyliśmy. Podchodzę – z szerokim uśmiechem na ustach rzecz jasna, a jużci! – wtykam w dziurkę moją kartę i… uśmiech natychmiast zgasł, bo… klapa! Wcięło ją, ot co. Zaszumiało coś tylko, zazgrzytało i kartę połknęło…
Wessało ją dosłownie jak odkurzaczem – usłyszeliśmy tylko lekki trzask i… nic. Naciskam jak ten głupol odpowiednie guziczki, dokładnie stosując się „jota w jotę” do wypisanej obok instrukcji i… nic! Kamień w wodę – ani szmalu, ani karty. Patrzymy więc po sobie zupełnie zdezorientowani, ale cóż można na to poradzić? Ta wredna maszynka, jak na złość, nie była „przyczepiona” do jakiejś bankowej placówki, żadnej tego typu instytucji w pobliżu nie było – ot, była ona sobie jedynie wmurowana w ścianę jakiegoś domu, za nią znajdowało się zapewne jakieś biurowe pomieszczenie, ale zupełnie dla nas niedostępne. Tak więc nawet nie było gdzie zainterweniować. Mogliśmy tylko próbować dusić te cholerne przyciski i… czekać na cud.
Toteż czekałem, a jakże. Lecz nie bezczynnie, rzecz jasna. Manipulowałem w tym badziewiu ile wlezie – wkurzony, przestraszony, zdenerwowany, wściekły nawet, ale… jeszcze nie zrezygnowany. Jednakże po około pół godzinie (tak, tak!) takiego bezproduktywnego „zaklinania” klawiatury poczułem jak mi ciarki po plecach przechodzą i uderzają na mnie dosłownie siódme poty. Bo oto, w zupełnie nieodpowiedzialny sposób pozbywam się właśnie mojego finansowego zabezpieczenia na wypadek konieczności awaryjnego powrotu do Polski. Miły Boże – i to w tak niepewnej sytuacji..!
No cóż, być może was to bardziej zdziwi, rozśmieszy lub wywoła uśmieszek politowania aniżeli wzbudzi litość lub współczucie do mojej pechowej osoby, ale ja uczciwie wam teraz przekazuję moje ówczesne odczucia. I tamtej rzeczywistości zakłamywać nie będę – nogi się pode mną ze strachu ugięły, byłem tym potwornie zdenerwowany i pełen czarnych myśli. Owszem, zapewne mocno w mych duchowych reakcjach przesadzałem, przyznaję to, ale tak po prostu było, i już! Czułem się bliski rozpaczy. Już nawet nie tą potencjalną stratą tych około 1500 dolarów, ale głównie ową perspektywą wytrącenia mi przez los z ręki mojego głównego atutu w naszej ówczesnej sytuacji. Bo co będzie, jeżeli w istocie przyjdzie nam wkrótce utknąć gdzieś na końcu świata i czekać na zmiłowanie i łaskę bankrutującego Armatora? Co będzie, jeśli ten najczarniejszy ze scenariuszy jednak się urzeczywistni..? Jasna cholera, ależ pech..! Ufff…
Jednakże – i proszę mi to koniecznie zaliczyć na duży plus – wciąż nie traciłem nadziei i ani myślałem od tej pier*olonej maszynerii odstępować! Co i rusz powtarzałem tę samą procedurę na klawiaturze w nadziei, że jednak uda mi się w końcu ten mój bezcenny skarb wydobyć i… - uwierzcie mi – UDAŁO SIĘ! Nie wiem jak to się stało, zupełnie nie mam pojęcia co było przyczyną „rozmyślenia się” jednak tego wrednego urządzonka, ale faktem było to, że po „którymś tam” (milionowym chyba) razie moja karta została wreszcie przez ten automat wypluta! „Grałem” wprawdzie już potem na tej klawiaturce w sposób całkowicie chaotyczny, już pod koniec dusiłem te guziczki jedynie jak małpa, bez składu i ładu, w dodatku ze złością i chyba jednak „z co nieco za dużą siłą przyduszania”, ale jednak… udało się! Fakt, maszyneria się zacięła - akurat pechowo, że momencie, w którym to właśnie ja chciałem z jej usług skorzystać – ale się w końcu odblokowała. Czyżby na skutek moich (naszych, bo kumple też z pięściami bezczynni nie byli) zabiegów..? Ot, do czego jednak może doprowadzić samozaparcie, wytrwałość, ambicja i… strach, no nie?
A kiedy tylko moja karta (co ja mówię – karteczka, kartuleczka, kartusia kochana!) pojawiła się ponownie w polu naszego widzenia, to aż zawyliśmy z radości; jest! Bo prawdę mówiąc, nikt z nas już tego nie oczekiwał, strata wydawała się bowiem ewidentna... aż tu nagle, proszę. Bingo. Pozostawała jeszcze rzecz jasna kwestia, czy karta podczas owego przyblokowania nie została przypadkiem „wyczyszczona” (bo kto tam w końcu tę elektronikę zrozumie?), ale w tej sytuacji było to już sprawą drugorzędną. Doraźny cel został już bowiem osiągnięty, własność odzyskałem, a to pozwalało mieć nadzieję, że żadne „duszki” jednak z karty nic w tym czasie nie pobrały, a przekonywać się o tym będę potem. Bo teraz już nie pora na żadne śledztwa, póki co, kartę mam i już. Ufff, odetchnąłem więc, ale…
Ale… - moi drodzy, czy wybaczycie mi tę szczerość? – muszę się wam ze wstydem przyznać, że… spędziłem przy tej paskudnej maszynce około 40 minut. Owszem, opłaciło się, lecz… czy się jednak tym wszystkim zanadto nie ośmieszyłem? Jak sądzicie? Może jednak lepiej byłoby tę paniczną walkę z automatem honorowo odpuścić, nie zaś napier*alać paluchami i pięściami (też!), i w nerwach oczywiście, po delikatnej klawiaturze, wzbudzając tym zrozumiałe przecież zaciekawienie przechodniów..? No cóż, było minęło. Ważne jednak, że w efekcie – i to już mogę wam ujawnić – nie poniosłem wtedy absolutnie żadnych strat, okazało się bowiem później – kiedy sprawdzałem to już w Buenos Aires – że ani jeden dolarek z mojego konta się nie zdematerializował. Ot, maszyna się jedynie zacięła w sposób mechaniczny, szczęśliwie nie w sferze swojej elektroniki, bo wtedy być może „czyściłaby” na potęgę, i tyle – a ja, gdybym w istocie wtedy odpuścił, wręcz w idiotyczny sposób pozbyłbym się całkiem poważnej kwoty. Nieprawdaż..?
I jeszcze, tak na zakończenie i w uzupełnieniu niniejszego wątku dopiszę, iż wspomniane pożyczki „po jakiejś setce baksów na łeb” kolegom i tak udzieliłem, ale dopiero w Brazylii, w Paranagui, kiedy to rzeczywiście były im najbardziej potrzebne (oj tak – zachęcam was przy okazji do lektury tegoż rozdziału), natomiast jeszcze tutaj, w Bahia Blanca, i tak na to piwo się wybraliśmy. Za ostatnie nasze grosze wprawdzie, ale za to biesiadowaliśmy całkiem do rzeczy – z ulgą i nadspodziewanie wesoło…

Nnno - i to by było wszystko o moim ówczesnym pobycie w Argentynie. Chociaż... Prawdę mówiąc, to o Argentynie jednak jeszcze nie wszystko, jako że w przyszłości planuję was jeszcze „zaatakować” rozdziałem o naszej późniejszej wizycie w Buenos Aires (a tam wtedy rzeczywiście było ciekawie!), jednakże na razie Południową Amerykę na jakiś czas opuszczamy...

Z tym że... No właśnie. Z tym że najpierw pragnąłbym pokrótce dopisać jeszcze parę zdań uzupełnienia do tematu, który w tym rozdziale poruszyłem, bo może nasze ówczesne dalsze losy mogłyby kogoś z was jednak szczególnie zainteresować z uwagi na tak wysoką „drażliwość” naszego problemu w pracy dla bankrutującego Armatora. Temat ten bowiem rzeczywiście jest niezwykle „nośny”, toteż wszelkich zainteresowanych w żadnym wypadku nie powinienem pozostawiać bez informacji dotyczących finału tej sprawy...
A zatem krótko i zwięźle, bo oczywiście „w swoim czasie” i tak to wszystko w jakimś osobnym rozdziale opiszę. Otóż, jak się ponad dwa miesiące później okazało, miejscem przeznaczenia ładunku z Paranagui w istocie były Indie – aż trzy porty zresztą, bo Sagar, Haldia i Kalkuta – ale potem na szczęście (!) dostaliśmy z Paradip i z Madras ładunek powrotny do Europy. Konkretnie, do Rotterdamu, gdzie zresztą – czego oczywiście spodziewać się należało – nasz statek został natychmiast zaaresztowany, a potem odstawiony na keję postojową na przedmieściach tego portu.
Tam odstaliśmy jeszcze „te swoje” około 50 dni (tak!), podczas których najpierw podjęliśmy okupacyjny strajk naszego statku, a potem pod nadzorem Inspektorów ITF-u odbywały się negocjacje naszego, zbankrutowanego już wtedy Armatora z bankami, które w rezultacie nasz statek odkupiły, a potem natychmiast nas spłaciły. Nie w 100% wprawdzie, bo było to zaledwie około 75% naszych należności, ale i tak mogliśmy uznać, że w ostateczności jednak „na cztery łapy spadliśmy”.
Czego niestety nie można było powiedzieć o losie załóg innych statków naszego Armatora – one swoich pensji… nie doczekały się w ogóle! Zatem i tak mogliśmy uważać się za wyjątkowych szczęściarzy, czyż nie? Było to bowiem radosnym finałem naszej w sumie już ponad ośmiomiesięcznej (!) od wyjścia z Gdyni gehenny i mogliśmy powiedzieć, że przynajmniej częściowo nasza praca i wysiłki w tym rejsie na marne nie poszły. A poza tym, oszczędziło to nam również smutnej konieczności włóczenia się później po sądach, co niestety stało się udziałem naszych kolegów z innych statków Armatora – ale o wynikach tych procesów już niestety was nie poinformuję, bo ich po prostu zupełnie nie znam. Jednakże o naszej ówczesnej epopei, oczywiście we wspomnianym już „swoim czasie” jeszcze napiszę.
Nnnno, to teraz już naprawdę koniec...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020