Geoblog.pl    louis    Podróże    Tunezja - La Goulette    Tunezja - La Goulette
Zwiń mapę
2018
18
sie

Tunezja - La Goulette

 
Tunezja
Tunezja, La Goulette
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Witam. W Północnej Afryce jeszcze nie byliśmy, zatem do dzieła...


LA GOULETTE - Tunezja - Wrzesień 1980

Moi drodzy, pomimo faktu, iż z reguły wystrzegam się podawania w moich tekstach nazw statków, na których bywałem, pisząc relacje z moich na nim pobytów, to teraz jednakże pozwolę sobie uczynić wyjątek, ujawniając, że chodzi tu o naszego słynnego „Antoniego Garnuszewskiego”, na pokładzie którego właśnie tutaj – do La Goulette – przybyliśmy. To znaczy, stała załoga tego statku (zatrudniona przez PLO, mimo faktu, że oficjalnym Armatorem „Garnucha” była Wyższa Szkoła Morska w Gdyni) oraz my – czyli około „czterdziestu rozbrykanego chłopa”, pełnych jeszcze ciekawości świata i żądnych wrażeń studentów tejże gdyńskiej Uczelni.
„Żądnych wrażeń” – napisałem? No tak, jak najbardziej tak, jako że nasza młodzieńcza beztroska oraz wręcz totalny brak doświadczenia jak się prawidłowo zachowywać „gdzieś w świecie” aż kilkukrotnie podczas postoju w tym porcie mogły doprowadzić do poważnych kłopotów z lokalnymi władzami. La Goulette było przecież dla nas pierwszym orientalnym i egzotycznym portem, zupełnie odmiennym od jedynie znanych nam dotychczas portów Europy Zachodniej, ale to wcale, nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało nam w dość luzackim podejściu do miejscowych zwyczajów, przepisów... a nawet i prawa..! Oj tak, kilka razy rzeczywiście byliśmy blisko poważnych problemów z władzami, choć one – uczciwie im to oddając – zachowywały się wobec naszych studenckich wybryków z wręcz wzorcową wyrozumiałością, pobłażliwością i cierpliwością godną najwyższego podziwu. Ufff...
A pierwszy taki „konfliktowy numer” wydarzył się już podczas manewrów wejściowych do portu. Kiedy powoli przybijaliśmy do przeznaczonej nam do zacumowania kei, dopychały nas do niej dwa holowniki. Jeden z nich podczas całej tej operacji stykał się swoim dziobem z naszą burtą w rejonie nadbudówki i traf chciał, że akurat w takim miejscu, gdzie na wysokości dosłownie zaledwie około metra ponad pokładem holowniczka znajdowały się bulaje naszych studenckich kabin! Kilka bulajów zostało więc wtedy przez nas otwartych i... rozpoczął się pospieszny drobny handelek z załogą tego holownika! Szybko, szybko zatem, aby tylko zdążyć jeszcze coś niecoś tym Arabom sprzedać przed naszym przybiciem do nabrzeża, kiedy oni będą już zmuszeni po zakończonych manewrach od naszej burty odbijać.
Moi drodzy, czy wyobrażacie sobie tę przedziwną sytuację..? Statek przybija do nabrzeża, a załoga dopychającego go holownika zamiast skupić się na swojej robocie jest niemal w całości swego osobowego składu zajęta handelkiem ze studentami, tłocząc się przy znajdujących się blisko ich „przylepionego” do burty statku dziobu otwartych bulajach! Rety, podczas manewrów!
„W ruch poszły” wtedy jakieś ciuchy, buty, słynne kremy Nivea i Prastara, natomiast załoganci tego holownika byli tymi pospiesznymi targami aż tak bardzo zajęci, że w międzyczasie... zupełnie zignorowali jakieś polecenie Pilota (bo go po prostu nie dosłyszeli – ot, nie mieli wtedy do tego głowy, i już!), nie przerywając swojego nas dopychania (wszak silnik ich łajby wciąż pracował) w tym momencie, w którym powinni, więc... nagle zrobiliśmy dość solidne „buuum!” dużą częścią naszej burty w nabrzeżne odbijacze, choć na szczęście zupełnie bez żadnych poważnych konsekwencji.
Ot, uderzyliśmy „na płask” w keję, co spowodowało niezły wstrząs kadłuba, ale bez jakichkolwiek jego uszkodzeń (ha, nawet i zarysowań farby nie było – ot, bo Allah czuwał jak należy), natomiast ci z holownika raptem tak się tego przestraszyli, że przerwali swoje targi, dając „całą wstecz”, aby jak najszybciej się od naszej burty oddalić. No cóż, niezłe jaja, nie..? Obsługa tej, przerdzewiałej zresztą aż do cna holowniczej krypy tak bardzo się wówczas w swoim ukochanym handelku zapomniała, że przegapiła prawie wszystko co się wtedy dookoła niej działo!
No cóż, ci ludzie zapewne ponieśli potem jakieś dyscyplinarne konsekwencje, jako że trudno się spodziewać, ażeby władze portowe puściły ten ich, bądź co bądź jednak dość niebezpieczny wybryk w niepamięć, więc jakaś kara nagany czy chociażby ostrzeżenie im „się sięgnęło”, ale my, studenci..? Ależ! Dyć absolutnie nikt z nas do udziału w tychże przedziwnych targach OCZYWIŚCIE się nie przyznał, a i nawet Dowództwo „Garnucha” też niespecjalnie na jakiekolwiek tropienie pośrednich winowajców tego incydentu nie naciskało. Cała sprawa więc szybko „rozlazła się po kościach”, bo przecież my nadal niezmiennie jak te przysłowiowe groby milczeliśmy, wiadomo. Ale... przynajmniej było wesoło. Ot, co...
Jednakże młodzieńcza krew „kilkudziesięciu żądnych przygód chłopa” z WSM-ki, co zrozumiałe, wciąż domagała się „świeżej krwi” (czyli nowych wrażeń), skoro już przybyliśmy z dalekiego Lechistanu w tak egzotyczne miejsce, a przecież zdecydowana większość z nas była wówczas w ogóle po raz pierwszy w życiu w Afryce. Trudno więc się dziwić temu, że trzymały się nas wtedy ciągle jakieś figle i miewaliśmy całą masę najrozmaitszych pomysłów, z których większość – no co tu kryć – nazbyt wysokiego lotu jednak nie była, raczej nawet i na pograniczu najzwyczajniejszej w świecie głupoty.
Ba, żeby tylko głupoty. Niektóre z naszych pomysłów okazywały się nawet dosyć niebezpieczne! A autor niniejszych słów? No cóż, szczerze przyznaję, że ja również w kilku takiej „wątpliwej jakości numerach” uczestniczyłem, czyniąc podobnie jak moi koledzy rzeczy po prostu nierozsądne lub wręcz niemądre, nawet sprawy sobie nie zdając z tego, że gdyby te wybryki miały miejsce akurat nie tutaj, w Tunezji, ale w jakimś innym arabskim kraju – ot, na przykład w Egipcie czy w Algierii (o, zwłaszcza tam!) – to najprawdopodobniej płazem by nam to nie uszło.
A o czym piszę..? Hm, wyobraźcie sobie na przykład coś takiego – na pierwszy nasz spacerek wybraliśmy się w grupie aż kilkunastoosobowej (rety, jak oddział wojska!), a kiedy już przekroczyliśmy portową bramę i znaleźliśmy się na ulicach tego miasteczka, to od razu powyciągaliśmy „na światło dzienne” skrywane do tej chwili pod koszulkami lub nawet w spodniach (sic!) – uwaga! – zwyczajne ręczniki (tak!), które pozawijaliśmy sobie fantazyjnie na głowach tak, ażeby imitowały arabskie zawoje!
Ot, krótko mówiąc, dla zwykłej draki (też bardzo wątpliwej jakości, niestety) jak zwykłe niesforne dzieciaki powkładaliśmy sobie na łby turbany z ręczniczków i tak sobie po mieście przez dłuższy czas paradowaliśmy. Ależ durnota, czyż nie..? Ba, z perspektywy wielu lat od tamtych wydarzeń widzę także i to, iż takie zachowanie nawet wcale śmieszne nie było. Raczej żałosne, choć akurat wtedy przysparzało nam to jednak całkiem niezłej radości. Jakiś tam ubaw jednak z tego mieliśmy. Ach, jakżeż miło powspominać te chwile, kiedy się było młodym! Głupim jeszcze, ale jednak młodym!
Owszem, ten i ów napotykany po drodze Arab czy Arabka na nasz widok rzeczywiście szczerze się uśmiechali, dostrzegając w tym naszym durackim zachowaniu po prostu chęć młodzieńczych wygłupów i najzwyczajniejsze żarty, ale nie należy zapominać o tym (przede wszystkim o tym!), że to Tunezja, kraj już od dawna uważany za najbardziej – obok Libanu czy Jordanii – wobec obcokrajowców tolerancyjny, gdybyśmy jednakże z takim samym pomysłem wyskoczyli gdzieś indziej, na przykład w Syrii (o rety!), Jemenie (o rety!!), Algierii (o rety!!!) czy w Kuwejcie (o rety, rety!!!!), to by nam już na pewno tak do śmiechu nie było. Bez najmniejszych wątpliwości.
Tak, bo co gorsza władze powyżej wymienionych krajów nie tylko że nie wykazałyby wobec tak prymitywnej zgrywy wyrozumiałości, jako zupełnie przecież pozbawione poczucia humoru, ale mogłyby one jeszcze... oskarżyć nas o chęć zakpienia sobie, czy nawet wyszydzenia ich zwyczajów..! A coś takiego, jak się zapewne domyślacie, mogłoby tam ściągnąć na statek całkiem poważne kłopoty. A gdyby jeszcze jakowyś miejscowy nadgorliwiec wplątał w to wszystko... akcent religijny..? Ufff, aż strach pomyśleć.
Gdy tymczasem w Tunezji... No proszę, były zaledwie uśmiechy na widok kilkunastu „zaturbanionych” młodych błaznujących Lechitów, choć oczywiście wiele z tych uśmiechów było raczej z gatunku… tych politowania, aniżeli szczerej aprobaty dla dobrego (?) żartu czy przejawów sympatii. Lecz najważniejsze było jednak to – jak zwykle zresztą – że było nam wesolutko, bo właśnie o to chodziło. Wszak młodość te swoje prawa ma, wiadoma rzecz...
Jednakże następnego ranka dopuściliśmy się takiego „numeru” w naszych wręcz nieokiełznanych wariactwach (ot, wypuszczono polskie buractwo spoza „Żelaznej Kurtyny” w świat), którego miejscowe władze już w żadnej mierze przemilczeć nie chciały, jako że nawet u tak wyrozumiałych (ba, wielkodusznych niemal) wobec nas i niezwykle gościnnych gospodarzy akurat ten rodzaj wybryku jednak już się nie spodobał. Zatem bez oficjalnej wizyty u naszego Kapitana odpowiedniego szczebla urzędników z portu już się nie obyło, choć nadal pobłażliwość brała w nich górę, bowiem skończyło się jedynie na ustnym ostrzeżeniu oraz groźbie odebrania nam – czyli studentom, bo przecież nie grzecznej stałej załodze – przepustek na resztę dni naszego postoju w tym porcie. O cóż więc chodziło..?
Otóż, za każdym razem, kiedy ktokolwiek z naszej załogi wychodził do miasta, na portowej bramie okazując strażnikowi swoją przepustkę, ten czynił zawsze na niej odręcznie jakąś krótką adnotację, zapisywaną rzecz jasna pismem arabskiego alfabetu. Czego konkretnie te zapisy na temat właściciela danej przepustki dotyczyły, tego oczywiście nikt z nas wiedzieć nie mógł – bo i skąd niby, skoro pismo arabskie jest nam zupełnie nieznane, a zapytywany o to (i to niemalże obcesowo, wręcz nachalnie nawet) przez nas strażnik, po prostu odpowiedzi odmawiał? Ot, mogliśmy się tylko próbować tego domyśleć.
Szybko więc zauważyliśmy, że na każdej z naszych przepustek takie napisy są z reguły inne, co zapewne oznaczało to, że nie były one jedynie szablonowymi czy rutynowymi urzędowymi zapisami, ale być może jakimiś uwagami na temat okaziciela tego dokumentu. Ot, na przykład sposobu jego ubrania czy też dotyczące niesionego z sobą podręcznego bagażu, aby później strażnik mógł takiego powracającego z powrotem na statek człowieka łatwiej skontrolować. Czy to aby na pewno on sam (bo przepustki bez fotografii, wiadomo), itd., itp. Ot, przynajmniej tak to sobie interpretowaliśmy.
I właśnie tego drugiego dnia któryś z nas wpadł na pomysł (niemal szatański, jak się później okazało), aby... samodzielnie podopisywać obok tych arabskich notek swoje własne „robaczki” (a to akurat nie jest tajemnicą, że z uwagi na kształt arabskich liter zwykliśmy je nazywać „robaczkami”), nie byle jak jednakże (to znaczy, bez składu i ładu), ale w sposób bardziej „przemyślany”. Tak, właśnie tak, „przemyślany” a nawet „przemyślny”, ponieważ podopisywaliśmy na tych przepustkach całą masę krótkich arabskich napisów, jak najwierniej skopiowanych z ulicznych reklam, jakichś tytułów z gazet, itp., – ot, aby najlepiej jak tylko potrafimy oddać kształt tych literek, każdą kropeczkę, zawijas, itd., itp. W rezultacie więc, takie przepustki wyglądały jak szczelnie zapisany arabskim pisemkiem skrawek papieru, a kontrolujący je później jakiś strażnik częstokroć miał naprawdę spore kłopoty z wyłowieniem z tej masy podopisywanych „robaczków” tej właściwej, pierwotnej uwagi swojego kolegi z portowej bramy.
Mimo tej głupoty, początkowo ani jeden z tych strażników jednak żadnego alarmu nie wszczynał, traktując te nasze podopisywane „robaczki” dokładnie tak, jak na to zasługiwały – jako zwykłą szczeniacką błazenadę, i tyle. Lekceważyli oni więc te nasze dopiski, a jeden z tych „bramkarzy” to nawet bardzo wymownie popukał się w głowę, wskazując któregoś z moich kolegów, oczywiście też właściciela takiej właśnie „zarobaczonej” przepustki.
Bo i rzecz jasna miał on absolutną rację, jako że akurat w tym pomyśle jakiegokolwiek rozsądku naprawdę nazbyt wiele nie było. Dyć, ani to żadnego specjalnego ubawu z tego nie mieliśmy, ani nawet porządnego żartu w tym nie było – ot, rzeczywiście durnota. W dodatku jeszcze, była to „zabawa” na granicy prawa – czyli w swej naturze naprawdę dość niebezpieczna.
Aż w końcu doszło do afery, ponieważ jednemu ze strażników najwyraźniej poczucia humoru jednak zabrakło, więc zgłosił on ten fakt komu trzeba, co spowodowało tę wspomnianą powyżej wizytę na naszym statku urzędników lokalnego Immigration, którzy przedłożyli naszemu Staremu parę takich „wzorcowych” przepustek, odebranych wcześniej kilku chłopakom na bramie właśnie przez tego strażnika-skarżypytę, jednocześnie bardzo jasno zaznaczając, że nie mają oni zamiaru nikogo ze studentów za to karać, ale jednak prosiliby o zdecydowane ukrócenie tegoż procederu.
Bo owszem, oni w pełni doceniają fantazję młodych Polaków i ich chęci do zabawy, rozumieją też, że takie żarty są raczej niewinne i nie niosą z sobą intencji dogryzienia komukolwiek (wszak wykluczają w tej błazenadzie jakikolwiek aspekt polityczny - akurat co do tego absolutnie żadnych, nawet najmniejszych podejrzeń nie mają) – ot, zwykłe wygłupy dla draki, nawet jeśli są one pośledniego gatunku – ale, no niestety, jeden z naszych załogantów w tych durackich „piśmienniczych” popisach jednak się co nieco zagalopował, przepisując skądś na swoją przepustkę (chyba z jakiejś gazety) fragment... JEDNEGO Z WERSETÓW KORANU! No cóż, chłopak najwyraźniej się nazbyt zapędził. Oczywiście nieświadomie, ale jednak...
Postanowili oni zatem powiedzieć wreszcie tym naszym głupim zabawom „basta”, ale jednocześnie... życząc nam dalszego miłego pobytu w La Goulette i w Tunisie, z tym że... już bez takich „zgrywek”, którymi się dotychczas zajmowaliśmy, zgoda..? Zatem koniec z „robaczkami”, koniec z „ręcznikowymi turbanami”, lecz przede wszystkim koniec z... handelkiem z załogą holownika podczas manewrów (!), OK..?
Ha, no oczywiście, że OK – jasna sprawa. Kilkunastu „przepustkowych pisarzy” (no cóż, ja także) zostało natychmiast wezwanych do Kapitana „na dywanik”, jeszcze przy tych urzędnikach dostało nam się od niego zdrowo „po uszach”, usłyszeliśmy sporo naprawdę bardzo cierpkich słów pod swoim adresem, ale zaraz potem przyszło już Oczyszczenie – czyli: „żeby mi to było ostatni raz! Zrozumiano?!”
Ależ tak! No pewnie, że zrozumiano..! Aż za bardzo nawet. Szybko się stamtąd po tej reprymendzie ulotniliśmy, „z podkulonymi ogonkami i z uszami po sobie” do swoich kabin się wymykając, solennie jednakże sobie w duchu obiecując, że koniec już z tymi pomysłami, bo rzeczywiście coś ostatnio „przesada wręcz goniła przesadę”. Nigdy więcej zatem żadnych turbanów i „robaczków”. A już tym bardziej tego „poprzezbulajowego” handelku z holowniczkiem. Ot co...

Ech, aż się łza w oku kręci na wspomnienie tamtych chwil. Łza oczywiście nie za Tunezją, lecz za młodością, bo przecież zwróćcie swoją łaskawą uwagę na zawartą w tytule niniejszego rozdziału datę – 1980 rok! Ech, że też młodość nie może trwać wiecznie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020