Geoblog.pl    louis    Podróże    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca    Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-5
Zwiń mapę
2018
16
sie

Argentyna - Puerto Madryn, Bahia Blanca-5

 
Argentyna
Argentyna, Bahía Blanca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 492 km
 
Moi drodzy, zgodnie z zapowiedzią zabieram was teraz do następnego portu Argentyny, z tym że – za co już teraz serdecznie was przepraszam – niestety bardzo niewiele będzie w poniższych tekstach jakichkolwiek opisowych relacji samego portu i miasta Bahia Blanca, jako że wówczas wszystkim nam (mam tu oczywiście na myśli ówczesną załogę naszego statku) zupełnie co innego leżało na sercach, coś, co tak skutecznie wtedy nam nasze życie obrzydzało, że niezbyt nam było w głowie jakieś dokładniejsze zwiedzanie, nawet tak przecież cudownego portu.
Były to wszelakiego typu kłopoty związane ze zbliżającym się nieuchronnie bankructwem naszego Armatora, co oczywiście dawało się we znaki także i nam, nawet pomimo faktu, iż znajdowaliśmy się wtedy aż tak daleko od jego gdyńskiej siedziby...
Poniższy rozdzialik o Bahia Blanca będzie wprawdzie dość krótki, lecz to oczywiście nie znaczy, że opisywany w tym tekście epizodzik ciekawy nie będzie. Zapraszam...


BAHIA BLANCA – Argentyna – Październik 1999

Niniejszy rozdzialik w istocie będzie z gatunku tych „lekkich, zwiewnych i przyjemnych”, do czytania rzecz jasna, bo krótki i nie będzie w nim żadnych „zdarzeniowych fajerwerków” – lecz także i z tego powodu, że będzie zwięzły.
Nie oznacza to jednak, że przez najbliższe kilka stronic już zupełnie nic dziać się nie będzie, o nie. Wprost przeciwnie – będzie się działo, albowiem w owym porcie przeżyłem coś, co napędziło mi stracha wcale nie mniejszego niż odczuwałem podczas moich niegdysiejszych przygód z moją skromną osobą w poważnych tarapatach w roli głównej. Tak, to prawda – chociaż najadłem się tutaj strachu nie z powodu jakiegoś niespodziewanego napotkania na swej drodze na przykład hieny, węża, uzbrojonego wojaka czy też innej krwiożerczej bestii w zwierzęcej skórze lub w uniformie – jak to drzewiej bywało – ale z powodu najzwyklejszego w świecie… bankomatu! Co, śmieszne?
No cóż, być może was to rzeczywiście rozśmieszy, ale ja wówczas naprawdę szczerze się tym wszystkim co mnie tam spotkało przejąłem. Przeżyłem ową przygodę autentycznie z duszą na ramieniu, będąc podczas niej wcale nie gorzej podenerwowanym, aniżeli w momencie stania „oko-w-oko” z etiopskim brytanem, palestyńskim żołdakiem czy kolumbijskim policjantem. A dlaczego, to się zaraz wyjaśni…
Zanim jednakże przystąpię do opisu wspomnianego wydarzenia, zmuszony jestem najpierw do zamieszczenia krótkiego wstępu, bez którego – jak sądzę – cała ta sytuacja może być przez was nie w pełni zrozumiała. Lub też, co gorsza, niezrozumiała zupełnie, a do tego przenigdy dopuścić bym nie chciał. Zresztą nie tylko z tego powodu, iż pragnąłbym waszej dobrej orientacji w temacie, ale i również dlatego, że w pewnym sensie będzie to dla mnie doskonałym… wytłumaczeniem się przed wami z mojego przestrachu, ponieważ jego powód być może wyda się wam tak błahy, nieistotny i niepoważny, że aż… śmieszny.
No fakt – patrząc na to z perspektywy czasu, również i ja sam traktuję to teraz z dużym przymrużeniem oka, a nawet ze wstydem, ale właśnie wtedy wcale mi do śmiechu nie było. W czym więc rzecz..?
Otóż, ów statek, na którym wówczas byłem należał do Kompanii (mniejsza o jej nazwę, podam tylko, że była to firma polska), która właśnie wtedy była w stanie upadłości. Tak, dokładnie w tym czasie bankrutowała i to – niestety – „z wielkim hukiem”. W dodatku, będąc zupełnie niewypłacalną, w wielu portach świata groziły jej areszty jej statków, już zresztą jeden z nich stał zajęty przez komornika w Gdyni, najgorszą jednakże sprawą było to, że... żadna z załóg jej statków w ogóle nie otrzymywała należnych jej pensji! Czyli, jak się domyślacie, dotyczyło to także i mnie, bo przecież aktualnie byłem tej firmy pracownikiem. Mało tego – nie tylko że zupełnie nam nie płacono poborów bieżących, to jeszcze Kompania zalegała wielu swym marynarzom z wypłatami za kontrakty poprzednie, i to – uwaga! – były to w wielu wypadkach zobowiązania sięgające nawet do dwóch lat wstecz! Zgroza, prawda..?
Ja natomiast, jako jeden z nielicznych w obecnej załodze, byłem w sumie jeszcze w całkiem niezłej sytuacji – mnie Armator nie chciał płacić tylko za aktualny kontrakt (dlatego, że byłem tutaj po raz pierwszy, więc żadnej wspólnej historii z nim nie miałem), ale jego stali pracownicy nie mogli doczekać się swojej zapłaty już od wielu, wielu miesięcy. Ich rodziny były więc naprawdę w bardzo trudnej sytuacji, od dłuższego już czasu pozostawały całkowicie bez grosza od pracodawcy (!) – jak już wspominałem, niektóre nawet i od dwóch lat (sic!) – lecz najgorsze było jednak to, że owa Kompania nie miała już praktycznie żadnych szans na wyjście ze swojego kryzysu. Bankructwo stawało się więc faktem, było nieuniknione, jednakże… co z ludźmi..?
Pragnę bowiem zwrócić waszą uwagę na to, że firma żeglugowa to nie jakaś tam fabryka, która w razie kłopotów „zamyka bramy”, zwalnia swych pracowników, daje im zaległe pobory lub nawet jakieś odprawy, jeśli ma z czego, a potem oni rozchodzą się ze zwieszonymi głowami do domów. Ot, właśnie – będą oczywiście sarkać, utyskiwać na swój los, protestować, narzekać, może i nawet strajkować, ale przecież swoje domy mają na wyciągnięcie ręki! Stracą pracę, owszem, ale… po świecie się pętać nie będą!
A my..? A tak właśnie mogło być w naszej sytuacji (a jak się później okazało, tak niestety było! Ale to już opowieść na zupełnie inną okazję.) – w razie ostatecznego upadku firmy jej majątek ruchomy mógł przepaść lub podlegać zlicytowaniu, jeśli się któregoś ze statków nie udało przed jego zaaresztowaniem przez wierzycieli sprzedać, ale jej pracownicy do domu tak łatwo powrócić nie będą mogli! Wszak są to tak ogromne koszta, że każdy Armator w takiej sytuacji zostaje totalnie przyparty do muru – nie ma grosza nie tylko na pensje dla załóg, ale i nawet na ich repatriację do kraju!
Owszem, ot tak sobie porzucać ich nie będzie (chociaż nierzadko bywało i tak, że właśnie tak się niektórym załogom przytrafiało!), ale może z ich zwolnieniem… zwlekać – i to dosłownie w nieskończoność, jeśli uzna, że mu się to opłaca! Czekać może z zakończeniem ich kontraktów i odesłać ich do domów dopiero wtedy, kiedy statek znajdzie się w takim miejscu, z którego repatriacja będzie najtańsza lub w ogóle możliwa. A zatem, jak się domyślacie, w wypadku kiedy ma się do czynienia z Armatorem niemającym wobec swych ludzi zbytnich skrupułów, może to sobie trwać, trwać i trwać…
A czas przecież leci, człowiek zmuszony jest do pracy, forsy ciągle nie ma, a do domu daleko… I co robić? Buntować się czy jednak czekać..? Oczywiście najlepiej czekać, ale jeśli potraciło się już wszystkie nadzieje..? Jeśli ma się wrażenie – ba, pewność! – że firma was zwodzi i na pewno zbyt szybko (albo i wcale) zapłacić nie zamierza..?! To co..?
Wyobraźcie więc sobie tę sytuację – jesteście w pracy na statku pływającym po całym świecie, ale nie otrzymujecie za to żadnych pieniędzy. Cóż więc chcielibyście w pierwszej kolejności zrobić? Ależ oczywiście – uciec, to jasne. Tylko jak..? Samolotem z Argentyny, Indii, Australii, Nowej Zelandii czy z Korei..? Macie pojęcie ile to kosztuje? A w dodatku, przecież własnych pieniędzy i tak nie macie, bo Kompania wam nie płaci i już! Więc co..? Pokornie zgadzacie się na swoją poniewierkę, mając co najwyżej nadzieję, że się firma jednak jakoś wam wypłaci, albo że… dotrzecie w końcu do takiego portu, w którym powiecie wszystkim „good bye” i znikniecie ze statku – ratując swój cenny czas i wracając do domu za własne pieniądze (jeśli oczywiście je się ma). Bo i tak przecież wiecie, że w przeciwnym razie grozi wam to, iż wskutek mglistych obietnic dawanych wciąż przez waszego pracodawcę będziecie tyrać i tyrać, a w końcu i tak zobaczycie „figę”, i tyle.
Chcąc więc uniknąć takiego ryzyka – nie wierząc już przecież w to, że cokolwiek z tych pieniędzy dostaniecie – i woląc już jednak dalej swych złudzeń nie karmić, decydujecie się w końcu na porzucenie pracodawcy i powrót do domu przy najbliższej nadarzającej się ku temu okazji oraz… na machnięcie ręką na te wirtualne pieniądze, które w sumie Bóg jedyny raczy wiedzieć kiedy i czy w ogóle je zobaczycie. Zresztą taki „szemrany” Armator akurat na to najbardziej liczy – żeby wreszcie jego pracownicy „wymiękli”, wynieśli się ze statku na swój własny koszt i zniknęli mu w ten sposób z oczu.
No tak, właśnie takie sytuacje, niestety aż po dziś dzień – i to nawet stosunkowo często! – jeszcze się zdarzają. Wodzeni za nos marynarze wolą już zawczasu się od takiego Armatora urwać i nie tracić dalej czasu na jego statku, nie będąc przecież pewnym swego dalszego losu. Owszem, stracą ów wypracowany już zarobek, ale przynajmniej dalej w to bagno nie brną, jednakże – no właśnie! – co robić, jeśli takowy nierzetelny pracodawca robi dosłownie wszystko, ażeby ich do porzucenia statku zniechęcić..? Jak? – zapytacie. Otóż, odpowiadam; bynajmniej nie tylko samym mamieniem ich o „już już juuuż zbliżającej się wypłacie”, ale przede wszystkim tym, że trzyma on swoją jednostkę... JAK NAJDALEJ od miejsca zamieszkania jej załogantów, załatwiając sobie takie ładunki, żeby się statek „pałętał” w takich rejonach, z których za nic w świecie urwać się nie uda, i tyle. Bo po prostu jest to wręcz kosmicznie drogie albo nieomal fizycznie niemożliwe – na przykład w którymś z krajów Zatoki Perskiej, gdzie lokalne władze pierwej wsadzą do więzienia takiego „buntownika”, niźli mu w tak krytycznej sytuacji dopomogą. Tak więc tkwią wtedy załogi dalej na swych stanowiskach jak w obozie, karmiąc się nadziejami na poprawę sytuacji firmy, która oczywiście… nieustannie owe nadzieje podsyca, to jasne.
I tu dochodzimy do sedna. Na tym statku właśnie w takim położeniu się znaleźliśmy! Nasza firma nie płaciła nam dosłownie nic. Z niektórymi załogantami – jak już wspomniałem – nie rozliczyła się nawet za zatrudnienia poprzednie (ot, los tzw. „pracowników stałych”, a nie „kontraktowców” – ech, długo by mówić), w obecnej podróży zaś ciągle tylko nas zwodzono, że pensje wypłacone będą – owszem – ale… dopiero za jakiś czas. Wielu z nas zatem – jako że potraciliśmy już wtedy, tak prawdę mówiąc, wszystkie nadzieje na szczęśliwe zakończenie tej przykrej historii – planowało definitywnie rozstać się z tą Kompanią i zejść z tego statku jak tylko z powrotem dotrzemy do Gdyni.
No tak, dobre sobie – „zejść w Gdyni”, tylko że najpierw trzeba w ogóle tam dojechać, ot co. Przecież firma z założonymi rękoma też czekać nie będzie i zrobi wszystko, aby swoje aktualne kłopoty jak najbardziej zminimalizować. Tak więc z chwilą naszego wychodzenia z Puerto Madryn dotarła do nas wiadomość, że statek… już w ogóle do Polski powracać nie będzie!!! Zamiast więc spodziewanego dotychczas ładunku aluminium z Santosu do Europy, mamy jechać do brazylijskiej Paranagui po 14 tysięcy ton cukru do… No właśnie, dokąd..? W teleksie podano jedynie, że będzie to ładunek na „India/Sri Lanka”, i tyle. Bez podania konkretnego portu wyładunkowego – ot, kierujcie się z tym cukrem na Zatokę Bengalską, a jak już będziecie w jej pobliżu, to wam dokładną destynację podamy. A potem..? Już po wyładowaniu naszego cukru..? A potem… się zobaczy…
A zatem, miast trzymiesięcznego rejsu na Amerykę Południową, robiła się nagle z niego podróż co najmniej... 7-8 miesięczna (kto nie ma pojęcia o marynarskim życiu, ten nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo taka nagła zmiana boli!) – i to jeszcze pod warunkiem, że ładunek powrotny z Indii do Europy w ogóle będzie! Bo jeśli nie, to… No, jak myślicie, co nam później zakomunikowano..? Co nam na zapytania o końcach naszych kontraktów odpowiadano..? Otóż… nic, właściwie nic! Jedynie to, że mamy jechać na ten Bengal, i tyle. „A zmian załogowych żadnych nie przewiduje się…”
No cóż, spadła więc na nas ta hiobowa wieść już po pierwszym porcie w Argentynie, przed sobą mieliśmy jeszcze wyładunki w Bahia Blanca, Buenos Aires i w urugwajskim Montevideo, a wiadomość o cukrze z Paranagui do Indii zupełnie podcięła nam skrzydła. Była już ona bowiem bezspornym dowodem na to, że cokolwiek by nasz Armator nie mówił, jakkolwiek by nie zaciemniał obrazu swego aktualnego położenia, fakt jego bliskiego krachu stawał się oczywisty. W związku z tym zatem zdecydował się on na takie właśnie rozwiązanie, o którym powyżej pisałem – trzymać swoje statki jak najdalej od kraju, ażeby już żaden inny nie podzielił losu tego, który wówczas w Gdyni już został zaaresztowany. Czyli klapa – totalna klapa, i tyle. Tak więc, jeśli nawet ktokolwiek z nas chciałby, już po zakończeniu swego kontraktu, na własną rękę się wybrać do kraju i „wypiąć się” na swego nierzetelnego pracodawcę, to niby w jaki sposób miałby to uczynić i… w ogóle skąd..?!
Z Brazylii..? Drożyzna jak diabli, a my przecież bez grosza – tych spraw już zresztą powtarzać nie muszę, stały się już truizmami. A poza tym, byłoby to zdecydowanie za wcześnie, byłoby to pewnym uprzedzeniem faktów – przecież nasze kontrakty jeszcze wtedy nie wygasały, zatem takie zejście ze statku byłoby najnormalniejszym w świecie NIELEGALNYM porzuceniem pracy i z tego względu na żaden ewentualny zwrot kosztów podróży liczyć by nie można było, absolutnie! Nie mówiąc już o szalonych kłopotach z władzami Brazylii, które z całą pewnością zrozumienia by w tej sytuacji nie wykazały – wszak rzadko kiedy w takie sprawy ktokolwiek z nich się miesza. Bo zresztą, co im w razie czego trzeba by powiedzieć; że nasza firma BYĆ MOŻE NAM NIE ZAPŁACI? A kogo w ogóle będzie interesować przyszłość, jakieś potencjalne niesolidności, nie zaś teraźniejszość? A ona byłaby taka, że firma… powie, że zapłaci i koniec! Kontrakt ważny jest..? Jest. To czego u licha chcecie..?! Ot, mało to było takich sytuacji, żeby czerpiąc z nich doświadczenie wiedzieć, że z motyką na słońce porywać się nie należy? A zresztą, nawet gdyby dało się uniknąć właśnie tego rodzaju kłopotów, to Armatorowi akurat w to graj..! Tylko by na to czekał – ot, jedna troska z głowy i już.
Natomiast ze Sri Lanki albo z Indii..? Wolne żarty, proszę koleżeństwa, wolne żarty..! Czy ktoś z czytających te słowa był kiedykolwiek w tym kraju i miał okazję przekonać się na własnej skórze co oznacza hinduska administracja..?! Jeśli nie, to podpowiadam – nikt z was by się przenigdy, chyba do końca swoich dni z tego nie wypłacił. Wszak kontakty z tą bezduszną i wręcz astronomicznie skorumpowaną i niewydolną machiną przypomina zderzenie z betonową ścianą. Nawet oficjalne, realizowane przez żeglugowe kompanie wymiany załóg w Indiach to istna droga przez piekło, a co dopiero robienie tego na własną rękę! Lepiej więc już na wstępie o tym zapomnieć, bo taki ewentualny powrót z „jakiejś” Kalkuty na przykład, czy też z „innego” Madrasu, to – podejrzewam – rzecz znacznie trudniejsza niż jazda z samego Księżyca. Z jakiegoś innego kraju zatem..? No dobrze, pomysł niezły, ale z jakiego..? Przecież my nawet najmniejszego pojęcia wtedy nie mieliśmy co będzie z naszym statkiem dalej, już po wyjściu z Bengalu. Może… Wietnam, Japonia albo „jakaś inna” Korea, kto wie? A może i nawet powrót do Brazylii, po następną porcję cukru, skoro już raz Armatorowi się taka podróż powiedzie..?

Dalszy ciąg oczywiście w odcinku następnym...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020