Geoblog.pl    louis    Podróże    Brazylia - Rio de Janeiro    Brazylia - Rio de Janeiro-2
Zwiń mapę
2018
20
sie

Brazylia - Rio de Janeiro-2

 
Brazylia
Brazylia, Rio de Janeiro
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam, że dotarliśmy już do naszej motorówki, która niebawem zabierze nas na statek, na którym spędzić mieliśmy następne osiem (ufff) miesięcy naszego kontraktu...

Zatem ruszamy… Motorówka też była "niczego sobie" - rozklekotana, stara łajba! Dymiło "to-to" z silnika jak z dobrej kotłowni - ławki, na których nas usadzono aż lepiły się od brudu, a facet, który nią powoził przypominał raczej człowieka z buszu niźli z wielkiego, najsłynniejszego miasta Brazylii..! Stary "zwiędły" obdartus i w dodatku bosy. Ależ ta nasza Agencja zatrudnia ludzi..! – pomyśleliśmy sobie. Tak więc już wiedzieliśmy (czy raczej "czuliśmy to przez skórę"), że ten statek, na który nas z Gdyni wysłano z pewnością do "piękności oceanów" nie należy. No i oczywiście nie omyliliśmy się..! A jakże..!
Płynęliśmy tą charkoczącą krypą znowu z dobrą godzinę, "pryk, pryk…" - z prędkością co najwyżej ze 6-7 węzłów - głodni, wyczerpani podróżą i jeszcze na sam koniec nieźle podtruci spalinami, które snuły się ze wszystkich możliwych dziur wokoło tylko... nie z rury wydechowej! A z reguły przecież tak bywa - im gorszy (czyt. bardziej skąpy) armator, tym gorszą Agencję wynajmuje do obsługi swoich statków, więc mając już "w kościach" te nasze przygody od czasu gdy tylko wysiedliśmy z samolotu, pod tym względem złudzeń już mieć nie mogliśmy. Ale… Uprzedzę nieco fakty - podczas całego naszego ośmiomiesięcznego kontraktu aż tak wielkich powodów do narzekań na tenże statek nie było. Jednakże nasz pierwszy z nim kontakt oraz pierwszy spędzony na jego pokładzie miesiąc, to było po prostu coś z gatunku filmowych "thrillerów". No bo poczytajcie sobie…
Właśnie zbliżamy się do celu naszej, dwudniowej już podróży… Wpłynęliśmy na wody małej zatoczki o nazwie Praia Grande na kotwicowisko No1, a tam (o zgrozo!) same wraki!!! Takie wówczas mieliśmy wrażenie, bowiem wszystkie stojące tam na kotwicy jednostki w istocie wyglądały jakby były jedną wielką kupa złomu..! Przyznam, że miny naprawdę nam zrzedły… A my na dokładkę jeszcze kierowaliśmy się wprost na takiego "truposza", który wyglądał chyba najgorzej ze wszystkich tam stojących..! O Boże… Ale z kolei na nim właśnie kręciło się (pomimo zapadającego już mroku) najwięcej ludzi.
Więc co jest..? Z początku mocno nas to zadziwiało, ale gdy tylko podpłynęliśmy bliżej, to wszystko stało się już dla nas jasne. Pokład aż roił się od robotników stoczniowych, którzy byli dosłownie wszędzie w zasięgu wzroku - na klapach ładowni, na rufie, dziobie, nawet na masztach - wszędzie. Czyli po prostu trwały prace stoczniowe na dość dużą skalę. Jadąc na tenże kontrakt nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, nikt w naszej gdyńskiej Spółce nas o tym nie poinformował, mieliśmy jedynie jakieś bardzo enigmatycznie brzmiące doniesienia o tym co się tu dzieje, gdyż dosłownie dopiero kilka dni przed nami na tenże statek wysłano pierwszą "porcję" załogi z Polski, tzn. Kapitana, Chiefa Mechanika i Elektryka - i to oni dopiero podesłali do Gdyni pierwszą "garść" dotyczących tegoż statku informacji.
Ale cóż, jesteśmy na miejscu i nic już zmienić nie możemy. Dopływając do burty statku, pod bardzo stromy i niewiarygodnie długi trap, zauważyliśmy jeszcze jedną bardzo istotną rzecz. A mianowicie; statek ten w jakiś nienaturalny sposób był przechylony na jedną z burt i w dodatku wyraźnie "skręcony", tzn. na pierwszy rzut oka miało się wrażenie, że dziób "leży na lewo" zaś "rufa na prawo". A poza tym jego proporcje były jakieś dziwaczne - był szalenie wysoki, a jednocześnie bardzo krótki, miał zaledwie... 87 metrów długości..! Autentyczne dziwadło..! Gdzie coś takiego mogli wyprodukować? No tak, teraz to już mogę dać odpowiedź - oczywiście w Brazylii..! I w dodatku, ów statek zaprojektowany był jedynie na żeglugę kabotażową, czyli w ramach jednego wybrzeża oraz na rzeki..!
A zatem co my tutaj robimy..? Czyżbyśmy się mieli tłuc po jakichś małych porcikach..? Nic jeszcze wówczas nie było wiadomo, statek przechodził gruntowny remont stoczniowy, a dalsza jego eksploatacja i rejon pływania był dopiero "melodią przyszłości”. Jednakże najlepszą informację zachowałem na koniec. Uwaga; wstrzymajmy dech, bo warto… Tenże statek, na którym właśnie się zjawiłem, i na którym miałem spędzić moje najbliższe osiem (!) miesięcy kontraktu zaledwie kilka dni temu został podniesiony z dna..!!!! Tak, to prawda..! Jeszcze kilka dni temu był wrakiem stojącym na dnie zatoki..! Zaś w Maszynowni trwały jeszcze prace związane z usuwaniem resztek wody, która się tam zebrała. Pompy pracowały na całego, a duże wentylatory osuszały całe wnętrze. Sądzę więc, że warto na temat tego statku i jego historii napisać coś więcej – ale zanim do tego przystąpię jeszcze małe wyjaśnienie...
Użyłem mianowicie zwrotu; "był wrakiem stojącym na dnie zatoki" i to jest prawdą, ale to wcale nie znaczy, że był całkowicie skryty pod wodą..! Nie, on osiadł na dnie, na bardzo małej głębokości. Stał tak sobie około roku (sic!) z zalaną do wysokości około trzech metrów Maszynownią, reszta zaś była ponad powierzchnią wody. Pomieszczenia załogowe, cała nadbudówka, nawet ładownie tego "szczęścia" nie zaznały, lecz to wcale nie znaczy, że nie były zdewastowane..! Przeciwnie, oj były, i to jak..! Jeszcze nawet wtedy, kiedy nasza dzielna "piątka" po długiej podróży przybijała rozklekotaną motorówką do burty tegoż stateczku, pomieszczenia wewnątrz nadbudówki (z kuchnią i toaletami włącznie!) przedstawiały sobą prawdziwy widok nędzy i rozpaczy… Ale po kolei…
Statek ten był niegdyś własnością bogatego przedsiębiorcy z Rio de Janeiro, ale z biegiem lat cała jego flotylla (około 10 jednostek) została całkowicie wyparta z miejscowego rynku żeglugowego. No, po prostu facet nie prowadził swojego biznesu w sposób właściwy i w efekcie zmuszony był odstawić "na sznurek" wszystkie swoje statki, ażeby w innych dziedzinach działalności całkowicie nie zbankrutować.
W żegludze, krótko więc mówiąc, nie poszczęściło mu się, dał więc sobie z tym spokój. Odprowadzono zatem wszystkie stateczki gdzieś na kotwicowiska i tam sobie stały "w szuwarach" przez długie – uwaga - siedem lat..! Facet zwolnił rzecz jasna większość zatrudnianych dotychczas przez siebie marynarzy z pracy, zaś statki stały i powoli zamieniały się w kupki złomu. Wiadomo, siedem lat musi zrobić swoje, prawda..?
Ale proszę zauważyć, że napisałem; "większość marynarzy", a więc nie wszystkich. Na to nie pozwoliły mu miejscowe Związki Zawodowe, do których owi marynarze zwrócili się po pomoc. Tak więc pozostawiono jedynie tzw. "załogi szkieletowe" (po kilka osób na statek), natomiast reszta po prostu dostała "kopa"… Ale to i tak dziwne - nie mam pojęcia skąd w ogóle wynikało takie rozwiązanie. Może z faktu, że owe statki wciąż były zarejestrowane i w dodatku pod banderą brazylijską, może nie mógł więc on – ot, tak po prostu "zamknąć interesu na kluczyk" i pozbyć się ludzi? Nie wiem, do dzisiaj nie znam szczegółów tego stanu rzeczy. Po prostu statki te były jeszcze obsadzone, i tyle..!
Ale... Któregoś pięknego dnia zachciało się owemu przedsiębiorcy… zrobić z tychże statków (z 10 jednostek! Nie w kij dmuchał więc!) prezent swojemu wnukowi, obrotnemu dwudziestoparolatkowi, który od razu z energią przystąpił "do dzieła". Osiem stateczków, które nie utraciły jeszcze pływalności (tzn. nie osiadły na dnie, więc można je było bez przeszkód gdzieś odholować do stoczni złomowej) czym prędzej sprzedał, na złom właśnie, zaś dwa, które były unieruchomione (ale za to, paradoksalnie, w najlepszym stanie) przeznaczył do remontu i reaktywacji.
Forsa się oczywiście na takie przedsięwzięcie znalazła, bo przecież złom także kosztuje całkiem niezłe pieniądze, miał więc za co rozkręcić na nowo ten interes. Jednakże pozostał mu jeszcze jeden, chociaż wcale nie aż tak drobny kłopot, mianowicie; te "szkieletowe załogi" właśnie. Co z nimi miał zrobić..? Rzecz jasna zwolnił wszystkich, co do jednego. Z załogami z tych złomowanych statków problemów być nie mogło, koniec interesu, więc "good bye", ale co zrobić z marynarzami z tych dwóch pozostałych jednostek..? Nawet jeśli statek zmieni banderę, to i tak nadal pozostają Związki Zawodowe, które w Brazylii tak łatwo, jak się później okazało, nie odpuszczają. O tym zresztą przekonaliśmy się "na własnej skórze", kiedy to po ponad 40 dniach postoju w Zatoce Guanabara musieliśmy pod koniec Września uciekać przed chcącą aresztować nasz statek Policją. Ale o tym napiszę dopiero pod koniec tego rozdziału. Przyjdzie na to czas.
Bo na razie jesteśmy jeszcze pod burtą, wyładowujemy właśnie z rozklekotanej motoróweczki nasze bagaże i wchodzimy na pokład, na którym czeka nas najbliższe osiem miesięcy naszej pracy. I to właśnie my jesteśmy tymi załogantami, którzy wymieniają tych "niechcianych szkieletowych", którzy – awanturując się zresztą - schodzili ze statku. Z brazylijskiej przeflagowano to nasze "cudo" na banderę Panamy i już było po krzyku, przynajmniej na razie...
A teraz rozglądamy się po statku… O joj, joj, joj, joj..!!!! Ufff… Dosłownie opadły nam ręce… Pierwsze wrażenie po wejściu do nadbudówki było wprost przerażające. Kabiny, do których nas skierowano, w niczym nie przypominały pomieszczeń mieszkalnych, a co tu dopiero mówić o przebywaniu w nich przez osiem długich miesięcy naszej pracy..! Bo to po prostu były nory! Mroczne, wilgotne i zasmrodzone nory! Jedyny plus, który zresztą od razu rzucał się w oczy, to ich czystość. Na szczęście wysprzątane były jak należy.
To znaczy, była to raczej czystość tzw. "względna”, to po pierwsze - a po drugie; wysprzątane, to wcale nie znaczy, że przytulne… Po prostu wszelkie śmieci i gruz (sic! No bo skąd gruz na statku?!), który się tam przedtem znajdował, został już przez stewardów i marynarzy w większości wyniesiony, tak, aby ci członkowie załogi, którzy niebawem się tutaj znajdą (czyli my właśnie) mieli chociaż jako taką możliwość zamieszkania. Przynajmniej na razie, do czasu kiedy będzie wreszcie można zająć się doprowadzaniem tych "jaskiń" do stanu używalności, ażeby choć w małym stopniu przypominały marynarskie kajuty.
Rozlokowałem się więc w tej mojej norce jak tylko mogłem najwygodniej (tzn. "najwygodniej" - w cudzysłowie). Rzeczy wcisnąłem do jedynej znajdującej się tutaj, miniaturowej zresztą szafki, której wnętrze uprzednio dokładnie umyłem i wyłożyłem gazetami oraz (co wrażliwsi niech tego lepiej nie czytają!) urządziłem (na razie "wstępne") polowanie na jej mieszkańców. Czyli na całe hordy karakanów, których gatunków było tutaj znacznie więcej niż na naszych starych "poczciwych" statkach ze znakiem PLO na kominie.
W polskiej flocie zresztą naszymi stałymi "współlokatorami" były znane nam wszystkim prusaki, owszem, ohydne, ale za to niegroźne - zaś całe to "bractwo", na które natknąłem się tutaj, w mojej własnej szafie (!), przypominało raczej zawartość ściółki i mchu w najdzikszej z dzikich dżungli..! Niektóre z nich to były prawdziwe potwory..! Ale zwyciężyłem..!!! Jednakże przy okazji owych potyczek nie raz drżały mi ręce z prawdziwego, najwyższego z najwyższych (!) obrzydzenia..!
Tłukąc bowiem to ścierwo aż "zatęskniłem" do naszych "kochanych i sympatycznych" prusaczków. Wszak te tutejsze stwory, wyłażące co chwila ze wszystkich dziur w mojej kabinie (nie tylko z szafy), w istocie mogły spowodować niemalże atak serca na sam ich widok. Włochate, wielkie, rogate (!), we wszystkich kolorach tęczy, a nawet fruwające, które próbowały mnie atakować..! A może nawet pożreć, kto wie? Brrr… Na domiar złego niektóre z nich wyglądały mi na tak wstrętne, że podejrzewałem je nawet o to, że mogą być… jadowite! W każdym bądź razie, jak już wspomniałem, odniosłem nad nimi bezprzykładne, jak i również przytłaczające zwycięstwo, oj tak. Lecz nie tylko nad nimi, ale także, czy też może raczej przede wszystkim, nad sobą..! I chyba się domyślacie dlaczego..? Bo po prostu bez tzw. "strat własnych", czyli wszelkiego typu "odruchów wymiotnych", torsji i "prawdziwego, szczerego rzygania"… (Przepraszam za wyrażenie…)
Ale napisałem o tym dlatego, iż moim kolegom, z którymi tu właśnie się zjawiłem, ściślej mówiąc aż trzem z nich, ta sztuka niestety się nie udała. Jednakże od czego jest "bratnia pomoc" i marynarska solidarność..? Po uporaniu się z moim własnym "inwentarzem" pomogłem również i im w tejże walce, bowiem ich żołądki tego widoku po prostu znieść nie mogły. Pomagali nam także i Filipińczycy, z których składała się w większości nasza załoga, a oni w tym polowaniu okazywali się wręcz nieocenieni. I to nawet bez narzędzi..! Tłukli to robactwo gołymi łapskami..! O ho, ho..! Niesamowite…
Wtedy to i nawet mi zrobiło się nieswojo, kiedy widziałem jak rozcierają resztki ubitych insektów w swoje koszule i portki, ale najgorsze w tym wszystkim było jednak zupełnie co innego, a mianowicie fakt, iż - UWAGA..! - "pierwszym łowczym" był nasz kucharz..!!! A on potem po prostu wrócił sobie do pracy, czyli do kuchni, do przygotowywania posiłków! No cóż, ciekawe czy najpierw umył ręce? Ha, tego to nawet nie próbowałem się dopytywać. Wiadomo, po co sobie psuć humor – ot, pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, ot co…
Napisałem uprzednio, iż było to na razie takie "polowanie wstępne" na te przebrzydłe i wszędobylskie robactwo, bo w istocie takowe "operacje" jeszcze przez najbliższe ze trzy tygodnie co pewien czas musieliśmy dla osiągnięcia ostatecznego sukcesu powtarzać. I (o dziwo) dość szybko z tym problemem się uporaliśmy. Okazało się bowiem, że udało nam się jednak całe to "tałatajstwo" wytępić niemalże do zera. Tak więc w przyszłości to przynajmniej z tymże kłopotem mieliśmy już spokój. Ale z kłopotami innymi niestety nie…
Było kilka innych doskwierających nam "szczegółów", które towarzyszyły nam niestety przez cały czas. Na przykład - wentylacja. A właściwie - całkowity jej brak..! Statek był w tak "przemyślny" i "bystry" sposób skonstruowany, że nie posiadał żadnych kanałów wentylacyjnych we wszystkich pomieszczeniach mieszkalnych. No cóż, iście światowy ewenement..! "Chcesz mieć w swojej kabinie czym oddychać? To sobie otwórz bulaj, będziesz miał świeże powietrze!" – tak właśnie należało sobie wówczas powiedzieć. Ależ to proste, prawda..? Tylko że - za owym, mikroskopijnym zresztą bulajkiem było zazwyczaj co najmniej 30 stopni ciepła. To po pierwsze. A po drugie; jeśli nie pierwsza, albo nawet jeszcze i nie druga, to już trzecia fala na pewno (z całą pewnością!) wleje ci się w całości do kabiny i wówczas już raz na zawsze będziesz mógł zapomnieć o otwieraniu swojego "okna na świat".
Tak było w morzu, w portach zaś otwieranie okien także specjalnego sensu nie miało, bowiem wówczas groziły ci z kolei zupełnie inne "atrakcje", czyli np. kolejni niechciani fruwający "współlokatorzy", z którymi dopiero co człek się zdążył uporać, a żadnych siatek ochronnych zakładanych na bulaje na owym statku niestety nie przewidziano. A nikt z nas przecież na nowo "zwierzyńca" zakładać sobie nie zamierzał. A nie muszę chyba dodawać, że w strefie tropikalnej takich zwierzątek, zawsze "chętnych" do odwiedzin nigdy nie brakowało, prawda?
Kiedyś jeden z moich kumpli, doczekał się nawet wizyty, bardzo licznej zresztą, rodzinki nietoperzy..! I to na dodatek takich, które za nic w świecie nie chciały się dać wyprosić..! To było gdzieś na Orinoko, bodajże w San Felix w Wenezueli, pamiętam, że walka z nimi była naprawdę trudna, bo nie tylko że nie chciały w ogóle wyfrunąć z powrotem na świat, to jeszcze były agresywne! Ale pół biedy jeszcze, gdy miało się do czynienia jedynie ze zwierzątkami..!
Były bowiem, co gorsza, jeszcze i inne "atrakcje". Na przykład... wsuwały ci się przez otwarte okienko do kabiny czyjeś niepowołane brudne łapska i brały wszystko, co tylko było w ich zasięgu. Ja na szczęście takich przygód nie doświadczyłem, ale inni, w rozmaitych portach Ameryki Południowej, potracili w ten sposób mnóstwo, nierzadko bardzo cennych rzeczy, głównie aparaty fotograficzne, ciuchy, no i rzecz jasna pieniądze. Tak więc hermetyczność stuprocentowa..!
Czyli, podsumowując; malutkie, duszne, wilgotne, gorące, zasmrodzone i zamknięte na "cztery spusty" konserwy! Idealnie wręcz odizolowane od zewnętrznego świata, jak – nie przymierzając - trumny… No i oczywiście brak jakiejkolwiek "air condition". Tego zresztą to nawet nie muszę dodawać, bo to chyba jasne, czyż nie? Zatem, jak się w ogóle spało w takiej kabince..? Ano, "wspaniale"..! Przy jeszcze jako tako znośnej temperaturze można było zasnąć, nawet i w swojej koi (!), ale to niestety bardzo rzadko. Raczej trzeba się było rozkładać z całym "majdanem" bezpośrednio na podłodze, z głową ułożoną tuż przy drzwiach, które musiały przez cały ten czas pozostawać w pozycji do połowy uchylonej, w tropiku zaś, kiedy temperatura po prostu "nie dawała żyć", brało się koc pod pachę i rozkładało się legowisko gdzieś na otwartym pokładzie.
Ale to też możliwe było tylko w morzu, w portach człowiek musiał się "kisić" we własnym sosie, bo po prostu innego wyjścia nie było..! Tak tak… - "marynarz w noc się bawi, we dnie w hamaku śpi…" Gorąco więc polecam… Zwłaszcza tym, którzy mają problemy z nadwagą - strata zbędnych kilogramów gwarantowana..! Jeśli oczywiście w ogóle tę próbę serce wytrzyma…

No i co..? Jak się wam ten stateczek podoba..? No cóż, ale taka wtedy niestety była nasza marynarska rzeczywistość...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020