RIO DE JANEIRO - Brazylia - Sierpień 1990
Na mój pierwszy w życiu kontrakt na statku pod obcą banderą przyszło mi się wybrać niemal aż na drugi koniec świata, do Południowej Ameryki. Oczywiście samolotem, to jasne. Już ten fakt, sam w sobie, stanowił dla mnie dodatkową atrakcję, bowiem dotychczas nigdy jeszcze nie rozpoczynałem żadnej mojej morskiej podróży z innego portu niż polski. Każdy mój dotychczasowy rejs zaczynał się (a także kończył) jedynie w Gdyni, Gdańsku, Szczecinie czy ewentualnie w Świnoujściu, a tymczasem teraz; przelot aż do Rio de Janeiro. Nieźle brzmi, prawda..? Rio de Janeiro, słynne Rio…
I do tego jeszcze, był to również mój pierwszy w życiu lot samolotem. A na dokładkę, z przygodami..! Może nie aż tak wielkiego "kalibru", ale wystarczająco niecodziennych dla kogoś, kto pierwszy raz wzbija się w przestworza. I wystarczająco "strasznych", ażeby u tego kogoś (czyli u mnie) spowodować aż "siódme poty" z wrażenia, emocji, no i co tu kryć, ze strachu również. Przelotu z Okęcia do Frankfurtu to nawet nie pamiętam, nic szczególnego, ot, lekkie tylko podniecenie spowodowane absolutną inauguracją mojego życiowego latania, ale już lot następny, z Niemiec do Sao Paulo potężnym Boeingiem brazylijskich linii lotniczych VARIG to już BYŁO TO..! "TO", czyli emocje…
To znaczy, uściślę to nieco; nie tyle sam lot był nadzwyczaj emocjonujący ile lądowanie w Sao Paulo. Samolot podchodził do niego aż trzy razy..! Wyobrażacie może to sobie..? Frunę po raz pierwszy w moim życiu i od razu los "funduje" mi takie atrakcje..! Już same manewry związane z lądowaniem dla kogoś jeszcze nieobeznanego z lataniem same w sobie są wystarczająco emocjonujące, a co dopiero mówić gdy "ten pierwszy raz" jest niezbyt udany..? Oczywiście nie rozbiliśmy się, bo przecież piszę te słowa, a więc żyję, ale…
Ot, z chęcią podzielę się wrażeniami, czemu nie? Chociaż mam świadomość faktu, że być może całe to zdarzenie nie było aż tak niecodzienne i u niektórych z was wywoła jedynie uśmieszek politowania, ale dla mnie… Ufff… A może po prostu to tylko ja tak to odczułem a inni moi współpasażerowie nie..? Bo wyglądało to tak…
Samolot powoli zwalnia, obniża pułap swojego lotu, kieruje się na pas lądowiska co jest szczególnie dobrze widoczne i odczuwalne z perspektywy pasażera będącego wewnątrz maszyny, zwłaszcza tego, który siedzi bezpośrednio przy oknie. A ja właśnie miałem to szczęście. Z nosem przylepionym do szyby i z bijącym jak młot sercem obserwowałem cały przebieg tego wydarzenia. Jakżeż bliska wydaje się wówczas powierzchnia ziemi oraz wszelkie znajdujące się pod spodem obiekty..! Dosłownie na wyciągnięcie ręki, a ma się nawet wrażenie, że „zahacza się” już o dachy domów lub wystające gdzieniegdzie słupy lub drzewa. A potem nagle w polu widzenia pojawia się, zazwyczaj betonowy pas startowy z rzędami znajdujących się po jego bokach światełek. Po chwili lekki wstrząs spowodowany zetknięciem się kół podwozia z gruntem i wzmagający się od tej chwili hałas zaczynających wówczas pracować na przeciwnych biegach silników. I po krzyku… Standard…
Tak, tylko że o tym to ja już wiem teraz, po wielu latach takiego fruwania, ale wówczas nie miałem jeszcze o tym najmniejszego pojęcia! Wydawało mi się więc, iż wszystko przebiega normalnie. A tymczasem, wcale nie..! Już miałem wrażenie, że za chwilę dotkniemy płyty lotniska, gdy nagle usłyszałem ogłuszający ryk przyśpieszających gwałtownie silników, zaś jakaś potężna siła niemalże wgniotła nas w oparcia foteli. Samolot bowiem znowu się rozpędzał, poderwał dziób do góry i zaczął ponownie nabierać wysokości! O Boże, i to wszystko akurat na inaugurację mojego latania?!
Nie muszę chyba dodawać, że nagle w mgnieniu oka spociłem się cały jak mysz? Podejrzewam zresztą, że nie ja jeden, bowiem z zachowania innych pasażerów można było łatwo wywnioskować, że jednak nie było to coś codziennego. Wszyscy rozglądali się ciekawie dookoła a nawet, co chyba było najbardziej w tym wszystkim znamienne, stewardessy i stewardzi… też mieli niewyraźne miny! (A może jednak to tylko mi się tak wydawało?) Ufff…
Jednakże widać po prostu było, iż pierwsze podejście do lądowania się nie udało. Albo nie trafiono precyzyjnie w odpowiednią wymaganą strefę na pasie startowym, albo po prostu któryś z początkujących pilotów uczył się dopiero tej sztuki i nie wszystko mu poszło jak należy. Każdy przecież do wszystkiego musi się kiedyś "przymierzyć" po raz pierwszy, prawda..? W przeciwnym bowiem razie nie byłoby, w każdym zawodzie zresztą, tej naturalnej wymiany pokoleń. To oczywiste. Ale…
Niestety drugie podejście było niemalże wierną kopią poprzedniego..! Cholera! A ja odczułem to jeszcze gorzej, bowiem tym razem to już nawet widziałem pas startowy pod sobą kiedy samolot na nowo przyśpieszał i podrywał się ponownie do lotu! Już wtedy byłem "jednym wielkim kłębkiem nerwów", a co dopiero mówić o uczuciu, które mi towarzyszyło na samą myśl o tym, iż to przecież nie jest mój ostatni lot tegoż samego dnia..! Czekał mnie jeszcze przelot z Sao Paulo do Rio, i to tym samym samolotem..! Ufff… No co tu dużo mówić i "owijać w bawełnę" – miałem porządnego stracha, i tyle. Autentycznie..!
Jednakże dostrzegłem jednocześnie coś bardzo optymistycznego, mianowicie; uśmiechy na twarzach stewardess i stewardów, które pojawiły się niemal w tej samej chwili, gdy samolot ponownie w sposób gwałtowny podrywał się do lotu. Mało tego, to mi wyglądało nawet na rozbawienie. A to już było coś..! Mogło to bowiem oznaczać, iż w istocie jakiś początkujący pilot pod nadzorem doświadczonych kolegów przyucza się do zawodu. No przecież kiedyś to się musi odbywać, nieprawdaż? I sprawą oczywistą jest, przynajmniej dla mnie, że o takich "próbach" nie informuje się pasażerów, bo i po co..? Któż bowiem z nas, na przykład zdecydowałby się świadomie na operację (nawet niezbyt skomplikowaną i rutynową), gdyby wiedział, że chirurg będzie ją wykonywał po raz pierwszy w życiu..? Wszak to jasne, prawda?
No tak, ale co już się skąpałem we własnym pocie, to już "moje"… Trzecie podejście natomiast było już udane. To znaczy; "umówmy się", że udane, bo wprawdzie nic groźnego się nie wydarzyło, ale "kangur" był wyjątkowo "popisowy", tzn. odczuwalny każdym niemal nerwem i komórką ludzkiego ciała. Gruchnęliśmy bowiem podwoziem o płytę lotniska tak mocno i z takim "przysiadem", że aż w niektórych miejscach powypadały z umieszczonych nad głowami pasażerów schowków specjalne tlenowe maski! Po prostu od wstrząsu… Ufff…
Może to i było często spotykanym zdarzeniem w światowej awiacji, ale ja tego dnia emocji miałem już po prostu szczerze dość..! I jeszcze ten czekający nas za niecałą godzinę następny lot do Rio..! Tą samą maszyną..! Brrr… Ale w tym miejscu mam dla czytelnika niespodziankę - tego następnego lotu zupełnie nie pamiętam..! Ani jednego szczegółu. A zatem musiało być z pewnością normalnie i standardowo... A może byłem wówczas już tak wykończony nerwowo, że właśnie dlatego mój umysł niewiele więcej chciał do swoich komórek pamięci przyjąć..? No cóż…
A dlaczego aż tak bardzo rozpisałem się na temat tego samolotu..? Przecież to nie ma absolutnie nic wspólnego z morskimi przygodami, o których zdecydowałem się powspominać..! Za chwilę wrócę więc na mój "grunt", bowiem na nim jednak zdecydowanie lepiej się czuję, lecz przedtem dodam jeszcze tylko, że od tamtej chwili już nigdy, aż po dziś dzień, nie zdarzyło mi się wsiąść do jakiegokolwiek samolotu bez… "wspomagania". Zawsze muszę sobie coś wstępnie "łyknąć" (nigdy jednak nie przesadzam!), aby przeżyć każdą podniebną podróż w sposób jak najbardziej pozbawiony dodatkowych emocji. Zresztą moje wieloletnie obserwacje współpasażerów już dawno utwierdziły mnie w przekonaniu, że absolutnie nie jestem w tym odosobniony… Takich osób bowiem, co to podobnie jak ja nigdy po trzeźwemu nie uwierzą, że tyle żelaza może tak sobie bezkarnie wisieć w powietrzu i nie spaść, jest na tym świecie znacznie więcej, ot co. Ale teraz wracam już do właściwej akcji….
Wylądowaliśmy w Rio de Janeiro… Pora więc wreszcie na pewne wyjaśnienie. Napisałem "wylądowaliśmy", w liczbie mnogiej, bowiem na ów kontrakt zjawiliśmy się w pięcioosobowym składzie. Oprócz mnie byli jeszcze; Trzeci i Czwarty Mechanik, Trzeci Oficer z pokładu oraz Radiooperator. Wysiedliśmy z samolotu i po krótkiej (na szczęście) odprawie znaleźliśmy się w hali przylotów. No i przykra niespodzianka - nikt się po nas nie pojawił..! Agencja niestety zawiodła. Rozglądaliśmy się dość długo po owym obszernym hallu, ale nikogo z jakąkolwiek tabliczką z nazwą naszego statku, na który się wybieraliśmy, ani z naszymi nazwiskami niestety nie było. Ale co, mamy tak stać i czekać na Bóg wie co?! Trudna rada, trzeba było zadzwonić do Agenta i dopytać się, co się stało; czy ktoś nas przeoczył i jednak jest gdzieś na lotnisku próbując nas odszukać, czy też w ogóle o nas zapomniano.
Ja, jako "nieformalny kierownik wycieczki" zaopatrzony byłem przez naszą Spółkę, która nas na owy kontrakt kierowała, we wszelkie możliwe "numery kontaktowe" w miejscu docelowym. Tak więc tragedii rzecz jasna nie było, ale czasu - jak się później okazało - straciliśmy z tego powodu dość sporo. Dzwonię więc do tej naszej Agencji. Żadnych kłopotów z połączeniem nie było, na szczęście zastałem w biurze odpowiednią osobę, ale ten ktoś po angielsku niestety "ni w ząb". Gadał tylko po portugalsku, z jakimiś zupełnie niezrozumiałymi dla mnie "wtrętami" z angielszczyzny, np. "ship", "good" i raczej niewiele więcej. Darłem się więc do tego telefonu ile wlezie, wykrzykiwałem najwyraźniej jak tylko mogłem nazwę statku i parę informacji o miejscu, w którym czekamy, tzn. numer bramy, itd. Potem podałem jeszcze parę innych szczegółów, żeby facet mógł nas jakoś rozpoznać, czyli wykrzyczałem; "Poland", "Seamen", moje nazwisko i coś tam jeszcze, a kiedy usłyszałem w odpowiedzi; "OK, coming…", można już było uznać, że nie zginiemy, że w końcu doczekamy się kogoś, kto nas stąd na statek zabierze.
Ale niestety istnieje coś takiego, co my w naszym środowisku zwykliśmy nazywać "Southamerican factor", czyli mówiąc po ludzku; czas tutaj płynie jakby nieco inaczej niż w Europie. Skoro więc facet powiedział, że będzie za godzinę, to znaczy, że z całkiem czystym sumieniem, mogliśmy go oczekiwać nie wcześniej niż za co najmniej dwie. I tak oczywiście się stało. Ale to i tak dobrze, że nikt nam wówczas nie powiedział; "manana" (czyli jutro), bo prawdę mówiąc w tej części świata wszystko jest możliwe. A zatem czekaliśmy... Minęły dwie godziny i nic… Nie ma gościa… A potem jeszcze godzina i…
O tak, o tym to naprawdę warto napisać..! Pierwsze dwie godziny czekania to z pewnością była wina Agenta, ale w tej trzeciej godzinie to już my mieliśmy jak najbardziej swój udział. Bo po owych wspomnianych dwóch godzinkach zjawił się jednak jakiś "mini van", którego kierowca wyjął jakąś tabliczkę i paradował z nią w ręku przed wejściem do głównego hallu. I tak biedak łaził z dobrą godzinę, zanim nie zorientowaliśmy się wreszcie, że przyjechał on właśnie po nas..! A wiecie dlaczego nie skojarzyliśmy od razu, że to o nas chodzi..? Bo facet miał na tabliczce napis; "Le van Doskee"..!
No tak, ta fonetyka. To ona wszystkiemu winna. Wykrzyczałem mu przecież przez telefon; "Poland" to być może skojarzył to jako "Holland", usłyszał "Lewandowski", to przepisał to tak, jak mu się to wydawało najbardziej zbliżone do oryginału, "z holenderska" - i tak oto właśnie doszło do owego nieporozumienia. Jednak aż dziw, że zamiast nas po prostu zaczepić, to łaził tak bez sensu w tę i we w tę przed główną halą przylotów i czekał jak na zbawienie, że może ktoś go z tą tabliczką dostrzeże i się do niego zgłosi. Czyli, jak się okazuje, nie tylko my w tej sytuacji "błysnęliśmy" iście południowoamerykańskim intelektem. Ale to może wszystko przez ten upał..? A tak na marginesie - strasznie żałuję, że nie wpadłem wówczas na pomysł, aby wziąć sobie ową tabliczkę na pamiątkę, w końcu był to zaledwie zwykły kawałek kartonika, więc dodatkowego "nadproduktywnego" ciężaru do mego bagażu bym sobie nie dodał. A tak to zlądował on potem w koszu na śmieci i w ten sposób przepadł "na wieki". Szkoda. Ale prawdę mówiąc, nigdy pod tym względem specjalnym refleksem nie grzeszyłem, niestety. Zresztą - było minęło…
A potem ruszyliśmy już w drogę na statek... I od razu na wstępie niespodzianka; nasz statek wcale nie stoi w Rio de Janeiro..! Okazało się, że jest zakotwiczony zupełnie po przeciwnej stronie zatoki Guanabara, w pobliżu portu o nazwie NITEROI.
Tak więc czekała nas jeszcze przynajmniej godzinna jazda samochodem, aby dotrzeć na miejsce. Zresztą cóż to była za jazda..! Można się tylko cieszyć, że do celu dotarliśmy cali i zdrowi. Facet pędził bowiem jak szalony, zupełnie nie bacząc na przebiegających mu tuż przed maską przechodniów. Na początku z pewnością jechaliśmy jakoś na skróty, bo były to w większości ulice wąskie i bardzo zatłoczone, pełne rowerzystów, motocyklistów i pieszych, dla których zupełnie nie stanowiło różnicy czy poruszają się po chodniku, czy jezdni. Potem jednak wjechaliśmy już na piękną, równą i niemalże pustą trasę, prowadzącą na most łączący oba brzegi owej zatoki. Most ten obecnie nosi nazwę; "Presidente Costa e Silva" i jest rzeczywiście budowlą imponującą. Ale niestety... długą. Nad wyraz długą i ponownie zatłoczoną przez nadmiar korzystających zeń pojazdów. A niech to..!
Dopiero co przecież zdążyliśmy ochłonąć po tej szaleńczej jeździe przez miasto, a tu znowu zaczął się istny rajd. Nasz "Senior Ajente" jak na złość, jakby nie dość już nam było emocji na ten dzień, gnał po tym moście na pełnym gazie i w dodatku zygzakiem! Co chwilę bowiem zmieniał pasy jazdy, wyprzedzając inne pojazdy niemal "na odległość żyletki", a my, patrząc na to drżeliśmy jedynie jak osiki. Ale właśnie tak się jeździ w całej Brazylii - szybko i z fasonem. Ufff…
Po dobrej godzinie z "okładem" podjechaliśmy wreszcie, już w Niteroi, do jakiejś zardzewiałej i ohydnej bramy portowej. A właściwie była to zaledwie mała furtka, bo jak się później zorientowaliśmy brama ta, jak i znajdujące się za nią nabrzeże, od dawna już w użyciu nie były. Nabrzeże owe stanowiło jedynie jakąś porzuconą przystań dla zrujnowanych barek, które już dawno zakończyły swoją morską służbę, a od których w pobliskim basenie portowym aż się roiło. Jedno wielkie złomowisko..!
No tak, ale co MY tu robimy..? Po co ten facet przywiózł nas akurat tutaj? Przyznam się, że mocno nas to zbiło z tropu, zwłaszcza że ledwo co zdążyliśmy się rozejrzeć dookoła, a ów kierowca już zajął się wypakowywaniem ze swego mini-vana naszych bagaży. Czyżbyśmy więc byli na miejscu..?!?! Wszelkie nasze rozpaczliwe próby skomunikowania się z tym gościem zupełnie spełzły na niczym, za nic w świecie nie mogliśmy wydobyć zeń informacji dokąd się teraz udajemy (i po co), ale on najwyraźniej dawał nam znaki, żebyśmy za nim podążali. I powtarzał wciąż "OK" albo "No problem"…
No tak, skoro "OK", to leziemy za nim taszcząc nasze bagaże pośród gęstej trawy, którą porosłe było owo porzucone nabrzeże. W niektórych miejscach te chwasty sięgały nam nawet i do pasa! Cholera! Ale co mamy robić, jeśli nie jesteśmy w stanie wydobyć z tego gościa ani jednego zrozumiałego słowa po angielsku? Idziemy więc i czekamy na rozwój wydarzeń, z pewnością wiedzie nas przecież do jakiejś motorówki, którą potem zawiezie nas na to kotwicowisko gdzie nasz statek stoi. Bo niby co innego mogliśmy myśleć? Ale trzeba jednak przyznać, że przez moment zrobiło się nieco ciekawie, prawda..?
Doszliśmy do betonowego, zupełnie zrujnowanego nabrzeża, przy którym w miejscu gdzie się zatrzymaliśmy stały zacumowane cztery wręcz niewiarygodnie zardzewiałe barki. Jedna z nich, ta środkowa, w połowie była nawet zatopiona, co za widok..! Barki stały jedna przy drugiej, burta w burtę, a przy trzeciej z nich, najdalszej od nabrzeża, w istocie czekała na nas motorówka! Ufff… No dobrze, a bagaże? Jak to wszystko tam poprzenosić? Skacząc jak kozica po tych barkach? Zwłaszcza że pomiędzy nimi były całkiem pokaźnej szerokości odstępy..!?
I co..? "Nasz Ajente" natychmiast znalazł rozwiązanie. No przecież powtarzał nam; "No problem", no nie? Gość podsunął jakąś przegniłą (!) szeroką deskę, z jednej strony oparł ją na tej wybujałej trawie, zaś drugą położył bezpośrednio na pokładzie najbliżej stojącej barki. I było po sprawie..! Ach, cóż to była za przeprawa..! Na szczęście nikt z nas nic nie zgubił, ani się nawet nie zamoczył (zwłaszcza gdy pokonywaliśmy tę środkową, podtopioną już barkę, gdzie była na to największa szansa), ale cała ta "operacja" trwała jednak z dobrą godzinę..! Ufff, co za dzień..! A to przecież jeszcze nie był koniec! Tak naprawdę, to "najlepsze" mieliśmy jeszcze przed sobą..! Tylko że wówczas jeszcze o tym nie wiedzieliśmy...
Ale o tym już w odcinku następnym, zapraszam...
louis